Dawny Gdańsk Strona Główna Dawny Gdańsk


FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy  StatystykiStatystyki
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  DownloadDownload

Poprzedni temat :: Następny temat
Przesunięty przez: Mikołaj
Wto Sie 02, 2011 12:07 am
Witam i cieszę się, że trafiłem między swoich.
Autor Wiadomość
Martino 


Dołączył: 02 Lut 2006
Posty: 490
Wysłany: Wto Lut 21, 2012 1:01 am   

„KRVAVA KOBASNICA”. to nazwa wspominana przez mojego Tatę.... po zajęciu piwnicy w Gdynii (Partyzantów) lata 40-te. Tata opowiadał, że mieszkał tam przed tem jakiś szabrownik, bo w piwnicy były dziesiątki puszek z Krwawą Kubasicą i jeszcze więcej egz. encyklopedii gutenberga...

Krvava kubasica, po otwarciu puszek.... kaszanka!
_________________
"Nie ufać myślicielom, których umysły wprawia w ruch dopiero cytat"
Emil Cioran — Zeszyty 1957-1972
 
Antek 

Dołączył: 08 Lip 2011
Posty: 43
Wysłany: Czw Mar 01, 2012 11:22 pm   Powspominam, pomarudzę

Bratniak
Fotka, na jaką natknąłem się ostatnio w albumie rodzinnym (małżonka wieszająca bieliznę na tarasie Bratniaka), sprawiła, że postanowiłem na krótko powrócić wspomnieniem do „ceglanego” Bratniaka, tego przy ul. Siedlickiej 4.
http://www.akk.pg.gda.pl/images/bratniak.jpg

Budynek pełnił w „moich” latach wielorakie funkcje; parter zajmowała stołówka studencka i kawiarnia „Kwadratowa” (wejście do kawiarni z przeciwnej strony budynku). Część pomieszczeń piętra zajmowała studencka spółdzielnia pracy, pozostałe pomieszczenia I piętra oraz drugie piętro stanowiły hotel asystencki.
Wobec usytuowania budynku praktycznie na terenie uczelni, duże znaczenie miała i zapewne wciąż tego znaczenie nie straciła - mieszcząca się w nim stołówka. Mogę się tylko domyślić, że menu i estetyka tej jadłodajni współcześnie znacznie odbiega jakością od tamtych siermiężnych warunków, choć może dzisiejsze ceny posiłków nie dorównują tym dawnym; nie pamiętam wielkości tych liczb, myślę jednak, że każdy student mógł sobie pozwolić na spożycie obiadu w stołówce, zwłaszcza, że mógł zabrać do akademika dowolną ilość kromek chleba ze stojącej przy ladzie wanienki (takiej zwykłej, blaszanej, ocynkowanej).
Budynek był przez szereg lat domem mieszkalnym mojej rodziny. Początkowo zajmowałem wraz z małżonką niewielki, kilkunastometrowy pokoik na piętrze, później, gdy pojawił się Maciek, uzyskałem pokój znacznie większy, bo liczący ponad 30 m kw.. Pokoje nie posiadały żadnych instalacji sanitarnych, tę funkcję spełniały dwa pomieszczenia na początku korytarza pierwszego piętra (od strony wejścia do stołówki). Oba pomieszczenia łączyły drzwi, zwykle zawsze otwarte, przy tym to pierwsze stanowiło kuchnię wyposażoną w zlewozmywak i w wykonaną sposobem gospodarczym kilkopalnikową kuchenkę gazową (z niezbyt udolnie pospawanych kształtowników stalowych). Pomieszczenie w amfiladzie stanowiło wielolufową toaletę.
Gdy pojawił się w naszej rodzinie jeszcze Wojtek, podzieliłem nasz pokój na trzy części (na dwóch napiętych linkach wantowych zawisły kotary). Mała część kuchenna - wyposażona w kuchenkę elektryczną - sprawiła, że nie musieliśmy korzystać ze wspólnej kuchni „toaletowej”, choć nie zwalniało to nas z korzystania z kuchennego węzła wod.-kan.. Powstały niewielki przedsionek służył mi jako warsztat, gdzie budowałem urządzenie stanowiące moją pracę dyplomową. Tamże montowałem i nasz pierwszy odbiornik telewizyjny, bowiem ośrodek na ul. Sobótki 15 emitował właśnie pierwsze próbne programy telewizyjne. W mieszkalnej części naszego pokoju odbywało się całe życie rodzinne, ale i moje spotkania z kolegami na wspólnej nauce. A gdy mój telewizor* zadziałał (chassis wielkości ok. 50x50cm, ekran kineskopu 30cm) fama o tym wydarzeniu szybko rozeszła się po budynku, trudno więc było odmówić sąsiadom udziału w oglądaniu Danki Domańskiej (ówczesna spikerka) i aktualnych kronik filmowych.
Spółdzielnia studencka mieszcząca się w kilku pokojach pierwszego piętra zajmowała się produkcją plastikowych krawatów (takie na gumce umożliwiającej szybkie założenie i zdjęcie z szyi) oraz świec. Ten drugi dział produkcji sprawiał, że korytarz wypełniała nieznośna woń przenikająca do pokoi mieszkalnych. Pracownicy i administracja spółdzielni stanowili równie zgrany, co i rozrywkowy zespół, umiejętnie godzili trudy pracy z częstymi „bibami”. Bywało, że dotarcie do toalety odbywało się po trupach – zapewne ofiarach owych fet wypoczywających leżąc w tym pomieszczeniu.
Za sprawą zespołu muzycznego mieszczącej się pod naszym pokojem kawiarni studenckiej - „Kwadratowa” nasze małe dzieci spały niespokojnie, często się budziły. Nieporozumienia towarzyskie bywalców kawiarni kończyły się nierzadko dintojrami na zewnątrz budynku, przyprawiając mieszkańców o bezsenność. Kiedyś efektem nieporozumień kawiarnianych gości było podpalenie motocykla (Jawa) i przybycie straży pożarnej. Jedną z ulubionych zabaw bywalców kawiarni były przejażdżki wózkami dziecięcymi mieszkańców budynku (parkującymi na bardzo długim korytarzu pierwszego piętra).
Częstymi bywalcami kawiarni była osobliwa grupa studentów, której przewodził młody człowiek. Owi krzykliwi młodzieńcy wznosili różne hasła w języku włoskim i hiszpańskim, a w osłupienie wpędzał okrzyk …„eviva Mussolini!”
Także pomieszczenia drugiego piętra zajmowane były przez pracowników PG. Mieszkał tam mój przyjaciel i kolega z roku - Zenek T. wraz małżonką i dwojgiem dzieci. Zenek, pracownik Katedry Wysokich Napięć (prof. Szpora),miał jednakże mieszkanie dwuizbowe, z pewnym elementem luksusu - z …własną umywalką. Wadą tego mieszkania były natomiast bardzo małe okienka. Sąsiadem Zenka był ogrodnik PG, pan Dz. wraz z rodziną.
Ów pokój w Bratniaku był moim ostatnim w Gdańsku mieszkaniem.

*) Samodzielne zbudowanie odbiornika telewizyjnego było przedsięwzięciem niezwykle trudnym, bowiem handel nie dysponował podstawowymi elementami, choćby kineskopem, ich zdobycie wymagało skomplikowanych zabiegów.

Pozdrawiam
Antek

Taras Bratniaka cegl..jpg
Plik ściągnięto 19346 raz(y) 45,72 KB

 
Krzysztof 


Dołączył: 14 Lip 2006
Posty: 2674
Wysłany: Pią Mar 02, 2012 9:57 pm   

To chyba ta stołówka zainspirowała autora ostatniej zwrotki, śpiewanej przez studentów w latach 60.
"Czy normalny, zdrowy student
Raz w semestrze może, z trudem...
Ależ skądże, ależ NIE
On w stołówce żywi się."
 
 
Antek 

Dołączył: 08 Lip 2011
Posty: 43
Wysłany: Nie Mar 11, 2012 10:55 pm   Powspominam, pomarudzę

Lębork, początki osiadłego życia – c.d.
W roku 1947 stacjonujące w Lęborku od końca wojny wojska sowieckie przystąpiły do opuszczania miasta i – jak twierdził zaprzyjaźniony z moją rodziną młody krasnoarmiejec Ruban – był to ponoć powrót do Rosji. W pierwszej kolejności opuszczono okazały budynek przy ulicy Zwycięstwa (późniejsze liceum), w którym mieścił się ich szpital polowy, w następnej kolejności sowieci opuścili koszary przy ulicy Toruńskiej (vis-a-vis naszego domu), a na koniec zwalniano duże koszary pod lasem, przy szosie bytowskiej (obiekty dawnej szkoły podoficerskiej Waffen-SS, a jeszcze wcześniej szpitala psychiatrycznego).
Incydent autorstwa niemądrych małolatów: Na obszernym boisku koszar przy ul. Toruńskiej odbywał się właśnie z udziałem wyższych oficerów, tudzież orkiestry uroczysty, pożegnalny apel sowieckich wojsk. Wraz z bratem postanowiliśmy zepsuć Ruskim tę fetę. Posłużyła nam do tego celu nasza ostatnia kostka trotylu. Podłożony pod płot koszar (wysoka siatka) trotyl w którymś z podniosłych momentów uroczystości zdetonowaliśmy z pomocą spłonki elektrycznej (zwykła spłonka z wstawionym do wnętrza obnażonym żarnikiem niskonapięciowej żaróweczki) połączonej parą cienkich, niemal niewidocznych przewodów nawojowych poprowadzonych do naszego pokoju mieszczącego się na poddaszu budynku. W odpowiednim momencie przewody załączyliśmy do transformatora sieciowego. Po zdetonowaniu „bomby” przewody niezwłocznie zwinęliśmy. Wybuch osiągnął zamierzony efekt - na placu apelowym powstało duże zamieszanie, a liczne patrole godzinami poszukiwały dalszych „bomb” i „dywersantów”. Ku naszemu zaskoczeniu patrole nie nawiedzały okolicznych mieszkańców. A my obaj, poza domową awanturą - rodzice bez trudu domyślili się, za czyją sprawą ta afera - w tarapaty z władzami tym razem nie popadliśmy.

Korzystając z niebywałego bałaganu, w jakim odbywała się ewakuacja wojsk, udało się nam obu wyszabrować z terenu opuszczanych koszar – tych przy szosie bytowskiej - kilka wielce atrakcyjnych łupów, a między innymi nagana (sowiecki rewolwer wojskowy) z kompletem naboi oraz dwie sprawne plecakowe radiostacje polowe typu RBM1, w tym jedna kompletna, z bateriami i w pełni czynna (zdobycie baterii, zwłaszcza wysokonapięciowych, tak zwanych anodowych, było dużym problem), z którą narobiliśmy w eterze pewnego zamętu, w czym prym wiódł mój brat, który już wówczas uchodził w naszym środowisku za wszechstronnego fachowca od techniki. Rychło jednak obie radiostacje bezpowrotnie utraciliśmy na skutek kolejnego donosu któregoś z naszych serdecznych przyjaciół. Nalot WOP-istów na nasz dom odbył się z udziałem samego dowódcy tej jednostki, która właśnie świeżo zasiedliła obiekt koszarowy po sowieckim wojsku przy ul. Toruńskiej. Poza obiema radiostacjami zarekwirowano nam i którąś z naszych cennych „spluw”, bodaj ów nagan. Szczęśliwie obyło się bez konsekwencji; broń w rękach cywila, także małolata, w owych czasach nie była ani wydarzeniem drastycznym, ani też niezwykłym.

Trzeba wspomnieć, że w końcowej fazie opuszczania miasta przez Rosjan służby NKWD zabierały do Rosji także i Polaków będących formalnie obywatelami sowieckimi. Oczywiście nie bez z ich strony protestu i uników. Polskie władze – jak mi wiadomo – tym rodakom nie przyszły z pomocą. Można się domyślić, że informacje o takich osobach NKWD uzyskiwało od UB, bądź od „życzliwych” sąsiadów. Wiele spośród tych osób, aby uniknąć wywózki na kolejną zsyłkę, musiało się przez szereg tygodni, na czas trwania owej akcji, ukrywać. Tylko dzięki ucieczce udało się w ostatniej chwili uniknąć takiej wywózki m.in. przyjaciółce mojej matki, pani B. i jej dzieciom.

Wysiedlanie (wypędzanie?) Niemców z Lęborka i okolic do poszczególnych stref w okupowanych Niemczech rozpoczęto już jesienią 1945 r.. Początkowo akcje takie były sporadyczne. Szeroko zakrojone wysiedlenia nastąpiły bodaj w połowie roku 1947, kiedy to z bocznicy towarowej lęborskiego dworca kolejowego odprawiane były do Niemiec przez wiele kolejnych tygodni liczne transporty kolejowe z niemieckimi mieszkańcami. Duże grupy niemieckich rodzin z samego Lęborka i okolicznych miejscowości przybywały na dworzec kolejowy powozami konnymi, bądź przywożąc swój dobytek wózkami gospodarczymi. Wielu moich kolegów zaopatrzonych w różnego rodzaju wózki przez szereg tygodni całkiem nieźle zarabiało na „świadczeniu usług transportowych” pomagając Niemcom w przewożeniu ich mienia na dworzec kolejowy. Proceder ten uchodził za dość wstydliwy i bardzo nieprzychylnie oceniany był przez polskich osiedleńców; udzielanie pomocy Niemcom odpłatnie, a tym bardziej bezinteresownie, uznawane było wówczas za postępowanie nie patriotyczne, za upokarzające dla Polaka. Zresztą za pejoratywną postawę uznawano wszelkie przejawy życia towarzyskiego Polaków z Niemcami. Dodam, że nie tylko w czasie okupacji, ale jeszcze przez wiele powojennych lat wielu Polaków nie ujawniało swojej znajomość języka niemieckiego, aby przypadkiem nie być podejrzewanym o folksdojczowską przeszłość.
Jakże różne były warunki wysiedlania Niemców z ich dotychczasowych ziem w porównaniu z dobrze znanymi nam warunkami dramatycznych wysiedleń Polaków z Wielkopolski (Warthegau) czy z Zamojszczyzny. Niemcy powinni być – w myśl odpowiednich dyrektyw - powiadomieni o wysiedleniu 24 godziny przed opuszczeniem domów i mogli ze sobą zabrać jedynie bagaż ręczny. W rzeczywistości ludność niemiecka zabierała ze sobą częstokroć zawartość z czubem załadowanych powozów konnych. Mniemam, że w miejscu odprawy świadczono Niemcom jakąś opiekę sanitarną, bowiem w bliskości stojącego na bocznicy pociągu (złożonego z wagonów towarowych) widywałem funkcjonariuszy Czerwonego Krzyża i rodzaj stanowiska medycznego.
Niemcy, tzw. Vertriebene (wypędzeni), uskarżają się w swoich memuarach m. in. na fakt, że wywożono ich w warunkach „nieludzkich”, bo w „wagonach bydlęcych”. Dobrze przecież wiedzą, że w tamtym czasie także w skład polskich pociągów pasażerskich często wchodziły wagony towarowe (w poprzek wagonu wbudowano jedynie deski służące za siedzenia (bez oparć) dla pasażerów. Pociągi z takimi wagonami kursowały często na trasie Lębork – Gdynia jeszcze w latach 50..

Dwa, na owe czasy niezwykłe, wydarzenia:
- W roku 1946, pojawiły się w naszym bliskim sąsiedztwie, na ul. Tczewskiej, auta z alianckimi i sowieckimi oficerami. Okazało się, że owi alianccy wojskowi (nie pamiętam, czy byli to Brytyjczycy czy Amerykanie) przybyli w celu zabrania do Niemiec niemłodą Niemkę, byłą właścicielkę fabryki beczek. Fama niosła, że oficerowie ci byli ponoć krewnymi tej kobiety.
Fabryka beczek znajdowała się niedaleko naszego domu, w bliskości dworca kolejowego,

- Pewien zamożny reemigrant z Anglii utworzył w opuszczonych halach fabrycznych (a przez Rosjan obrabowanych z maszyn) przy ulicy Zwycięstwa wytwórnię walizek, tornistrów i torebek damskich. Stosowne maszyny i surowce ów przedsiębiorca sprowadził z Anglii. Fabryka nieźle prosperowała dając przy tym dziesiątkom lęborskich osiedleńców tak poszukiwane zatrudnienie. Już po niewielu miesiącach właściciel tej potrzebnej miastu wytwórni został obłożony osławionymi domiarami podatkowymi, poczym tę fabrykę „uspołeczniono”, a właściciela puszczono z torbami. Zrozpaczony ex-właściciel tej niewielkiej fabryki popełnił samobójstwo.


Po uzupełnieniu przez nas obu podstawowego wykształcenia - w czasie okupacji bywaliśmy z bratem rzadkimi uczestnikami tzw. kompletów (w domach nauczycieli) - pojawiło się pytanie: co z nami dalej? Rodziców naciski na dalszą naukę w gimnazjum potraktowaliśmy obaj jako brutalne przymuszanie do bezsensownego trwonienia czasu. Rzemiosło w Lęborku było jeszcze szczątkowe, a szkoły zawodowe nie istniały. Brat, wraz ze swoim przyjacielem, Zenkiem J. znalazł zatrudnienie w jednym z warsztatów prowadzonych przez liczną kaszubską rodzinę braci R.. Największy z tych warsztatów, mieszczący się bodaj na ul. Polewskiego, zajmował się naprawą pojazdów mechanicznych i sprzętem elektroenergetycznym. Inny „punkt usługowy” specjalizował się w naprawie radioodbiorników. Za najbardziej biegłego zawodowo uznawany był najstarszy z owych braci R., bowiem kwalifikacje nabył w Kriegsmarine, będąc radiotelegrafistą. Rychło okazało się, że Zenek J. i mój brat radzili sobie z naprawami w tych warsztatach lepiej, niż owi przedsiębiorczy bracia, a przecież obaj mieli nadzieję, że przy braciach R. zdobędą solidny rzemieślniczy zawód. Bodaj na przełomie lat 1946/47 udało się Zenkowi J. uzyskać zatrudnienie w Katedrze Fizyki PG i niebawem „załatwił” także miejsce pracy mojemu bratu.
Talent techniczny brata został doceniony przez jego przełożonego, przez adiunkta Kryczkowskiego, tenże na prośbę brata uzyskał zgodę prof. Adamczewskiego (II Katedra Fizyki) na zatrudnienie także i mnie, Antka.
Tak oto dotarłem do początku moich wspomnień zamieszczonych w lipcu 2011 roku.

Dziękuję wszystkim uczestnikom i gościom tego forum, którzy zechcieli zaglądać do moich wpisów, a zwłaszcza tym, którzy je życzliwie komentowali.
Pozdrawiam Was Wszystkich
Antek
 
zenek 
Kosztorysant


Dołączył: 18 Sie 2011
Posty: 19
Wysłany: Nie Mar 11, 2012 11:44 pm   

Mam nadzieję, że to nie ostatni Pański wpis na forum. Pana wspomnienia czyta się niczym najlepszą powieść historyczną.
Bardzo proszę o kontynuację!
_________________
Zenek

"Ja pochodzę z tych gorszych, co to mają zwyczajną, czerwoną krew. A w ogóle to mnie ciotka z litości urodziła, bo matka tego dnia robiła duże pranie i nie miała czasu na rodzenie" - Stanisław Grzesiuk "Boso ale w ostrogach"
 
szapoklak 


Dołączyła: 19 Sty 2012
Posty: 38
Wysłany: Pon Mar 12, 2012 10:27 am   

Ja także należę do grona "czytaczy" i bardzo proszę o jeszcze.
Mój tato (nb. również Antoni) zmarł w ubiegłym roku, jego starsi bracia jeszcze wcześniej a dzięki Pana opisom mam wrażenie, że jestem bliżej nich.
Rodzina taty pochodzi z Łubiany pod Kościerzyną, ich losy były równie pogmatwane jak mieszkańców Grudziądza i Lęborka a Pańskie opowieści są niezwykłe (nie mylić z nieprawdopodobne). Zwłaszcza te dot. czasów wysiedlenia z Warszawy.
Aby utrudnić Panu cichutkie miksowanie stąd, pragnę zauważyć jak niewiele wiemy o Pańskiej edukacji (były tylko migawki politechniczne i te ze studium). Te sprawy niezmiernie mnie interesują, ponieważ mój tato był wiejskim a potem miejskim nauczycielem z Kościerzyny i powiatu kościerskiego.
Serdecznie pozdrawiam :)
 
EwkaW 


Dołączyła: 04 Wrz 2011
Posty: 589
Wysłany: Pon Mar 12, 2012 5:00 pm   

No nie, tak pasjonującej lektury chcemy jeszcze i jeszcze :D
I ja mam nadzieję, że Antek opowie nam jeszcze o czasach studenckich w Gdańsku. Wtedy studiowanie wyglądało trochę inaczej niż dzisiaj.
No i kadra profesorska to były nazwiska wspominane po dziś dzień, wielu profesorów przyjechało tu ze Lwowa.
Antku, bardzo prosimy :D
 
danielewicz 
Briefträger


Dołączył: 01 Lut 2008
Posty: 136
Wysłany: Pon Mar 12, 2012 7:08 pm   

No jasne że chcemy ciągu dalszego, zawsze czekam na następny odcinek.
_________________
Freie Stadt Danzig
 
 
Ampersand 
Łukasz

Dołączył: 19 Sty 2012
Posty: 85
Wysłany: Pon Mar 12, 2012 7:51 pm   

Tutaj gdzieś na okolicznych stronach powstała fundacja i ona mogłaby to wydać w dwóch tomach.
 
Antek 

Dołączył: 08 Lip 2011
Posty: 43
Wysłany: Sro Mar 21, 2012 9:59 pm   O wspomnieniach inaczej.

W moich wpisach traktujących o początkach osiedleńczych w Lęborku wspominałem o moich niemieckich przyjaciołach, o moich rówieśnikach. Niektórzy spośród nich opowiadali o dramatach, jakie przeżywała niemiecka ludność w dniach wkraczania do Lęborka wojsk sowieckich. Chłopcy z przejęciem wskazywali domy, w których całe rodziny - spanikowane, będące pod wrażeniem niemieckiej propagandy grozy (Greuelpropaganda) - popełniały samobójstwa. Nie podzielałem wzburzenia moich niemieckich kolegów. Rychło o tych relacjach zapomniałem.
Po wielu latach wojenne dramaty ukazały mi się w innym świetle. Nie tylko te nasze, polskie. Moje zainteresowania historią najnowszą są być może skutkiem poznanych doświadczeń nie tylko Polaków, ale i przyjaciół Żydów, Ukraińców i Niemców. Może w jakiejś mierze i własnych.

Dziś zamieszczam wspomnienia niemieckiego księdza z lauenburga (w moim tłumaczeniu).
Wkraczanie Rosjan do miasta Lauenburg” (Tytuł oryginału: Eindringen der Russen in die Stadt Lauenburg)
Taki tytuł nadał ksiądz Barckow, niegdysiejszy mieszkaniec Lauenburga (Lęborka), swoim wspomnieniom z ostatnich dni Lęborka jako miasta niemieckiego i z pierwszych dni po zajęciu tego miasta przez czerwonoarmistów.
Niżej fragment z 6-stronicowych relacji tego niemieckiego księdza, które spisał w dniu 9. lipca 1946 roku, a więc mając przeżycia tamtych dni jeszcze świeżo w pamięci.

„Pierwsze dni marca 1945 roku to okres zbliżania się Rosjan do naszego miasta i to od strony zachodu. W środę 7. marca fama niosła: >>Stolp [Słupsk – Antek] już płonie; w ciągu dwóch dni będą tutaj!<< W czwartek Lauenburg zapełniony był ludźmi Volkssturmu (rodzaj pospolitego ruszenia): >>Wojska nie są w stanie im się oprzeć, my także nie jesteśmy w stanie ich powstrzymać.<< W piątek zapanował już nastrój paniki. Liczne sklepy rozdają swoje towary, na przykład swoje drzwi otwarła hurtownia jaj, nie trzeba było nakłaniać kobiet do korzystania z jej zasobów; radośnie zmierzały z mnóstwem jaj do swoich domów. Na ulicach wciąż powtarzane pytanie: >>zostajecie?<< i odpowiedź: >>tak źle nie będzie.<< Wielu już pojechało do Gotenhafen [Gdynia – Antek] i Danzig, aby statkiem uciec od zagrożeń, wielu samochodami, inni pieszo, jeszcze inni powozami konnymi do okolicznych wiosek, do tych położonych hen na północy, w szaleńczym przeświadczeniu, że tam nie dotrą Rosjanie.
W nocy z piątku na sobotę (9./10. marca) ustawiczne, niewiadomego pochodzenia eksplozje i być może że to już za sprawą Rosjan. Okazało się, że w koszarach SS (dawny zakład dla psychicznie chorych) wysadzono amunicję. Rankiem, o brzasku, zobaczyliśmy rosyjskich żołnierzy podążających gęsiego wzdłuż torów kolejowych wiodących od dworca kolejowego w kierunku Neustadt [Wejherowo – Antek], długi rząd żołnierzy ciągnął się bez końca. Kolumny rosyjskich żołnierzy napływały z kierunków północnego i północno-wschodniego i w mig Lauenburg zalany został hordami wroga. Cała nasza zwierzchność znikła aż po ostatniego, nie ostał się nikt z fanfaronów, miasto pozostawione zostało swojemu losowi. Po południu 10. marca wojsko rosyjskie rozlało się po domach w łupieżczych zamiarach. >>Di urren!<< [właściwe niemieckie słowo die Uhren (zegarki) wypowiedziane z rosyjskim akcentem – Antek] Przez miesiące dźwięk tego słowa tkwił nam w uszach, bo przecież docierał do nas zewsząd. Ledwie dwu– czy czteroosobowa banda opuściła mieszkanie, już przybyła inna, opróżniając szuflady, szafy i schowki rzucając nie przypadającą do gustu ich zawartość na podłogę, sprawiając, że mieszkanie pokrótce upodabniało się do zbójeckiej jaskini.
Potem nadeszła noc, owa najstraszniejsza ze strasznych!!! Wykryto zapasy alkoholu w firmie Koch & Kaspar, które przed nami były ukrywane (wino itp. >>wyprzedane!<<). Teraz pity w niesamowitych ilościach sprawił, że rzucono się w szatańskim pożądaniu na kobiety i dziewczęta. W stadach stali przed każdym domem, pewną Niemkę zgwałciło aż czterdziestu pięciu, nie bacząc, że była już umierająca. Ich ofiarami stały się 78-letnie kobiety, 9-letnie dzieci – staje się więc zrozumiałe, że owej nocy około 600 mieszkańców dobrowolnie wybrało śmierć.
Niedzielnego ranka ciąg dalszy rabowania i gwałceń; >>Frau, komm!<< [>>chodź kobieto!<< – Antek] – a kto okazał się nieposłuszny, został zastrzelony. Przy tym ci spośród Rosjan, którzy choć trochę władali niemieckim, opowiadali, że ich żony i siostry były przez niemieckich żołnierzy o wiele gorzej traktowane, bywały nawet oblane benzyną i spalone, zamykane w domach i spalone, zastrzelone itp..
W niedzielę weszły do akcji także rosyjskie żołnierki [w oryginale autor użył dla nich terminu >>Flintenweiber<<, niemieckiego pejoratywnego określenia dla kobiet służących we wrogim wojsku czy w partyzantce] – kobiety, które posiadały cudowne umiejętności w przeszukiwaniu szuflad i mieszkań.
Najbardziej brutalni byli młodzi żołnierze mongolscy (w wieku około 18 – 19 lat). Zmuszali nas do stania na baczność i ugodziwszy nas kolanami w brzuch przeszukiwali kieszenie i zabierali to, co się im podobało, a rzeczy inne z rozmachem wyrzucali przez okno. Lufami pistoletów rozbijali wiszące na ścianach obrazy, karabinami powalali ludzi na ziemię.
Dla uniknięcia dalszego nieustannego maltretowania uciekliśmy z miasta włożywszy tylko na ramiona plecak. Na dole, przed domem pewien uciekinier ze wsi komentował dochodzące z domu krzyki: >>słyszy pan? Dziś już po raz piąty pastwią się nad moją 13-letnią córką!<<
Wespół z dwudziestoma innymi osobami minęliśmy dworzec kolejowy i trasą od osiedla SA [SA-Siedlung – Antek] udaliśmy się na Leśnickie Bagna (Lischnitzer Moor). W drodze witały nas i nam towarzyszyły okrzyki: >>urr!<< A gdy już nie miałem żadnego [zegarka – Antek], którego mógłbym oddać, Rosjanin odpalił mi nad uchem z pistoletu, aż płomień buchnął mi w twarz. Spowodowana tym głuchota pozostała do dziś. Na Leśnickich Bagnach, gdzie napotkaliśmy już istniejące obozowisko uciekinierów, sporządziliśmy sobie z gałęzi w krzakach mizerny szałas. O brzasku i o zmierzchu przynosiliśmy z rowu wodę, raz jeden w ciągu dnia zjadaliśmy kawałek chleba i z obawy wykrycia, cały dzień spędzaliśmy w ukryciu. W nocy oczom naszym ukazał się widok płonącego Lauenburga, a z oddali słychać było grzmot ostrzeliwanych miast Gotenhafen i Danzig. Żywiliśmy nadzieję na wyzwolenie przez nasze wojska. Opowiadano o zrzucanych ulotkach lotniczych: Hitler polecił nam obwieścić: >>Wytrwajcie pierwsze 14 dni, a przybędą tam nasi żołnierze!<<
W niedzielę udaliśmy się z powrotem do Lauenburga, na dalszy tu pobyt nie starczyłoby nam sił. Nasz dom w Lauenburgu zastaliśmy zdewastowany. Grabili nie tylko Rosjanie, niestety, niestety także nasi rodacy i to ile dusza zapragnie. Po trzech dniach pobytu w naszym mieszkaniu musieliśmy je opuścić. Rosyjski sztab zajął ulicę. Teraz nastąpił straszny okres czasu – życie pośród wielu wtłoczonych w ciasne mieszkanie osób. Nie mieliśmy odwagi, aby wyjść na ulicę, a żywności brakowało. Co noc dobijanie się do drzwi przez Rosjan i przeszukiwanie mieszkania w poszukiwaniu kobiet i je gwałcono, nie baczą na przyglądające się gwałconej kobiety dzieci i 20 innych osób. A gdy im nie otworzono, sypały się szyby z okien, przez które wchodzono i Niemców bito, albo też drzwi rozbijano kolbami karabinów. Sześć tygodni spało się w odzieży. W ciągu dnia nieustanne przeszukiwania przez Rosjan każdego zakątka aż po strych i rzadko przeszukujący odchodzili bez łupu. Najbardziej pożądana była wódka.

W wyniku pożarów zniszczonych zostało wiele budynków, całe ich bloki, np. cały rynek, ulice Stolperstraße, Danzigerstraße, Neuendorferstraße, Marktstraße, Klosterstraße i Mühlenstraße; żałosny obraz ruin, ale jeszcze gorszy był widok ulic tego niegdyś tak pięknego i czystego miasta. Wszędzie rozproszone pierze, nawet całe pierzyny, padłe konie, wraki samochodów, bezużyteczne koła, części powozów, przedmioty gospodarstw domowych, obalony każdy słup ulicznych latarń, potłuczone szyby wszystkich wystaw sklepowych, wokoło porozrzucane połamane fotele, krzesła, kanapy. A jeszcze do tego zatarasowane chodniki i jezdnie przez zapadłe ściany budynków – obraz spustoszenia.
Niebawem przemocą sprowadzona została siła robocza. Należało obierać ziemniaki, obsługiwać rosyjskie szpitale, prać bieliznę, sprzątać ubikacje itd.. Rosjanie nie potrafili posługiwać się WC-etem; muszle zapełniano aż się przelewały, nie spłukując je po sobie, a nieczystości zmuszeni byli każdego ranka usuwać Niemcy. Sztab rosyjski zajął nowocześnie urządzone budynki - nowe budownictwo z WC-etami, mimo tego polecili zbudowanie w ogrodach szaletów, w których swoje potrzeby załatwiać można było zwyczajowo na stojąco.

Po około czterech tygodniach wprowadzono zakaz plądrowania, ale zakazu tego nie przestrzegano. Nadal też trwało gwałcenie kobiet. Nie należały do rzadkości rabunki w biały dzień i na otwartej ulicy.


I jeszcze wspomnienie byłej mieszkanki podlęborskiego osiedla Lubowidz (także w moim tłumaczeniu)..
Przeżycie podczas wtargnięcia Rosjan” (Tytuł oryginału: Ein Erlebnis beim Einbruch der Russen)
Relacje pani E. H. z miejscowości Luggewiese, Kreis Lauenburg in Pommern [Lubowidz, powiat Lębork – Antek].
Oryginał, 13. lipca 1951 r..

„ W dniu 9. marca 1945 roku musieliśmy na rozkaz burmistrza opuścić naszą wieś Luggewiese [Lubowidz – Antek] i uciec do wsi sąsiedniej - Groß Damerkow [Dąbrówka Wielka – Antaek], odległej od nas tylko o 4 km, ale położonej pośrodku lasu. I tak udałam się z dwojgiem moich dzieci, z moją matką oraz moją 25-letnią siostrą Käte w drogę i znaleźliśmy schronienie u moich zamieszkałych w Gr. Damerkow moich teściów. Tamże przebywało już więcej uciekinierów, naszych krewnych i znajomych. Następnego dnia, 10. marca, zajęli Rosjanie i tę miejscowość. W ciągu dnia przybyło jeszcze wielu uciekinierów ze wsi sąsiednich, co sprawiło, że przebywało nas w jednym pomieszczeniu co najmniej 30 osób. Pierwsi Rosjanie, którzy weszli do domów, zażądali wydania zegarków, pierścionków i wszelkich wartościowych przedmiotów. Kto nie oddał ich dobrowolnie, temu po prostu je wyrywano. Zabrali nam także naszą walizkę z żywnością. Trwało to około dwóch godzin. Wszystkie zegarki już dawno oddaliśmy, a wciąż przychodzili nowi poszukujący zegarków zbrojni, z osadzonymi na karabiny bagnetami Rosjanie i klnąc pokrzykiwali: >>urr, urr!<< [niemieckie słowo Uhr (zegarek) wypowiedziane z rosyjskim akcentem – Antek].
Nagle przybiegła z krzykiem sąsiadka - Rosjanie chcieli ją porwać ze sobą. Po chwili weszło do naszego domu dwóch Rosjan zwracając się do nas: „Frau komm!” [>>chodź kobieto!<< – Antek] i pochwycili dwie kobiety za ręce. Obie podniosły krzyk i tak usilnie błagały, że Rosjanie je uwolnili i odeszli.
W chwilę po tym wszedł inny, rosły Rosjanin. Bez słowa rozejrzał się po izbie, poczym udał się w głąb mieszkania, gdzie przebywały młode kobiety i dziewczęta. Raz tylko kiwnął palcem na moją siostrę, a gdy ta od razu nie wstała, podszedł do niej blisko i przyłożył jej pistolet maszynowy do brody. Wszyscy obecni podnieśli lament, jedynie moja siostra milcząc siedziała bez ruchu. Raptem padł strzał. Głowa siostry opadła na bok, a krew popłynęła strugami. Zmarła natychmiast, nie wydawszy głosu. Pocisk przebiwszy brodę ugodził ją w mózg i całkowicie zmiażdżył pokrywę czaszki.
Rosjanin przez chwilę popatrzył na wszystkich i bez słowa opuścił izbę.

Na ostatni spoczynek pochowaliśmy moją siostrę na cmentarzu w Groß Damerkow.
 
Dieter 
Schidlitzer


Dołączył: 30 Wrz 2007
Posty: 522
Wysłany: Sro Mar 21, 2012 11:44 pm   

Ja to wszystko sam przezylem majac 9 lat. Tam nie ma zadnej przesady. Tak bylo. :evil:
 
Krystyna 

Dołączyła: 24 Maj 2010
Posty: 25
Wysłany: Czw Mar 22, 2012 6:34 pm   Wracają wspomnienia

Antek napisał/a:
W moich wpisach traktujących o początkach osiedleńczych w Lęborku wspominałem o moich niemieckich przyjaciołach, o moich rówieśnikach.
(...)
Na ostatni spoczynek pochowaliśmy moją siostrę na cmentarzu w Groß Damerkow.



Jako 8-letnie niemieckiego pochodzenia dziecko przeżyłam w 1945 r.koniec wojny i wkroczenie Rosjan do Gdańska.
Dużo można na ten temat napisać,ale czy ktoś to będzie czytać ?
Ostatnio zmieniony przez Mikołaj Pon Mar 26, 2012 1:28 pm, w całości zmieniany 1 raz  
 
Dostojny Wieśniak 


Dołączył: 02 Gru 2007
Posty: 3905
Wysłany: Czw Mar 22, 2012 6:59 pm   

Krystyna napisał/a:
ale czy ktoś to będzie czytać
Możesz być tego pewna. Wcześniejsze czy późniejsze wspomnienia są również bezcenne. :ok:
_________________
Poldergeist
 
EwkaW 


Dołączyła: 04 Wrz 2011
Posty: 589
Wysłany: Czw Mar 22, 2012 7:04 pm   

Krystyna napisał/a:
Dużo można na ten temat napisać,ale czy ktoś to będzie czytać ?

Antek pisze bardzo ciekawie, relacje Jego autorstwa czyta się jednym tchem.
Ten powyższy materiał to Jego tłumaczenie, dokument tamtych czasów. Ważna relacja z dramatycznego okresu zakończenia wojny i zajść, o których nie wspominało się publicznie przez wiele lat.
Ja tę i podobne relacje czytam, choć przygnębiająca to lektura. Myślę, że nie tylko ja.
Może i Ty, Krystyno, podzielisz się z nami swymi, zapewne niewesołymi, wspomnieniami z powojennego Gdańska?
 
Antek 

Dołączył: 08 Lip 2011
Posty: 43
Wysłany: Czw Mar 22, 2012 8:37 pm   O wspomnieniach inaczej, cz. II

Zamieszczam jeszcze jedno wspomnienie z tamtych dni i na tym poprzestanę, nie znalazłem bowiem w sieci więcej wspomnień mieszkańców Lauenburga i okolic relacjonujących zdarzenia z pierwszych kontaktów z krasnoarmiejcami.

Przeżycia p. A. S. z miejscowości Leba, Kreis Lauenburg i. Pom. (Łeba, powiat Lębork).
Oryginał, spisany 9. sierpnia 1950 r., 5 stron.
Niżej kopia fragmentu oryginału wspomnień.
(Tłumaczenie –Antek)

"W dniu 8. marca 1945 roku opuściłem Lauenburg, aby podążyć pieszo do miejscowości Leba. Udałem się tam pieszo, ponieważ komunikacja kolejowa została sparaliżowana. Na rogu Neuendorferstraße i Bismarckstraße niemal nie do rozwikłania kłębowisko kolumn powozów konnych z uciekinierami. Większość z nich przybyła z okolic sąsiednich miejscowości – Bütow, Rummelsburg i Stolp [Bytów, Miastko i Słupsk – Antek]. Wszystkie drogi, aż powyżej Neuendorf [Nowa Wieś Lęborska – Antek] zakorkowane. A w tym - pozbawionym celu i reguł - mętliku przemykali zaaferowani piesi; jedni z nich ciągnąc wózki ręczne, tocząc taczki, inni pchając wózki dziecięce. Oblodzona szosa pozwala tylko powolne posuwanie się, a jeszcze do tego z północnego wschodu wiał silny, lodowaty wiatr z zadymką. Na zachodnim horyzoncie widocznych było szereg łun pożarów, a po południowo-zachodniej stronie widniał jasny blask pożaru, to przypuszczalnie Stolp.
Około godziny 22 dotarłem do Landechow [Lędziechowo – Antek], droga wiodąca do tej miejscowości pokryta była po kolana śniegiem. Tu gościnne przyjęto mnie w mieszkaniu ogrodnika, a następnego ranka dalsza wędrówka wzdłuż toru kolejowego. Słoneczny marcowy poranek pośród lasów z lewa i prawa - głęboka cisza, zupełnie jak w czasie najgłębszego pokoju. Ale już dworzec kolejowy we Freist [Wrzeście – Antek] zburzył ten idylliczny nastrój. Szosa Vietzig - Kl. Massow [Wicko – Maszewko – Antek] - jak okiem sięgnąć – dosłownie zapchana pojazdami i ludźmi. Nieprzejrzany obraz odwrotu i bezplanowości. Eskortowani przez niemieckich żołnierzy w marszu na wschód - rosyjscy jeńcy, przeważnie nieledwie wyleczonych z ran. Pomiędzy nimi toczące się w tym samym kierunku kolumny powozów z uciekinierami oraz poruszające się w obie strony samochody ciężarowe i motocykle Wehrmachtu, a na poboczu unieruchomione, obładowane powozy uciekinierów - typowy obraz całkowitego załamania.
Jakiś samochód ciężarowy zabrał nas do miasteczka Leba [Łeba]. Także i tutaj wszystko w ruchu. Napotkałem kilku nielicznych niemieckich żołnierzy, później pewnego porucznika, któremu burmistrz i Ortsgruppenleiter [kierownik miejskiej grupy partii NSDAP – Antek] usiłowali uprzytomnić, że Leba musi być bezwarunkowo i bez względu na okoliczności broniona!!! Toż to czyste szaleństwo wobec położenia geograficznego tego małego, nie umocnionego miasta; idealna pułapka na myszy dla jego obrońców i mieszkańców. Późnym popołudniem przepełniony uciekinierami szkuner >>Herbert<< opuścił port. Niektórzy nieliczni mieszkańcy Leba opuścili miasteczko samochodem bądź powozem konnym udając się w kierunku wschodnim. Jednakże przeważająca część mieszkańców w swojej miejscowości rodzinnej pozostała. W późnych godzinach wieczornych zajaśniał na dworcu kolejowym z daleka widoczny >>fajerwerk<<; podpalono kilka stojących tam wagonów załadowanych markietańskim towarem. Co sprytniejsi ratowali z płomieni, ile się tylko dało, m. in. większe ilości tytoniu.
Około godziny 22 spotkałem się u Franza F., hydraulika, z kupcem Willim P. oraz rolnikiem Emilem P., zięciem tego pierwszego; z Lauenburga przybył ślusarz Erich D., który pełnił w Volkssturmie funkcję rusznikarza. Opowiedział nam m. in. o śmierci Kreisleitera [powiatowy kierownik partii NSDAP – Antoni].
Nadchodzącym wydarzeniom przypatrywaliśmy się ze spokojem. Po około godzinie zarząd miasta wydał nakaz opuszczenia miasta ze względu na zagrożenie ostrzałem artyleryjskim. Znaczna większość mieszkańców do tego nakazu się zastosowała, tylko kilka niewzruszonych osób pozostało w swoich domostwach. Długi ciąg powozów, sań, taczek, wózków ręcznych i dziecięcych z naprędce pozbieranymi tłumoczkami z żywnością, pościelą, odzieżą, a pomiędzy tym wszystkim piesi obładowani tłumokami i parę aut, posuwało się w ciemnościach ku lasowi położonemu na wydmach, na wschód od uzdrowiska. Tam wszyscy wyczekiwali w grupkach nadejścia wydarzeń. Toczono przytłumione rozmowy; od obecnych pośród zebranych osób urzędników i przedstawicieli władz miasta dowiedziano się, że burmistrz wraz z innymi osobami urzędowymi zabrawszy kasę miejską opuścili miasto udając się w kierunku wschodnim, a sprawy urzędowe oraz klucze do budynku magistratu przekazali najstarszemu stażem radnemu - Fritzowi Brüschke.

Morze i las na wydmach szumiały swoją prastarą pieśń. Przed nami zamarznięta tafla Sarsener See [Jezioro Sarbskie – Antek]. Nigdzie nawet najmniejszego blasku światła. Nasze oczy zwrócone były - oczywiście – na zachód i w kierunku naszego miasta Leba. Niektórzy dokonali wypadów zwiadowczych aż po skraj miasta, a nawet do wnętrza miejscowości, ale mogli nas tylko poinformować, że Rosjan tam jeszcze nie ma. Od strony portu doszły nas odgłosy pracy silników. To kutry ruszyły w morze. Po północy usłyszeliśmy od strony zachodniej huk eksplozji, przypuszczalnie wysadzano urządzenia w stacji doświadczalnej broni ‘V’ w miejscowości Rumbke [Rąbka – Antek]. Nad ranem, około godziny drugiej, pojawił się w bezpośredniej bliskości blask od słupa ognia i nasilający się, bądź słabnący terkot strzałów karabinowych na przemian z silniejszymi detonacjami. Początkowo przypuszczaliśmy, że w pobliżu doszło do potyczki i że płonie miasto. Zrazu zebrany tłum i tabor ruszyły dalej w stronę wschodnią, częściowo aż po miejscowość Uhlingen [Ulinia – Antek]. Dopiero później okazało się, że podpalony został przez niemieckich żołnierzy budynek szkolnych kolonii letnich wypełniony aż po strych środkami spożywczymi, używkami i amunicją.
Chyba nikt wówczas nie odczuwał przenikliwego ziąbu nocy ani ostrego, mroźnego wiatru północno-wschodniego, wszyscy przygotowywali się na to nieuniknione. Nigdzie nie było oznak paniki, strachu czy rozpaczy, co najwyżej obawy i nadziei, żeby nie doszło do najgorszego. Zapomniano o różnicach stanów społecznych, żadnych wybuchów nienawiści wobec partyjniaków udających się wraz z nami – że tak określę – w ostatnią drogę, ani wobec ludzi z kierownictwa partyjnego, ani nawet wobec komisarycznego SA-Sturmführera Hansa Weith’a. W tych brzemiennych godzinach wszyscy byli tylko Niemcami. Niestety zbyt późno.
Około godz. piątej rano widzieliśmy, jak ostatni niemieccy żołnierze, znużeni szli powoli wydmami na wschód. Udzieliliśmy im jeszcze rad i objaśnień odnośnie terenu, jaki mieli do przebycia. Mijającego nas oficera, który pod wojskowym płaszczem miał już cywilne ubranie, obsypano pytaniami: >>Co się teraz stanie, co dalej z nami wszystkimi?<< Oficer wzruszył ramionami i zawahawszy się odpowiedział: >>Najlepiej zmierzać w kierunku Helu!<<

Z kierunku południowego dochodził od czasu do czasu odgłos toczących się, odległych o około 20 km, potyczek. O brzasku niektórzy rolnicy udali się ukradkiem z powrotem do naszej miejscowości, by zaopatrzyć swoje bydło. Powracając informowali, że w mieście nie ma jeszcze żadnego Rosjanina. Według relacji pozostałych tam mieszkańców, pojawiły się około godz. 7 na południowej rogatce miasta pierwsze rosyjskie transportery opancerzone, które wjechawszy w głąb miasta na powrót się oddaliły. Następnie pojawili się kozacy, silne, przysadziste postacie na muskularnych koniach, wszyscy uzbrojeni w pistolety maszynowe. We wczesnych godzinach przedpołudniowych dotarło do nas - wciąż przebywających w lesie na wydmach - wezwanie do powrotu do swoich mieszkań. Każdy miał obowiązek powiewać białą chustą na znak poddania się. Później polecono nosić na ramieniu białą opaskę. Na skraju lasu, na progu miasta, wciąż w większości zalęknieni, napotkaliśmy kozaków, którzy zatrzymali się tu na krótki wypoczynek. Pomiędzy nimi kilku niemieckich jeńców zdających się spokojnie palić z Rosjanami papierosy. Oddział zachowywał się dość poprawnie, prawie nikt z nas nie był nagabywany, jedynie niektórzy pozbyli się już tutaj swoich zegarków.
Jeszcze do mostu Mühlgrabenbrücke dawny, dobrze znany widok miasteczka, ale potem ujrzano wszędzie otwarte, po części wyłamane drzwi domów i wrota zagród, miejscami porozrzucane aż na ulice domowe przedmioty gospodarcze. Na ulicach i na niektórych podwórzach stacjonowały tabory, a konie przeważnie na chodnikach, uwiązane do drzew. Wszędzie śmiecie, różnego rodzaju rozbite przedmioty, zerwane przewody, zwoje kabli itd.. W tym wszystkim grzebiący w mieszkaniach i urządzający polowanie na kobiety - Rosjanie wespół z ukraińskimi robotnikami cywilnymi. Przed moim mieszkaniem, na obszernym podwórzu również stacjonujące powozy, konie, bydło i żołnierze. Wrota budynków gospodarczych, drzwi mieszkań i szaf także wyłamane, a zawartość szaf rozrzucona. W jednym z łóżek śpiący w pełnym umundurowaniu żołnierz. Kuchnia niczym chlew, a przy stole ucztujący i pijący żołnierze. Podłoga usłana potłuczonymi naczyniami, butelkami z utrąconymi szyjkami, papier, części bielizny itd..
Moje buty zostały już wcześniej >>zarekwirowane<<. Znikły prawie wszystkie ubrania, a nawet odzież damska i dziecięca. Poza tym Rosjanie pozostawili mnie w spokoju. Jednakże opuszczając mieszkanie jeden z pijanych Rosjan usiłował zgwałcić moją żonę będącą w zaawansowanej ciąży i moją najstarszą, wówczas ośmioletnią córkę; sterroryzował nas szpicrutą i pistoletem. Zostałem wyrzucony z mieszkania. Do domu powróciłem dopiero po pewnym czasie. Jednakże mojej żonie udało się - kurczowo tuląc do siebie dzieci - opuścić bezpiecznie dom.
W poszukiwaniu moich bliskich błądziłem po sąsiadach; wszędzie ten sam obraz, rozgrzebane, zanieczyszczone mieszkania, ludzie zatrwożeni, uciekające kobiety, a pośród tego wszystkiego wrzeszczący Rosjanie i Ukraińcy. W domu >>Bublitz<< przu ulicy Marktstraße wielokrotnie zgwałcona została przez Rosjan 15-letnia dziewczyna. W sklepie kupca Paetscha przerażający obraz; różnego rodzaju towary rozsypane na podłodze i aż po ulicę. Kierowniczka filii firmy Wilhelm Zeek z Lauenburga usiłowała zapobiec plądrowaniu sklepu, rozłożono ją na ladzie sklepowej i brutalnie zgwałcono.
Rolnik Reinhold Fick poczęstował Rosjan szynką i delikatesami, a ci okazali początkowo poprawne maniery. Potem położyli się do jego łóżek i je zanieczyścili kałem i moczem. W magazynie mąki piekarni Börcke rozsypana na posadzce mąka sięgała miejscami kolan. W godzinach wieczornych tabor opuścił naszą miejscowość. Nie pozostawiono żadnych posterunków.
Cała miejscowość przedstawiała teraz obraz bezsensownego spustoszenia. Mieszkańcy powoli nabierali odwagi do wychodzenia na ulice. Ujawniły się dalsze szczegóły szaleństw żołdactwa.

Znane są dalsze liczne przypadki popełnionych aktów brutalnej przemocy przez Rosjan, których okupacja trwała tam aż do maja 1945 r., do chwili przekazania administracji miasta Polakom."

Na tym wpisie kończę wpisy ze wspomnieniami Niemców i pozdrawiam Wszystkich
Antek
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  
Dawny Gdańsk Strona Główna

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Template subTrail v 0.4 modified by Nasedo. adv Dawny Gdansk