Jeno gry w dołek chyba nikt do tej pory jeszcze tu nie wymienił Rzucało się z określonej odległości monetą do wyskrobanego w ziemi dołka. Zasadą chyba było to, że jak ktoś trafił odrazu do dołka, to wygrywał monety innych.. Jakoś tak
Myśmy grali w "Orał czy Reszkę"". Gra polegała na tym, że rysowało się coś na kształt linii boiska z bramką i rzucało się monetami o nominale 1, 2 lub 5 zł, ten kto trafił w "Banczek" zabierał całą pulę. W przypadku kiedy nikt nie trafił, osoba która była najbliżej linii "banku"zbierała się wszystkie monety, wybierała się orła lub reszkę i podrzucała w górę. Tyle monet ile spadło o wybranym znaku było jego.
Z otwartej dłoni z rozłożonymi palcami.
A pamiętacie grę "W państwa"? Rysowało się olbrzymi okrąg na piasku, dzieliło na tyle równych cześci ilu graczy. Każdy przybierał nazwę jakiegoś państwa. Rekwizytem był solidny patyk. Po krótce trzeba było trafić patykiem w gracza żeby zabrać część z jego państwa.
_________________ "(...) lecz ta jedyna której strzeże
liczba najbardziej pojedyńcza
jest tutaj gdzie cię wdepczą w grunt
lub szpadlem który hardo dzwoni
tęsknocie zrobią spory dół"
"W państwa" grałam w wersję z nożem. Oczywiście nie rzucało się w gracza tylko w jego terytorium i z miejsca wbicia noża zakreślało się przejętą ziemię.
...A graliście "w kamienia"?
Zasady podobne do gry "w państwa", tylko zamiast patyka kopało się do siebie kamień.
I oczywiście chodziło o to, żeby trafić przeciwnika.
Za trafienie kamieniem w nogę przeciwnika możnabyło "odciąć" sobie z jego terytorium ziemi na pięć tip-topków.
Ale jeśli kamień wyleciał poza pole gry, przeciwnik odcinał kopiącemu trzy tip-topki ziemi.
...Świetny temat.
Kto dziś pamięta o zabawach, do których nie potrzebowaliśmy niczego, poza wolnym czasem i chęciami...
Grałem , ale to nie było tu http://youtu.be/a2I3skvt9Jk
Tylko w szwagra celowałem w '80 roku ubiegłego wieku , on był w ZOMO i ostatecznie wygrał tą bitwę . Emeryt po 15tu latach , może dalej pracować i ma się lepiej niż ja .
A pamiętacie CYMBERGAJA , piłka nożna na szkolnej ławce monetami:
20 gr to zawodnik ,10 gr. piłka.
Strzelało się grzebieniem do bramek wydrapanych na blacie ławki
Graliśmy na wszystkich przerwach.
wodzu [Usunięty]
Wysłany: Nie Mar 02, 2014 5:25 pm
Romek52 napisał/a:
A pamiętacie CYMBERGAJA , piłka nożna na szkolnej ławce monetami:
20 gr to zawodnik ,10 gr. piłka.
Strzelało się grzebieniem do bramek wydrapanych na blacie ławki
Graliśmy na wszystkich przerwach.
Ja pamiętam! Pierwsze co przychodzi mi też do głowy (pewnie ktoś już wspomniał) gry w kwadraty, czyli każdy miał swój kwadrat narysowany kreda itd i piłka mogła odbić się na jego polu tylko razy inaczej kusił. Jeszcze kojarzę "marynę" czyli kopnięcie piłki w trzepak, bramkę zależy co było i np. za górną poprzeczkę trzepaka 50 za dolną 25 , za słupek 10pkt i tak dalej..
Wysłany: Wto Mar 04, 2014 12:19 am zabawy w wojsko
Pewnie to nie najlepszy moment na pisanie o wojnie w formie zabawy, ale zaryzykuję...
Chłopakowate dzieciństwo w latach 60. spędziłem w Matarni. Mieszkaliśmy tam w kilka rodzin, w pałacu po niemieckim dzierżawcy majątku - Remerze. Folwark został zamieniony w PGR, którego biura też były w pałacu. Czterooddziałowa szkoła znajdowała się o rzut kamieniem, w budynku pobudowanym dla syna dziedzica, gdy ten się usamodzielnił w latach 30. Dzieciaków, jak to wtedy, było mnóstwo: część pochodziła z zasiedziałych rodzin kaszubskich, inne z napływowych, z różnych dzielnic Polski. Była też chyba jedna familia ukraińska. Żadnych animozji między dziećmi z tytułu przynależności do różnych grup kulturowojęzykowych nie pamiętam. Łączyły nas też wspólne praktyki religijne w pobliskim kościele. Chłopaki z miejscowych rodzin z nami rozmawiali po polsku, a my łatwo uczyliśmy się kaszubskich zwrotów. Moim najlepszy kolegą był właśnie Kaszub imieniem Franek. Teren pałacu, a szczególnie jego piwnice i strych były doskonałymi miejscami zabaw. Podobnie, otaczający budynek, wspaniały park, ze starymi kasztanami oraz opuszczone, na wpół zrujnowane stajnie i inne gruzowiska zapewniały fantastyczne warunki do spędzenia niepowtarzalnego dzieciństwa. Ponieważ wtedy dopiero pojawiały się pierwsze telewizory z marnym i krótkim programem, większość czasu spędzaliśmy na zabawach w okolicy. Gdy podrośliśmy zapuszczaliśmy się nawet w lasy po drugiej stronie dzisiejszej ulicy Słowackiego. Atrakcją w nich był strumień z bobrami - bodaj było to pierwsze miejsce odtwarzania ich populacji. Większość naszej grupy stanowili chłopcy, choć bawiło się z nami i kilkoro dziewcząt. Najczęściej odtwarzaliśmy bitwy lub odbywały się podchody. Oryginalnością naszych zabaw było wyposażenie: niemal wszyscy dźwigaliśmy powojenny złom, zardzewiałe karabiny, taśmy z nabojami, pasy z ładownicami, puszki karbowane po niemieckich maskach pegaz i inne. Były też chełmy, ale używaliśmy je rzadko, bo nie miały pasków. Tych pozostałości wojny było wszędzie bardzo dużo ponieważ toczyły się tam ciężkie walki w 1945 roku. Wokół były całe linie okopów, z gniazdami na ciężką broń, trafiały się niezniszczone bunkry i zapomniane składy amunicji. Na miedzach stały krzyże z przestrzelonymi chełmami na grobach bitewnych, w czasie orek ciągle wyskakiwały "rodzynki" w formie niewybuchów. Najwięcej było pocisków moździerzowych. Po saperów dzwonili jak się uzbierała większa sterta. Podczas deszczów nieraz osuwała się ziemia i odsłaniała kościotrupy poległych, których przysypał ostrzał artylerii. Inni byli prowizorycznie pochowani i zapomniani. Byliśmy z tym niejako oswojeni. Podczas jednej z wypraw do lasu koleżańka zapadła się do schronu ziemnego. Wewnątrz znaleźmy w brezentowym pokrowcu, wiszącym przy słupie drewnianym, karabin maszynowy MG 42, zakonserwowany, w świetnym stanie. Ja nosiłem najpierw szkielet kb mauzer, bez części drewnianych, a gdy "awansowałem" dostał mi się pm bergman, który był niemal kompletny i niezardzewiały. Kiedyś, idąc całym oddziałem na "wojnę" w lesie, ciężko objuczeni wojskowym ekwipunkiem, trafiliśmy na naszego proboszcza - księdza Bigusa, byłego więźnia obozu koncentracyjnego, który szedł od szosy, gdzie był przystanek pekaesu. Palnął nam wtedy zawstydzającą mowę o paskudztwie wojny, jej okrucieństwach i zakazał nam się bawić w ten sposób. Musieliśmy mu przyrzec, że więcej nie tkniemy tego żelastwa i że nie będziemy udawać strzelania, bo to przecież oznacza chęć zabijania bliźniego swego. Rzecz jasna niewiele z tego pojęliśmy i wkrótce odbyły się kolejne działąnia wojenne. Inną ciekawą sprawą było odkrycie, podczas buszowania w piwnicy pałacu, zamaskowanych drzwi i wejście do nieznanych pomieszczeń. W jednym z nich było łóżko metalowe ze sprężynami oraz sterta niemieckich czasopism. Niektóre z nich pokazywały zdjęcia z hitlerowskiej defilady zwycięstwa w 1939 roku, w Warszawie (jak teraz wiem). Była tam też puszka na maskę pegaz oraz niewielka, stara książka, może kieszonkowa biblia, z twardymi, tłoczonymi okładkami, drukowana gotykiem i z datą z końca XIX wieku. Tkwił w niej skośnie pocisk karabinowy. Z tych "katakumb" można było wyjść pod werandę pałacu. Dorośli bardzo ucieszyli się z naszego odkrycia i zajęli je na ziemniaki itp. Co się stało z rzeczami po Niemcach nie wiem. Na zakończenie dodam, że rodzice często nas przestrzegali i karali ostro za zabawę militariami, gdyż zdażały się wybuchy niewypałów od których ginęli lub byli ranieni: zarówno dorośli jak i dzieci. (Starsi preparowali ładunki do kłusowania na ryby w gliniankach). Nie bacząc na to i tak wydobywaliśmy proch z pocisków dla potrzeb imprez typu "światło i dźwięk". Jedna z nich, odbyła, się pod nieobecność dorosłych w byłej kuchni dworskiej, gdzie był dość wysoko sufit. Mając na uwadze ostrzeżenia rodziców o grożących niebezpieczeństwach wpadliśmy na genialny pomysł zastosowania się do nich bez rezygnowania z wybuchowych atrakcji. W tym celu, z niejakim wahaniem, ale odpuściliśmy sobie wrzucanie prochu bezpośrednio do ognia. W zamian usypaliśmy z niego spore "mrowisko" na ...fajerkach pieca, a następnie rozpaliliśmy pod nimi. Gdy ogień zabuzował w szczapach drewna i w węglu pochowaliśmy się po kątach i za stołami, wychylając głowy co chwila, aby sprawdzić jak sprawy idą. Gdy już traciliśmy nadzieję na eksplozję, nagle proch zapalił się od nagrzanego żeliwa i "fuknął" ognistym słupem, który sięgnął białego stropu i rozszedł się "jęzorami" we wszystkich azymutach, wypalając na nim coś w rodzaju odbicia liści palmy. Ne licząc małych poparzeń, ponadpalanych włosów i osmoleń nikomu z nas nie stało się nic poważnego, ale co się działo po powrocie rodziców nie opiszę ponieważ moja pamięć w tym momencie się gwałtownie urywa i podejrzewam ją o tzw. wypieranie. Przypuszczam, że niektórym z nas oberwało się mocniej niż od eksplozji. I dobrze.
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Nie możesz ściągać załączników na tym forum