Słowo "wyzwolenie" w stosunku do Elbląga, Koszalina, Malborka, Bytowa, Słupska czy Miastka dość łatwo przechodzi jeszcze przez gardło większości historyków czy oficjeli. W stosunku do historii sprzed 61 lat wciąż zachowujemy się tak, jakbyśmy niby wiedzieli jak było, ale lepiej nie mówić o tym za głośno, bo jeszcze zjawi się czerwoanarmista i w gębę da, albo zabierze zegarek.
Ulica co została
Jest noc z 12 na 13 stycznia 1945 roku. Rozpoczyna się radziecka ofensywa, która ostatecznie przypieczętuje los III Rzeszy. Cztery fronty, marszałków Czerniachowskiego, Rokossowskiego, Żukowa oraz Koniewa, ruszają na pozycje niemieckie od Prus Wschodnich aż do dawnych południowych granic Polski.
Wśród milionów żołnierzy "na Berlin" gna też kapitan Michaił Diaczenko. 23 stycznia ma pod swoim dowództwem dziewięć czołgów T-34. Rozkaz: jechać na północ tak długo, aż napotka opór. Drogi Prus Wschodnich pełne są uciekinierów, czołgi pokonując przeszkody uparcie jadą naprzód.
Około godziny 16. siedem czołgów (dwa utknęły gdzieś po drodze) są już przed miejscowością Gronau (dzisiejsze Gronowo).
- Jak tak dalej pójdzie niedługo będziemy w Szwecji - Diaczenko słyszy w słuchawkach kierowcę trzeciego czołgu.
Niedługo potem są już na centralnym placu miasta, w którym toczy się prawie normalne życie. Zaskoczeni przechodnie i przygotowujący się do obrony żołnierze z niedowierzaniem patrzą na rosyjskie czołgi w centrum Elbląga. Dopiero po chwili zrywa się huraganowy ogień. Dwa T-34 płoną. Diaczenko nakazuje odwrót. Czołgi zatrzymują się siedem kilometrów za miastem. Trzy dni czekają na nadejście piechoty.
Właściwe walki o Elbląg zaczynają się dopiero pod koniec stycznia. 10 lutego jest już po wszystkim. Kilka dni później nie zostanie już nic z elbląskiej starówki (300 km>>). Na miejscu frontowych oddziałów pojawią się "trofiejni". Wraz z nimi terror, podpalenia, gwałty i grabieże.
W tym roku elbląskie uroczystości przez miejscowe gazety i internetowy portal nazwane "rocznicą wyzwolenia" zgromadziły w mieście niewielu uczestników. Przyszły władze miejskie, kombatanci i "pionierzy odbudowy". Ze względu na małą frekwencję świętowanie rozpoczęto kilkanaście minut wcześniej.
Przypadkowy rajd kapitana Diaczenki Elbląg wciąż oficjalnie pamięta. Jego imię wciąż nosi jedna z elbląskich ulic.
Przywilej urodzenia
- Tu nikt nikogo nie wyzwalał - mówi o Elblągu czy Koszalinie Edyta Wnuk z koszalińskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej. - O wyzwoleniu mogą ewentualnie mówić nieliczni robotnicy przymusowi z Polski jacy przebywali na tych terenach.
O wyzwoleniu nie mogliby za to mówić radzieccy jeńcy jakich ich pobratymcy zastali na terenie Prus Wschodnich. Los tych ludzi był przesądzony. Sowieci uznawali ich za zdrajców i od razu zabijali. Rosjanie uciekali więc przed swoimi razem z Niemcami. A hitlerowska propaganda cały czas skutecznie podsycała strach przed "Iwanem", u wszystkich, którzy mogli stanąć na drodze ludzi z czerwoną gwiazdą na hełmie.
Co jednak sprawia, że mimo wciąż ujawnianych nowych faktów związanych z działalnością czerwonoarmistów i oczywistej przecież prawdy, że dawne Prusy Wschodnie, podobnie jak Pomorze Zachodnie były ziemiami stricte niemieckimi, wciąż tak wielu historyków powtarza wciąż propagandowe slogany rodem z głębokiego PRL, lub zajmuje stanowisko co najmniej zachowawcze, jakby dopiero co usłyszeli o wydarzeniach przypominanych przy okazji każdej rocznicy zakończenia działań wojennych na tych terenach?
- Powinniśmy wstrzymać się od radykalnych sądów, bo nigdy nic nie jest do końca pewne, a krwi przelanej przez radzieckiego żołnierza nie można kalać nieuprawnionymi sądami - mówi w marcu 2006 roku naukowiec w stopniu doktora (już na emeryturze), ceniony pracownik dużego pomorskiego muzeum.
Nawet jeśli historyk ma inne zdanie, to jest to zdanie prywatne i absolutnie nie życzy sobie by je upubliczniać. Podobnie jak jego nazwisko. - Pewne rzeczy wciąż wywołują kontrowersje, komu ma służyć oczernianie tych co przynieśli nam wolność - retorycznie pyta historyk.
Podobne głosy Edyta Wnuk komentuje krótko.
- Były kanclerz Niemiec Helmut Kohl powiedział, że ci którzy urodzili się późno ci doznali szczególnego przywileju. - Nowe pokolenie na historię może patrzeć już zupełnie inaczej. Bez wiecznego wspominania rachunków krzywd.
Na baczność przed źródłami
Major Wojciech Grobelski wykłada historię w Centralnym Ośrodku Szkolenia Straży Granicznej w Koszalinie. Byłby rzeczywiście zadowolony, gdyby odmienianie przez przypadki "wyzwolenia" raz na zawsze się skończyło. Jego zdaniem zachowawcze podejście do historii może też wynikać z przyzwyczajenia do wpajanej przez lata oficjalnej wersji, ale i często braku określonych źródeł i dokumentów, które jednoznacznie opowiedziałyby o pewnych zdarzeniach.
- Wciąż otwarte jest pytanie co tak naprawdę było przyczyną podpalenia Koszalina - zastanawia się Wojciech Grobelski. - Wiadomo, że Stalin przyzwolił na totalne bezprawie na zdobycznych terenach. Co jednak kierowało Rosjanami w Koszalinie? Jedynie żądza odwetu i szaber? Być może podpalili miasto by nakręcić film propagandowy. Na to odpowiedzi nie ma. Przydałyby się się materiały z rosyjskich archiwów, lecz nasi historycy mają do nich utrudniony dostęp.
Czerwona tragedia
Co kryją jeszcze pilnie strzeżone rosyjskie archiwa wojskowe? Paradoksalnie o radzieckich wojskach walczących na Pomorzu i w Prusach wiemy niewiele. Wciąż nie znamy dokładnych strat, rozkazów czy losów całych jednostek, które ginęły w krwawych walkach z Niemcami.
Dziś opowieści o radzieckich lotnikach, którzy latali w samolotach pozbijanych gwoździami, czołgach które gubiły gąsienice, czy karabinie, który musiał wystarczyć dwóm czy trzem piechurom wywołują jedynie uśmieszek. Wśród czerwoarmistów wchodzących na Pomorze byli też ci, którzy przeżyli piekło leningradzkiego kotła i rekruci, o życie których nikt nie dbał. Byli jedynie mięsem armatnim. Ich dowódców nie obchodziło czy w czasie szturmu zginie ich dwustu czy dwa tysiące. Związek Radziecki dysponował wówczas olbrzymimi rezerwami ludzkimi.
– Żołnierze desperaci, szturmujący miasto bez żadnego wsparcia, żołnierze barbarzyńcy i żołnierze ofiary – tak o czerwonoarmistach walczących m.in. o Gdańsk dr Grzegorz Berendt z Uniwersytetu Gdańskiego w czasie zeszłorocznej konferencji poświęconej m.in. wyzwalaniu Pomorza. – Mieliśmy w Gdańsku do czynienia także z ich tragedią, tragedią wojska, o które nikt nie dbał.
W cieniu zamku
Z historycznym absurdem wyzwolenia wciąż zmagają się miejscowości Pomorza Zachodniego. Np. Słupsk, Miastko czy Bytów polskie stały się dopiero gdy wszystko co najcenniejsze wyjechało już na wschód, dopaliły się zgliszcza kamienic, a rdzenne mieszkanki tych miast musiały pogodzić się z bezwzględnym prawem wojny oddającym ich ciała zdobywcom jako część długu za rozpętanie przez Niemców wojny.
W Bytowie od dłuższego czasu nikt oficjalnie nie świętuje wyzwolenia, zdobycia, zajęcia czy jakkolwiek inaczej by nazwać zakończenia działań wojennych w mieście. I to nie tylko dlatego, że opuszczony przez Niemców Bytów dni po zajęciu zbombardowało radzieckie lotnictwo. Nikt nie chce celebry w cieniu masowego grobu jaki prawdopodobnie znajduje się w pobliżu bytowskiego zamku. Śledztwo w sprawie tego co działo się tam po 8 marca 1945 roku prowadził Instytut Pamięci Narodowej. Do dziś jednak nie udało się wyświetlić wszystkich okoliczności gehenny tamtejszych Niemców czy Kaszubów. Do tej pory najlepiej hasło "wyzwolenie" przysłania książka Benedykta Reszki "Czas zła" opisująca tuż powojenne losy mieszkańców tylko jednej kaszubskiej enklawy w tych okolicach, parafii w Borowym Młynie.
- Pamiętamy o tym, że wraz z przyjściem Rosjan zakończyła się hitlerowska okupacja Bytowa i okolic, jednak nowe porządki wprowadzone przez Rosjan budziły tak ogromne kontrowersje, że raczej nie mamy czego świętować - twierdzi Bogdan Ryś, sekretarz miasta Bytowa.
Oficjalna data wkroczenia Armii Czerwonej do Bytowa pozostaje więc jedynie Dniem Kobiet.
Szli do Miastka osadnicy
W marcu 1945 roku nikt nie bronił też Miastka. Hitlerowskie władze zarządziły ewakuację całej miejscowości. Przymusowo pędzeni ludzie ginęli na okolicznych drogach. Sowieckie czołgi wjechały do opustoszałego miasta praktycznie bez jednego strzału.
- Nie chcemy odcinać się od historii, myśleć jednak musimy o przyszłości - zaznacza Tomasz Zielonka, zastępca burmistrza w Miastku i od razu zaznacza, że to jego prywatny pogląd. Oficjalnie Miasto świętuje nadejście pierwszych polskich osadników na te tereny. Już od kilku lat osadnicy spotykają się z władzami i młodzieżą i opowiadają o nowym początku na dawnej niemieckiej ziemi.
Słupski gwałt na historii
W dawnym Stolp czy dzisiejszym Słupsku historia w umysłach niektórych włodarzy nie dojrzała jeszcze na tyle, by nadać jej choć pozory obiektywizmu. Dawny front odkopano na nowo, gdy Andrzej Obecny, wiceprezydent miasta stwierdził, że to tak naprawdę Niemki nagabywały Sowietów w celach seksualnych, więc o żadnych gwałtach mowy nie ma. Z kolei Anna Bogucka-Skowrońska przewodnicząca Rady Miejskiej w Słupsku najchętniej nie życzyłaby sobie żadnych obchodów, z racji tego, że podobnie jak o Miastko o Słupsk Armia Czerwona nie walczyła, nie znaleźli się też Polacy, których można by wyzwalać. 8 marca przebiega więc w mieście na barykadzie.
Droga do Gdańska
Kiedy podobne emocje zupełnie wygasną? Gdański historyk, który właśnie przygotowuje się do habilitacji przypuszcza, że dopiero gdy umrze ostatni bezpośredni świadek z jednej lub z drugiej strony dawnego światowego konfliktu. I też nie powie nic więcej pod własnym nazwiskiem, mimo iż zdanie wyrobione na te tematy ma, bo przynajmniej przed habilitacją woli mieć spokój, a nie potem tłumaczyć się z tego, co powiedział tak lub nie tak. Z resztą im bliżej do kosmopolitycznego niegdyś Wolnego Miasta, tym historyczny spór rozgrzewa się na nowo. Bo przecież w ostatnich dniach marca 1945 roku w Danzig było najbardziej gorąco ze wszystkich pomorskich miast.
Po prostu coś niesamowitego!
Znałam tą historię - w sensie - wiedziałam, ze to Rosjanie zniszczyli Gdańsk, ale i tak przy tej lekturze włos się na głowie jeży :(
Po raz pierwszy, od 60 lat ktoś publicznie powiedział prawdę.
Nie przesadzaj - ten artykuł nie odkrył żadnej Ameryki. Wręcz przeciwnie - moim zdaniem usiłuje zrobić sensację z czegoś, co wiadomo od dawna i wielekroć mówiono publicznie - choćby i na tym forum.
A że wciąż są tacy, którzy mówią o "wyzwoleniu" w duchu PRLowskiej propagandy to prawda, ale nie jest tak, że mają wyłączność na głoszenie "swojej wersji" historii...
Po raz pierwszy, od 60 lat ktoś publicznie powiedział prawdę.
Tą prawdę głoszono u nas wcześniej. Ot choćby w tych publikacjach:
1997 - "Danzig 1945", Wydawnictwo "Marpress"
2002 - "Gdańsk 1945, kronika wojennej burzy" Maciej Żakiewicz
Albo sesja z 30.III.1995 zorganizowana przez prof. M.Mroczko z UG (byłem ). Materiały z sesji wyszły drukiem (Marpress 1995), do nabycia: Gdańsk 1945 - polecam! (ps. na allegro - taniej , to samo źródło)
Więc po co tworzyć mity???
_________________ "A ja sobie jeżdżę na motorowerze i nocą na szosie łapię w worek jeże..." (Jan Krzysztof Kelus)
Ostatnio zmieniony przez knovak Sob Mar 11, 2006 8:51 pm, w całości zmieniany 2 razy
Wymieniać można długo - w tej chwili nie pamiętam już dokładnie kiedy i jakie książki, publikacje prasowe itd. na ten temat czytałem, ale było tego w ciągu ostatnich kilku lat sporo, a na wersję z "wyzwoleniem" natykałem się w zasadzie tylko w wydawnictwach starszych, sprzed 1989 roku....
Kochani, co innego książki i wydawnictwa naukowe, tudzież jakies konferencje a co innego powszechna świadomośc społeczna. To, o czym piszecie to rzecz dość elitarna, w końcu ile osób czytuje książki albo bywa na konferencjach?
Ale kiedy juz piszą o tym w gazecie tak popularnej jak Dziennik Bałtycki, to jest to spory krok naprzód, i tu się zgadzam z Sabaothem, że "nareszcie ktoś prawdę powiedział". Co prawda czytelnictwo gazet też jest na załosnym poziomie, ale jednak na duzo wyższym niż czytanie specjalistycznej literatury...
Co prawda maleńki Kwidzyn nie może równać się z Gdańskiem ale zainteresował mnie temat "wyzwolenia", w końcu to też Pomorze. Kwidzyn okupanci pozostawili praktycznie niezniszczony, 30 stycznia 1945 do miasta wkroczyły wojska radzieckie i to dzięki nim mamy dziś w miejscu przepięknych kamienic gruzowisko i niedawno postawione paskudztwo udające jedną z nich. To, jak również prawdopodobna "wizyta" pozostawiło nam taką pamiątkę, jeszcze dziś można spotkać ludzi pamiętających zamieszanie w lipcu 45, imprezy do późnej nocy, wyrzucane meble w kamienic, pożary w centum (wódka swoje robi ). Pozwolę sobie zamieścić pewnien tekst opowiadający o tamtych zdarzeniach, niekoniecznie "bajkę", który ukazał się jakiś czas temu w lokalnej prasie.
Niecodzienna wizyta
Ta historia oparta jest na wielu istotnych przesłankach historycznych, dokumentach i faktach, jednak jest w niej wiele niewidomych, które być może czytelnicy potrafią uzupełnić. Dlatego słowo „prawdopodobnie” jest w tym przypadku słowem wstępu.
Popołudnie 15 lipca 1945 roku było wyjątkowym dniem na kwidzyńskiej stacji kolejowej, wstrzymano cały ruch kolejowy a na peronach i wzdłuż torów zaroiło się od radzieckich żołnierzy. Niebieskie otoki na czapkach oficerów wzbudzały strach wśród nielicznych żołnierzy innych formacji, którzy niejednokrotnie na własnej skórze poznali uroki kontaktów z NKWD. Na wiaduktach rozstawiono ciężkie karabiny maszynowe, a na ulicach wzmożone patrole specjalnie ściągniętymi oddziałami. Nieliczni polscy mieszkańcy zapewne nie mieli najmniejszego pojęcia jakie zdarzenia rozgrywają się w ich mieście.
W świetle zachodzącego słońca od strony Prabut jeden za drugim zaczęły wjeżdżać na stację zaimprowizowane pociągi pancerne prowadzone przez zdobyczne lokomotywy niemieckie. Olbrzymie czerwone gwiazdy na dymnicach parowozów, wskazywały jednoznacznie kto jest zwycięzcą w tej części Europy. Na platformach kolejowych stały gotowe do odparcia ataku lekkie czołgi BT-7, jeżyły się lufy dział przeciwpancernych, przeciwlotniczych i gniazda karabinów maszynowych otoczone workami z piaskiem. Twarze żołnierzy kompanii szturmowych o kałmuckich rysach i ich bezlitosne spojrzenia mówiły, że nie są to zwykli frontowi wojacy, którzy przyjechali z kurtuazyjną wizytą a są to elitarne oddziały enkawudzistów.
Siła ognia takiego zaimprowizowanego pociągu pancernego, pozwalała na odparcie ataku kilku pułków pancernych, gdyby zaistniała taka potrzeba.
Pociągi wjeżdżały, wbrew wszelkim zasadom ruchu kolejowego, jadąc parami „na odległość wzroku”. Wprawiona obsługa szybko uzupełniała wodę w tendrach, a dowodzący składem pancernym szybko składali meldunki na kwidzyńskim peronie i odbierali kolejne rozkazy. Po chwili dwie pary pociągów odjechały w kierunku mostu tymczasowego przez Wisłę, węzła kolejowego w Smętowie i dalej na zachód. Przy torach na każdym kilometrze linii znajdowało się od 6 do 15 żołnierzy radzieckich, wśród których byli saperzy poszukujący min i łącznościowcy utrzymujący kontakt z dowództwem.
Na opustoszałym peronie kwidzyńskiej stacji przebywali tyko wyraźnie zdenerwowani oficerowie NKWD, z których tylko niewielu było wtajemniczonych w cel tej tajemniczej operacji wojskowej. Po chwili na stację wtoczył się prowadzony przez dwa parowozy skład złożony z jedenastu eleganckich wagonów salonek, gdzie cztery wyróżniały się znacznym luksusem, chociaż pamiętały jeszcze czasy Mikołaja II. Car używał ich do wizytacji frontowych, a po rewolucji salonki upodobał sobie Lew Trocki w czasie wojny polsko-bolszewickiej do podobnych wizyt. Tak jak w pociągach pancernych szybko uzupełniono wodę w parowozach. Podczas postoju na chwilę uchyliła się zasłonka w wagonie i niepozorny człowiek z sumiastym wąsem i nieodłączną fajką omiótł zimnym spojrzeniem prężących się oficerów. Po chwili tylko dym z kominów obydwu parowozów był jedynym śladem tej niecodziennej wizyty. Oficerowie NKWD nie zdążyli jeszcze uspokoić nerwów gdy na stację zaczęły wtaczać się dwie kolejne pary pociągów pancernych, które po szybkiej obsłudze podążyły śladem poprzednich pociągów aby dzień później rano zakończyć bieg w Berlinie.
Tak prawdopodobnie wyglądała krótka wizyta, w której generalissimus Józef Wissarionowicz Stalin, w towarzystwie Wiaczesława Mołotowa, sowieckiego ministra spraw zagranicznych, odwiedził Kwidzyn podczas podróży z Moskwy na konferencję poczdamską. Datę przejazdu łatwo zapamiętać, gdyż dzień później 16 lipca Amerykanie dokonali pierwszej na świecie eksplozji nuklearnej na pustyni Alamogordo w stanie Nowy Meksyk.
Zbigniew Krall, który parę tygodni wcześniej przyjechał z Wołynia do Kwidzyna wspomina:
„Gdzieś tak w połowie lipca, trudno spamiętać datę, Rosjanie, których jakby zrobiło się więcej w mieście, pewnej nocy zrobili straszną burdę w Kwidzynie, pili i rozrabiali wyjątkowo głośno i hucznie. Chociaż pijaństwo wśród sowietów było na porządku dziennym, ta noc była jakaś wyjątkowa, pomimo tego, że nie obchodzono żadnej z rocznic”.
Kto wie czy nie była to noc po przejeździe wspomnianego pociągu, kiedy to żołnierze po długim czasie ostrego pogotowia dostali „pozwoleństwo” na odreagowanie.
Wbrew pozorom nie jest to fikcja literacka. Po zakończeniu II wojny światowej zwycięskie mocarstwa postanowiły zdecydować o losie powojennej Europy w stolicy pokonanej Rzeszy, jednak ze względu na brak w zniszczonym Berlinie odpowiednich budynków, postanowiono zorganizować konferencję w podberlińskim Poczdamie. Amerykański prezydent Harry Truman, brytyjski premier Winston Churchill przybyli 15 lipca na miejsce i popołudniu spotkali się na przyjacielskiej pogawędce. W tym czasie spóźniony Stalin być może wyglądał przez okno na kwidzyńskim dworcu. Podróż pociągiem wynikała z panicznego lęku jaki Stalin objawiał podczas latania samolotem. Dlatego na konferencję postanowił pojechać pociągiem. Za bezpieczeństwo odpowiadał Ławrientij Beria, komisarz NKWD, człowiek którego dźwięk nazwiska mroził krew w żyłach najważniejszych sowieckich dostojników. Chociaż najkrótsza droga wiodła przez Warszawę, Beria świadomy ogromu krzywd wyrządzonych przez czerwonoarmistów obawiał się prowokacji podczas przejazdu przez Warszawę. Wybrano dłuższą drogę przez Prusy Wschodnie i Pomorze. Jedyny sprawny most kolejowy na dolnej Wiśle znajdował się pod Kwidzynem i nadal był pod nadzorem Armii Czerwonej. Tak więc na podstawie tej przesłanki, można powiedzieć, że jedyną drogą jaką mógł jechać dyktator była droga przez Kwidzyn.
Beria bardzo starannie przygotował trasę przejazdu Stalina, pośpiesznie ściągnięto około 17500 żołnierzy i oficerów oby osłaniali trasę przejazdu. Było to o tyle łatwe gdyż w tym czasie Rosjanie na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych nie musieli nikogo pytać o zgodę. Cztery pary pociągów pancernych poprzedzały i zamykały pociąg Stalina. Przez Polskę Stalin pokonał 594 kilometry. Trasa oraz fakt przejazdu utrzymywana była w tajemnicy. Zwyczajem sowieckim informowano tylko najwyższych oficerów, a żołnierze nauczeni byli żeby nie zadawać pytań. Jednym z niewielu miejsc gdzie w dokumentach udało się odnaleźć ślad przejazdu Stalina jest stacja Świebodzin na Wielkopolsce.
Osobną kwestią pozostaje rozstaw szyn, gdyż w dniu dzisiejszym jest prawie niemożliwe dotarcie do źródeł, wskazujących, które linie były przekute na szeroki tor. Biorąc jednak pod uwagę ważkość operacji przejazdu Stalina przez Polskę, oraz łatwość z jaką przekuwano tory na szeroki rozstaw (przekuwano tylko jedną szynę),
Można powiedzieć z dużą dozą prawdopodobieństwa, iż niewykluczonym jest, że w ramach przejazdu całą trasę przygotowano na szeroki rozstaw, przekuwając tylko niektóre odcinki na terenie Polski i Niemiec.
Kończąc przypomnę wierszyk z tamtych czasów (takie to były czasy):
Pędzi pociąg historii, błyska stulecie – semafor.
Rewolucji nie trzeba glorii, nie trzeba szumnych metafor,
potrzebny jest maszynista, którym jest on:
towarzysz, wódz, komunista Stalin – słowo jak dzwon.
A Stanisław Jerzy Lec ripostował „od Kamczatki po szynach pędzi aż po San – to Stalin!”.
A on pojechał dalej, minął Kwidzyn i na szczęście zniknął w pomrokach historii. O Czym przypomina.
Maria Małgorzata Bagińska
W artykule wykorzystano informacje między innymi z książki Bogusława Wołoszańskiego „Władcy ognia” oraz cytaty z książki „Nasz Stalin”. Informacji szczegółowych dostarczył nieoceniony Piotr Gawrysiak.
Po raz pierwszy, od 60 lat ktoś publicznie powiedział prawdę.
Cytat:
Ale kiedy juz piszą o tym w gazecie tak popularnej jak Dziennik Bałtycki, to jest to spory krok naprzód, i tu się zgadzam z Sabaothem, że "nareszcie ktoś prawdę powiedział".
Przesadzacie, tak jak byście od 1989 r. nie wzięli do ręki żadnej gazety, zwłaszcza w okolicach marca. Qrcze, nawet ja o tym pisałem (i to w prasie codziennej, nie w publikacjach "niszowych") - gdy robiłem strony turystyczne dla "Życia" (a było to z 5 czy 6 lat temu).
_________________ "A ja sobie jeżdżę na motorowerze i nocą na szosie łapię w worek jeże..." (Jan Krzysztof Kelus)
Co prawda maleńki Kwidzyn nie może równać się z Gdańskiem ale zainteresował mnie temat "wyzwolenia", w końcu to też Pomorze. Kwidzyn okupanci pozostawili praktycznie niezniszczony,
Ale kiedy juz piszą o tym w gazecie tak popularnej jak Dziennik Bałtycki, to jest to spory krok naprzód, i tu się zgadzam z Sabaothem, że "nareszcie ktoś prawdę powiedział". Co prawda czytelnictwo gazet też jest na załosnym poziomie, ale jednak na duzo wyższym niż czytanie specjalistycznej literatury...
A ja dalej uparcie twierdzę, że w trójmiejskich gazetach już od dawna pisano o tej prawdzie. Może po prostu czytam inne gazety ;)
DB 4. IX. 2001
A może jest jakaś różnica między "Dziennikiem Bałtyckim" z przedwczoraj w stosunku do "Dziennika Bałtyckiego" sprzed 4-5 lat, o której wiedzą tylko wtajemniczeni?
(O "GW" i dawnym "Życiu" już nie wspominam, bo to chyba "prasa niszowa"... )
_________________ "A ja sobie jeżdżę na motorowerze i nocą na szosie łapię w worek jeże..." (Jan Krzysztof Kelus)
Ostatnio zmieniony przez knovak Nie Mar 12, 2006 7:39 pm, w całości zmieniany 1 raz
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum