Wysłany: Nie Lip 17, 2011 11:36 pm Witam i cieszę się, że trafiłem między swoich.
Przecież nie jestem rodowitym gdańszczaninem, ale pytany o strony rodzinne niezmiennie odruchowo odpowiadam – Gdańsk, choć od moich gdańskich czasów minęły całe dziesiątki lat.
W istocie jestem rodowitym warszawianinem. Po utracie w Warszawie wszystkiego poza życiem (powstanie) - bezładna wędrówka. Wielomiesięczną włóczęgę (całej mojej rodziny) po Mazowszu, Kujawach, Pomorzu zakończyłem w Lęborku (wczesna jesień 1945 r.). Po burzliwym okresie początków osiedleńczych na „dzikim zachodzie” biesprizornyj trafił w wyniku przebłysków rozsądku na Politechnikę Gdańską do obu Katedr Fizyki jako laborant; początkowo (jesień ’47 r.) jako wolontariusz, by w roku ’48 stać się etatowym laborantem. Nie często spotykałem w późniejszych latach tak życzliwych ludzi, z jakimi miałem przyjemność pracować w tej instytucji, a raczej dzięki którym stałem się człowiekiem ucywilizowanym. Ludziom tym zawdzięczam wszystkie moje umiejętności rzemieślnicze nabyte w warsztatach i pracowniach obu katedr, ale nade wszystko wolę zdobywania wiedzy, czego skutkiem były moje późniejsze studia i cała moja kariera zawodowa. Nie tylko krajowa.
Teraz, emerytowany dawny biesprizornyj spożytkowuje swój czas nie tylko w rodzinie jako „dziadek od wszystkiego”, ale i oddając się swoim pasjom, w tym historii najnowszej.
Cieszę się, że będę mógł korzystać z wiedzy tego forum, ale i wspólnie powspominać bliskie sercu czasy.
Pozdrawiam
Antek
Za Gdańskiem jestem 37 lat. Stale jednak jestem gdańszczaninem.
Mnie czteroletniego malca przywiozła rodzina do Gdanska 15 kwietnia 1945 r. - z Małopolski.
To kim jestem? Gdańszczaninem.
Witam Cię Antku!
_________________ Kłaniam się
Tylko ten może zmieniać poglądy, kto je posiada.
Wysłany: Czw Lip 28, 2011 11:56 pm Powspominam i pomarudzę
Witam,
w kolejnych wpisach zawierających moje quasi-memuary będę się starał opisywać istotne z mojego punktu widzenia zdarzenia i epizody z czasu mojego zatrudnienia w Katedrach Fizyki PG i studiów. Postaram się też umieszczać je możliwie we właściwym czasie, choć z zachowaniem chronologicznej kolejności będzie kłopot .
Równocześnie w każdym z wpisów trochę ponudzę o czasach wcześniejszych.
Odpuśćcie tetrykowi, proszę, jeśli zbyt często powieje nudą.
Gdańsk
Jest truizmem, że lata 40. to czasy wszechobecnych niedostatków, ale i niesłychanej ludzkiej zaradności. Wielu pracowników Katedr Fizyki wykazywało niezwykłą pomysłowość w zdobywaniu sprzętu. Bodaj najbardziej i aktywny w tym względzie był asystent I Katedry, śp. Edek Adelman.
Także obaj z moim bratem uznaliśmy za właściwe wspierać nasze miejsce pracy w sposób pozasłużbowy. Czyniliśmy to m. in. znoszą do Katedry „łupy” pochodzące ze swoistego szabru. Pierwotnie obiektami szabru były trzy „cmentarzyska” sprzętu wojskowego w Lęborku:
- Na zapleczu dworca kolejowego, między ul. Żeromskiego a torowiskiem dworca leżało w bezładzie kilka korpusów niemieckich torped morskich, z których wymontowywaliśmy różne mechaniczne elementy, m. In. żyroskopy, które mogły - wg nas - znaleźć jakieś zastosowanie.
- Na ugorze niedaleko wiaduktu nad szosą słupską znajdował się park wraków czołgów alianckich - radzieckich i brytyjskich (amerykańskich?). Wszystkie czołgi pozbawione były uzbrojenia i istotnych instalacji (np. radiostacji), zapewne wymontowanych jeszcze przez Niemców, zawierały jednakże jeszcze liczne części instalacji elektrycznej [m. in. przetwornice napięcia 24/220 V, różnego rodzaju silniki (wentylatory), wyłączniki i t. p.] a także peryskopy pryzmatowe.
- Na łące dzielącej zabudowania przy ul. Wandy Wasilewskiej (wówczas potocznie nazywanej ulicą „Marienburską”, bowiem wciąż jeszcze wisiały stare, niemieckie tablice uliczne „Marienburger Str.”) a sowieckimi koszarami mieszczącymi się na końcu ulicy Krzywoustego (kompleks obiektów dawnej podoficerskiej szkoły Waffen-SS) stał szereg niemieckich dział przeciwlotniczych („Acht-Achter“ FLAK-Geschütze?). Także instalacje elektryczne dział zawierały wiele ciekawych i przydatnych akcesoriów.
Dwie łączówki elektryczne pochodzące z tych dział mam w swoich rupieciach do dziś.
- Wiele ciekawych „łupów” uzyskaliśmy z wraków dwóch niemieckich samolotów bojowych (He-111?) stojących na byłym niemieckim lotnisku polowym w Strzebielinie. Tamtego szabru dokonywaliśmy już ...całkowicie legalnie mając stosowne upoważnienie władz uczelni (samoloty były strzeżone). W pierwszej wyprawie „szabrowniczej” uczestniczył adiunkt K. z I Katedry. Na poniższych zdjęciach widnieją owe autentyczne maszyny. Ja zapamiętałem oba samoloty w znacznie lepszym stanie. Być może zdjęć dokonano w czasie znacznie późniejszym.
http://img119.echo.cx/img119/4579/a12dp.jpg http://img119.echo.cx/img119/8880/a26bu.jpg
Wg ówczesnych relacji mieszkańców Strzebielina owe maszyny były dwiema spośród sześciu zniszczonych przez grupę partyzantów „Gryfa Pomorskiego” w czasie ataku na lotnisko dokonanego w dniu 21 października 1943 r.. Wg mnie partyzanci kaszubscy zniszczyli wówczas nie He-111, a sześć spośród maszyn szkoleniowych typu He-72, widniejących na poniższym zdjęciu:
http://www.strzebielino.c...%20lotnisku.JPG
Wg innej wersja dot. owych dwóch maszyn, jaką zasłyszałem od osób interesujących się tą sprawą: Heinkle nie wystartowały z braku paliwa. Ta wersja wydaje mi się najbardziej prawdopodobna.
I. Warszawa
Wczesne dzieciństwo spędziłem w warszawskiej Cytadeli, w miejscu urodzenia, gdzie ojciec służył jako zawodowy żołnierz 21 pp. (tzw. „Dzieci Warszawy”). Pamiętam częste fety pułkowe, zwłaszcza te zabawne, określane mianem „pogrzebu rekruta” . Ciepło wspominam wspólne z ojcem i moim starszym bratem wyprawy nad Wisłę, na ryby. Jedną z atrakcji tych wypadów była jazda rowerem, wspaniałym „Łucznikiem” z drewnianymi felgami (sic!). Nam obu z moim bratem wolno było co najwyżej owe cacko czyścić (za odpowiednim ojcowskim „honorarium”), no i uczestniczyć we wspólnych z ojcem przejażdżkach.
Mieszkania rodzin wojskowych mieściły się w dwóch budynkach w centrum Cytadeli. Nasze było skromne, dwuizbowe, a na ścianach wisiały m. in. ojca trofea z wojny bolszewickiej: „szaszka” konarmiejca i tegoż manierka …gliniana i szereg innych trofiejnych drobiazgów. Gdy rodzice udawali się do kina, czy na spotkanie towarzyskie, nad naszym bezpieczeństwem zawsze czuwał w naszym domu jakiś układny żołnierz, który najczęściej owo czuwanie przesypiał. Nie był on nam jednak potrzebny, bowiem w tym czasie byliśmy zaabsorbowani audycjami radiowymi płynącymi ze wspaniałego odbiornika detektorowego i to w wersji luksusowej, bo ….z dwiema parami słuchawek!
Służbę wojskową rozpoczął ojciec w Legionach. Później była służba w P.P., w której do obowiązków ojca należało m.in. eskortowanie więźniów - polskich komunistów do przejścia granicznego na wymianę z więźniami sowieckimi. Po usunięciu ojca z P.P. (wyrzucono wówczas całą policyjną grupę chroniącą świadka koronnego, b. członka KPP, Cechnowskiego, którego zastrzelono w trakcie procesu komunistów). Ponowną służbę w wojsku zakończył ojciec w końcu 1937 roku, po przebytej ciężkiej operacji chirurgicznej. Już jako emeryt ojciec pracował na warszawskiej poczcie. Na warszawskiej poczcie pracował ojciec także w czasie okupacji. Działając równocześnie w podziemiu (ps. „Lorenc”) zajmował się m.in. „wyławianiem” z niemieckich przesyłek zdjęć i informacji.
Po przejściu ojca na emeryturę moja rodzina zamieszkała w Żeraniu, na prawobrzeżu Warszawy.
Wrzesień 1939. Oblężenie oszczędziło naszą dzielnicę. Pierwszy kontakt z Niemcami to wypędzenie wszystkich mieszkańców domu, i to w ciągu niewielu minut, z zapowiedzią jego zburzenia, jako że jakoby ukryli się w nim polscy żołnierze.
Brnąc polnymi ścieżkami w drodze do Henrykowa – widok stanowiący zapowiedź tego, co trwało w Warszawie przez całe lata okupacji - pod stodołą egzekucja, rozstrzelano kilku mężczyzn. Kilku spośród nich odzianych było częściowo w polskie mundury.
Wczesnym rankiem do szopy jakiegoś badylarza, w której nocowało kilka wypędzonych rodzin, wszedł niemiecki żołnierz bez frencza i postawiwszy przed cywilami wiadro z gęstą grochówką i bochny chleba, stuknął obcasami i pozdrowił wylęknionych ludzi „mit dem Deutschen Gruß”. Poczym wyrecytował: „oto podarunek od niemieckiego zwycięskiego wojska!”
Powróciwszy po kilku dniach zastaliśmy dom nienaruszony, jeśli nie liczyć kipiszu w mieszkaniach oraz utraty wielu cennych przedmiotów. Zresztą wszystkie cenne rodzinne przedmioty i tak zostały z konieczności rychło spieniężone. „Przecież niebawem wojna się skończy, sojusznicy rozgromią niemieckiego agresora, a nas cały świat obłoży mlekiem i miodem”.
Wysłany: Czw Sie 04, 2011 11:13 pm Powspominam i pomarudzę (II)
GDAŃSK.
Akcelerator van de Graaffa
Na przełomie lat 40./50. w II Katedrze Fizyki przystąpiono do budowy Akceleratora van de Graaffa. Nie jestem pewny nazwiska inicjatora i projektanta, mniemam że był to adiunkt Liwo.
Katedry dysponowały dwiema dobrze wyposażonymi - jak na ówczesne czasy - warsztatami – mechanicznym z obsłgującymi go kolegami Eugeniuszem D. i Marianem P. oraz stolarskim z niezwykle wszechstronnie utalentowanym panem Franciszkiem Kraskowskim. Panu Franciszkowi poświęcę więcej uwagi w innym miejscu.
Miast metalowej kuli (zbierającej dodatnie ładunki elektrostatyczne) zaprojektowano walec o średnicy ok. 150 cm zamknięty obustronnie półkolistymi czaszami z „sztucznego tworzywa”, czyli z …papieru. Dla wykonania obu czasz p. Franciszek sporządził drewniane „kopyto” w kształcie półkuli. Żmudnie łączył warstwa po warstwie drewniane łuki w koliste pierścienie o malejących średnicach, poczym całość mozolnie wygładzał zwykłym stolarskim strugiem, a na końcu papierem ściernym, aż do uzyskania jednolitej gładkiej półkuli. Wówczas przyszła kolej na mnie. Całymi tygodniami oklejałem owe kopyto warstwa po warstwie gazetami (klejem stolarskim), aż do uzyskania skorupy o grubości ścianki wynoszącej – jeśli dobrze pamiętam - około dwudziestu milimetrów. Jakże brakowało p. Franciszkowi tak popularnych obecnie elektronarzędzi, a mnie włókien szklanych i żywicy epoksydowej.
Uzyskane w ten sposób czasze, po ich wygładzeniu, pokryte zostały powłoką metaliczną metodą natrysku płomieniowego (narzędzie określano wówczas mianem „pistolet Szopa”).
Niemal każdy element całej konstrukcji wymagał zaangażowania całego szeregu osób. Np. wiele zabiegów wymagało zdobycie stosownego, wielkogabarytowego izolatora ceramicznego. Długo borykano się z doborem odpowiedniej taśmy elektrostatycznej. Problem został ostatecznie rozwiązany dzięki profesorowi Adamczewskiemu, który za pośrednictwem środowiska naukowego w Szwecji uzyskał taśmę z wówczas mało znanego tworzywa - Nylonu (w sklepach pojawiły się w tym czasie paski do zegarka z tego tworzywa; były niezwykle drogie).
II. Warszawa
Okupacyjna bieda
Ubóstwo stało się w Warszawie powszechne już od pierwszych miesięcy okupacji, także w moim domu. Najdotkliwszą plagą całego okresu okupacji był nieustanny, dotkliwy głód, a zimą dochodził do tego ziąb w nie zawsze opalanym mieszkaniu. Głód przyćmił jednak wszystkie inne dolegliwości, nawet strach przed okupantem, przed łapankami i obławami. W moim domu wprowadzono z konieczności jeden posiłek do syta dziennie, czyli tzw. obiado-kolację. Ów główny, ciepły posiłek stanowił gęstą, zawiesistą zupę z kromką przydziałowego glinopodobnego chleba. Najczęściej był to kapuśniak (zwykle zagęszczany kaszą), albo zupa brukwiowa. Za okrasę zup służyła zasmażka sporządzona z mąki, cebuli i z niewielkiej ilości oleju lnianego lub rzepakowego, choć bywało, że i tej okrasy brakowało. (Ówczesny olej stanowił gęstą, smolistą ciecz o ciemnej, niemal czarnej barwie i o specyficznym, nieprzyjemnym smaku. Wyrabiano go - jak zresztą i wiele innej żywności - w warunkach domowych, u któregoś z naszych sąsiadów). Tylko z rzadka okrasę stanowił mały kawałek drobno pokrojonej słoniny.
Głód, ta nieustannie nękająca dolegliwość, dla mnie najdokuczliwsza z wszystkich dolegliwości czasu okupacji, oraz zabiegi związane z jej zaradzeniem, zdominowały całe ówczesne codzienne życie większości rodzin w Warszawie.
Ból głodu trudno opisać słowami, wiele bolesnych wydarzeń tamtych czasów zatarło się w pamięci, lecz bólu głodu nie sposób zapomnieć.
Dzięki pomysłowości i zapobiegliwości mojej mamy na stole pojawiały się różne zmyślne dania sporządzane z jakichś surowców zastępczych, takich jak np. komosa czy lebioda (z nich zupy, „szpinak” itp.).
Otaczający nasz dom niewielki las stanowił miejsce częstych krótkotrwałych postojów różnorakich wojskowych jednostek niemieckich, węgierskich, czy rosyjskich z formacji SS. Stanowiło to dla nas, wyrostków, dobrą sposobność dla ryzykownych form „organizowania” z zasobów żywnościowych owych jednostek różnych dóbr. Pamiętam, z jakim mozołem wydłubywałem (dzięki mojej małej dłoni) przez oczko kraty w okienku niewielkiej przyczepy-magazynu aprowizacyjnego z dużego pojemnika masło.
Oto, w czasie gdy oficerowie węgierscy na platformie dużego, wojskowego auta ciężarowego opijali z naszymi sąsiadami braterstwo (przy głośnych okrzykach „Polak, Węgier - dwa bratanki!”), mój brat „zorganizował” z innego auta tejże jednostki węgierskiej karton z cenną, bardzo poszukiwaną „na rynku” amunicją kalibru 9 mm (stosowna do różnego rodzaju pistoletów, w tym i do niemieckiego „MPi”).
Węgrzy, choć wówczas jeszcze sojusznicy Niemiec, na ogół sprzyjali Polakom. Wojsko węgierskie było jednak w owym czasie w opłakanym stanie, a niedożywieni honwedzi często zwracali się do polskich rodzin, przecież skrajnie głodujących, prosząc o użyczenie im jakiejkolwiek żywności, choćby jarzyn, czy owoców.
Jednym ze sposobów na trudności z opałem było przesiewanie rzeszotami szlaki na wysypisku lokomotywowni na Pelcowiźnie, uzyskując w ten sposób niewielkie ilości nie spalonych grudek węgla, czy koksu. Niektórzy, co odważniejsi nasi starsi koledzy wskakiwali na przetaczane na torowiskach wagony z węglem zrzucając większe bryły na ziemię. Było to jednak związane z zagrożeniem życia, bowiem „czarni”, czyli Bahnschutze (niemiecka uzbrojona straż ochrony kolei), z reguły do takich desperatów strzelali. Czasami, gdy mrozy były szczególnie dokuczliwe, a do budżetu rodzinnego wpadło trochę grosza, kupowaliśmy od znajomych kolejarzy (zwykle wprost z ich prywatnego mieszkania) kilka kilogramów węgla, który zapewne także "zorganizowany" był przez nich na kolei i starannie ukrywany w mieszkaniu.
Wysłany: Wto Sie 09, 2011 11:44 pm Powspominam, pomarudzę (III)
GDAŃSK.
Cyklotron
Autorem inicjatywy budowy cyklotronu (w I Katedrze Fizyki) był w moim przeświadczeniu asystent Edek Adelman. Choć mogę się mylić, a moje przeświadczenie to wynik zachowanej w pamięci jego niebywałego zapału, z jakim realizował on to przedsięwzięcie.
Do budowy elektromagnesu cyklotronu wykorzystany został rdzeń ze spalonego dużej mocy elektroenergetycznego transformatora olejowego. Oba trzpienie stalowe wykonali koledzy z warsztatu mechanicznego Katedry, natomiast mosiężne karkasy i obudowy zwojnic wykonane zostały w warsztatach Wydziału Mechanicznego PG.
Za przewód nawojowy do obu zwojnic (w istocie płaskownik miedziany o przekroju ok. 2 x 10mm) użyty został przewód z tegoż spalonego transformatora, oczywiście pozbawiony powłoki izolacyjnej. Nawijając przewód na oba mosiężne karkasy izolowaliśmy go na bieżąco owijając paskami dartymi z bawełnianych prześcieradeł – wówczas także niełatwych do nabycia - powlekając owinięty tkaniną przewód lakierem bakelitowym. Poszczególne warstwy uzwojenia oddzielaliśmy listwami dębowymi (dla łatwiejszego przepływu oleju). Muszę podkreślić, że Edek Adelman uczestniczył osobiście niemal we wszystkich, nawet najbrudniejszych fazach tej pracy, także przy uzwajaniu zwojnic. Gotowe zwojnice osadzone zostały następnie w szczelne, mosiężne obudowy i chłodzone olejem z wymuszonym obiegiem.
Skomplikowaną komorę próżniową, tę istotną część cyklotronu, wykonał Edek samodzielnie.
Także i tej niezwykłej osobowości Katedry, jaką był śp. Edward Adelman poświęcę w późniejszym czasie osobny akapit.
Niżej na zdjęciu (przeze mnie wykonanym) przy cyklotronie adiunkt Burzyński i mój kolega, laborant Marian J..
III. Warszawa
Okupacyjna codzienność małolata
Ojciec, jako pracownik poczty otrzymywał niewielkie wynagrodzenie, a do dorabiania handlem czy szmuglem - czym trudniła się duża część ludności w okupowanej Warszawie - ojciec się nie nadawał, był człowiekiem niezaradnym. Zresztą absorbowała go także działalność konspiracyjna. Z konieczności staraliśmy się my obaj z moim starszym bratem pomóc lichemu budżetowi rodzinnemu, głównie pracą fizyczną:
- u drobnych rybaków wiślanych. Wielogodzinne konfekcjonowanie tzw. „szprotek”, czyli odławianych przez rybaków i przez nich uwędzonych małych rybek wiślanych, głównie uklejek, płotek i kiełbików (właśnie takich o wielkości szprotek). Uwędzone rybki należało porcjować i pakować do jednokilogramowych kartonów. Poczym, po napełnieniu kartonu, wierzchnią warstwę ryb należało „wybłyszczyć” dla bardziej apetycznego wyglądu olejem lnianym. Powiązane kartony ze „szprotkami”, rozwoziliśmy z bratem (kolejką wąskotorową i tramwajami) po różnych śródmiejskich targowiskach, gdzie te wiślane rybki z dużym powodzeniem „robiły” za „ersatz-szprotki”. Autentycznych szprotek przecież w handlu nie było. Podkreślić tu trzeba, że dużego wysiłku woli wymagało opieranie się przy tej pracy pokusie podjadania powierzonego towaru.
- przy obsłudze młyna zbożowego (nielegalnego) zainstalowanego w sąsiednim, zwykłym mieszkaniu. Moja praca polegała na wsypywaniu przemiału po kolejnych fazach mielenia (tkwiąc po kolana w nieustannie wysypującym się z bębnowego sita przemiale) do drewnianego cebrzyka o pojemności ok. 25 kg, które mój brat opróżniał wsypując przemiał do czeluści młyna dla poddania go kolejnej fazie mielenia. Nasze wynagrodzenie za tę pracę stanowiły niewielkie ilości mąki i otrąb „wypłacanych” nam co kilka dni.
- wykonywaniem różnych pomocniczych prac warsztatowych w chałupniczej odlewni figurek z jakiegoś stopu cynowego(?). Były to np. popielniczki w kształcie czołgu, zmyślne lampki nocne, czy różnorodne „barokowe” cukiernice.
- jako pomocnicy bimbrownika-ślepca obsługując jego prymitywny „sprzęt” i
przygotowując tzw. zacier.
W czasie naszego chałturzenia u bimbrownika przeżyliśmy kiedyś chwile panicznego lęku: najście naszej dzielnicy przez tak zwaną Policję Przemysłową (ekipy złożone z gestapowców, żandarmów i z polskiej policji granatowej). Jedni funkcjonariusze przemierzali dzielnicę obwąchując zaplecza domów czy klatki schodowe (wiadomy przenikliwy smród zacieru po destylacji). Poczym inna grupa policji dokonywała likwidację bimbrowni (czasami granatami). W efekcie policyjnego najścia wykryto i rozbito owego dnia w sąsiedztwie kilka bimbrowni.
Tego typu delikty związane były w czasie okupacji ze stosunkowo małym ryzykiem, nalot na bimbrownię kończył się najczęściej zniszczeniem urządzeń, rekwizycją „udoju” i grzywnami.
Jak wiadomo, Niemcom zależało na rozpijaniu społeczeństwa polskiego.
Zarobkowaniem trudniła się większość naszych kolegów i to na rozmaite sposoby; jedni handlowali papierosami w kolejce wąskotorowej (Praga - Jabłonna) czy w tramwajach. Ich towar to głównie tzw. „Junaki”, czyli gilzy ręcznie przez domowników napełniane tytoniem (często z własnych upraw) z reguły z dużą domieszką tytoniu wykruszonego ze zbieranych petów. Do tego rodzaju handlu obnośnego koledzy ci posługiwali się małymi, płaskimi drewnianymi, skleconymi własnoręcznie walizeczkami, które zawieszone na szyi stanowiły po otwarciu wieczka „wystawę” towaru. Przy tym ich handlowaniu towarzyszyły wykrzykiwane kramarskie, często wierszowane zachęty. Inni koledzy zarabiali „działalnością artystyczną” grając na organkach i wyśpiewując w wagonach kolejki, czy w tramwajach piosenki, z reguły z tekstami o treści antyniemieckiej, czy też z żałosnymi, „świętokrzyskimi” tekstami ballad dziadowskich traktujących o niedoli czasu wojny.
Zapyta ktoś o szkołę. Moją i brata szkołę na Pelcowiźnie zajęła jesienią ’39 r. niemiecka żandarmeria na swoje koszary, a na zajęcia tzw. kompletów chodziło się tylko z rzadka i bez entuzjazmu.
Pozdrawiam
Antek
Ostatnio zmieniony przez Mikołaj Sro Sie 10, 2011 1:39 am, w całości zmieniany 1 raz
W moim dzisiejszym wpisie nastąpiło przekłamanie techniczne, adres zdjęcia jest nieprawidłowy!
Właściwy adtres jest następujący: http://republika.pl/blog_...r/cyklotron.gif
musisz link do zdjęcia umieścić pomiędzy: [img]..link..[/img]
ew. prościej - kliknąć na IMG to otworzy się okienko do automatycznego wklejenia adresu zdjęcia
Wysłany: Sro Sie 17, 2011 11:57 pm Powspominam, pomarudzę (IV)
GDAŃSK. Moi niezapomniani przyjaciele z Katedry Fizyki (a)
Ze szczególną serdecznością wspominam panią Honoratę Hajdukową. Pani Honorata była asystentką techniczną, a jej obowiązkiem, bodaj wyłącznym, było przygotowywanie ćwiczeń pokazowych w sali wykładowej (Audytorium Maximum) dla potrzeb wykładowców obu Katedr Fizyki. W tych czynnościach niekiedy pomagali jej inni laboranci i asystenci. Czynił to również autor tych wspomnień, zwłaszcza przy ustawianiu ćwiczeń związanych z elektroniką. Zwykle spokojna i systematyczna pani Honorata pewną nerwowość okazywała tylko wówczas, gdy przygotowywała ćwiczenia do wykładu prof. Arkadiusza Piekary. Był on szczególnie wymagającym w tym względzie wykładowcą, zwłaszcza gdy wygłaszał cykl popularnych wykładów dla publiczności spoza uczelni.
Pani Honorata, już wówczas niemłoda, którą los srodze doświadczył, była osobą bardzo wrażliwą, o niezwykłej dobroci, była naszą, młodszych pracowników Katedry, powiernicą i „dobrym Mzimu”, niejako nam matkowała.
Urodziła się i wychowała w St. Petersburgu, w polskiej rodzinie urzędniczej, którą sowieci zesłali do Tadżykistanu. Tamże pochowała męża i matkę, a jej bracia zaginęli gdzieś w archipelagu Gułag. W miejscu zesłania była zarazem nauczycielką i lekarzem.
Pani Honorata w towarzystwie Mariana J. i autora.
C:\Documents and Settings\Rajmund\Moje dokumenty\Moje obrazy\Honorata & Marian J..gif
Pani Honorata przygotowuje ćwiczenia pokazowe w Adytorium Maximum:
C:\Documents and Settings\Rajmund\Moje dokumenty\Moje obrazy\Honorata H. w Audit. Max..gif
Wielce ceniłem sobie moją wieloletnią przyjaźń z Edmundem Adelmanem.
Edek był asystentem w I Katedrze i równocześnie studiował na wydziale Elektrycznym. Jednakże realizacja jego niezliczonych i wciąż pojawiających się nowych pomysłów „przeszkadzała mu” w studiach, stąd wielokrotnie je przerywał, co skutkowało dokuczliwymi komentarzami prof. Piekary. (N.B. studia już na istniejącym wydziale Łączności ukończył Edek bodaj na przełomie lat 50./60.).
Jak już we wcześniejszym wpisie wspomniałem, budowa cyklotronu była Edmunda zarówno pomysłem, jak i przezeń zrealizowanym dziełem. Miał on początkowo niemało trudności z przekonaniem do tej inicjatywy kierownictwo Katedry. Co nie znaczy, że cyklotron nie miał później licznych ojców. Prof. Piekara, przeniósłszy się w roku 1951 do Poznania, zabrał cyklotron ze sobą, traktując go widocznie jako swoje dzieło.
Także Edka Adelmana zasługą była gruntowna naprawa i rozruch poniemieckiej sprężarki do skraplania powietrza (mieściła się w przyziemnej kondygnacj), jak i kapitalny remont również poniemieckiego urządzenia rentgenowskiego.
Przywędrowawszy do Gdańska ze Stalowej Woli mieszkał Edek Adelman przez lata 40., aż do początku lat 50. w jednym z pomieszczeń służbowych Katedry (stanowiącym później sekretariat Katedr). Wraz z nim zamieszkał zresztą mój starszy brat, będący także pracownikiem Katedry Fizyki.
Wszechstronnie oczytany erudyta, rozmiłowany w muzyce, był Edek także utalentowany w różnych rzemiosłach. Przez wiele lat budował - niemal całkowicie samodzielnie - niewielki dom całoroczny na swojej działce we Wrzeszczu, na Jaśkowej Dolinie. Jego przydomowy ogród zdobiła rzeźba kobiecego aktu, oczywiście także jego autorstwa.
Kiedyś zademonstrował mi opracowany przez siebie rodzaj pseudo-stereofonicznego gramofonu; odtwarzał mianowicie płytę monofoniczną dwiema głowicami ustawionymi na tym samym rowku, ale oddalonymi od siebie o kilkanaście (kilkadziesiąt?) milimetrów (oczywiście + 2 wzmacniacze z głośnikami).
Ze smutkiem wspominam fakt, że Edek w niewielkim czasie po ukończeniu studiów i zakończeniu budowy swojego domu na Jaśkowej Dolinie zmarł.
Warszawa Niezapomniane zdarzenia lat okupacji
Na początku 1940 roku wydarzyło się jedno z najbardziej dramatycznych wydarzeń tamtego czasu w naszej rodzinie. W nocy 24. lutego wtargnęli do naszego domu trzej funkcjonariusze: niemiecki żandarm, polski granatowy policjant i Niemiec w cywilu aresztując ojca, jak zresztą i szereg innych mężczyzn zarówno z naszego domu, jak i z wielu innych domów w naszej dzielnicy. Tuż przed wyprowadzeniem ojca, ów Niemiec w cywilu polecił ojcu oddać matce swoją obrączkę dodając po polsku, z wyraźnym akcentem śląskim: „...weź matka od swojego starego obrączka, już mu nie będzie potrzebna”. Była to jedna z wielu obław, po których dokonywano masowych egzekucji „zakładników” na polanie lasku koło Palmir. Bezpośrednim powodem uruchomienia owych aresztowań, był prowokacyjny mord na małżonkach Reinholdzie Marielke i jego żonie Elżbiecie. Mordu dokonał ponoć kierowca Marielkego, także folksdojcz. Oboje Marielke, przedwojenni przedsiębiorcy, znani byli z tego, że w czasie okupacji sprzyjali Polakom.
Jeszcze tej samej nocy grupa aresztowanych, w której znalazł się mój ojciec, trafiła na miejsce egzekucji. Po długim wyczekiwaniu na egzekucję (w świetle reflektorów aut), całą tę grupę aresztantów zawieziono na „Pawiak”.
W wyniku akcji odwetowej związanej z morderstwem małżonków Marielke rozstrzelano ok. 250 zakładników.
Zdarzenie bodaj z jesieni 1941 roku. Szosą Modlińską pędzili Niemcy kolumnę jeńców sowieckich. Wycieńczeni, słaniający się z głodu Rosjanie zjadali rośliny rosnące w przydrożnych rowach. Mieszkańcy Żerania, głównie kobiety, choć sami cierpiący głód, próbowali podawać Rosjanom chleb i inną żywność, jednakże strzałami w powietrze odpędzani byli przez niemiecką eskortę.
Żydzi tamtego czasu.
Żydzi, przez nas dostrzegani przed wojną najczęściej w dniach zakupów rodzinnych, a dla nas dzieciaków stanowjący „biedotę z sąsiedztwa”, z której dziećmi nie godziło się bawić, teraz stali się zaszczutą zwierzyną łowną dla różnych służb okupanta. Zresztą nie tylko dla Niemców. Niemal codzienny był widok zastraszonych, natarczywie żebrzących na targowiskach i na ulicach wychudzonych bądź monstrualnie popuchniętych, odzianych w brudną podartą odzież, moich żydowskich rówieśników. Nierzadko brutalnie przepędzanych przez dzielnicową łobuzerię i zaszczutych przez polską granatową policję.
W czasie likwidacji przejściowych gett w Legionowie i Piekiełku (bodaj w 1942 r.) małe grupy wynędzniałych postaci ludzkich zmierzających ku gettu na lewobrzeżu pojawiały się wielokrotnie w naszym małym leśnym osiedlu, najczęściej żebrząc.
- Kobiety w jednej z sąsiednich kamienic znalazły na klatce schodowej niemowlę. W beciku znajdowała się kartka z personaliami dziecka i jago żydowskich rodziców, a także krótka prośba o zaopiekowanie się dzieckiem do chwili …powrotu jego rodziców. Na szyi dziecka widniał „wianuszek” z kosztownościami, przeznaczonymi na utrzymanie dziecka.
Bogobojne kobiety po krótkiej naradzie zgodnie ustaliły, że „dla dobra mieszkańców” niemowlę należy przekazać posterunkowi policji granatowej. Co też uczyniły - zaniosły na policję żydowskie dziecię w beciku wraz z owym krótkim dramatycznym listem jego rodziców. Zapewne przez przeoczenie nie zaniosły cennego „wianuszka”, oczywiście „dla dobra mieszkańców”.
- Trwale mam w pamięci zaobserwowane przeze mnie inne dramatyczne zdarzenie mające miejsce przy murze getta. W trakcie oczekiwania w bliskości bazaru na umówionego handlarza mającego odebrać przywiezione przeze mnie kartony ze „szprotkowym towarem” (czyli z wędzonymi kiełbiami; w tamtym czasie „robiłem za” gońca rybaków wiślanych), zauważyłem wychylającą się z prostokątnego otworu u podstawy muru getta, tuż przy samym chodniku, kędzierzawą główkę dziecka (otwory takie były bardzo liczne i to na wielu odcinkach murów getta, wykuto je celowo i tylko prowizorycznie wypełniano luźno ułożonymi cegłami). Raptem pojawił się polski granatowy policjant i z siłą ugodził tę główkę pałką. Dziecko straciło przytomność, ktoś po „tamtej” stronie wciągnął je do wnętrza getta i śpiesznie zastawił otwór cegłami.
Policjant po tej „akcji” bez pośpiechu się oddalił. Paru przechodniów przypatrywało się temu incydentowi z obojętnością. Po niedługim czasie cegły w otworze znów zniknęły, ta sama główka ponownie wychynęła i po chwili dzieciak wysunął się cały z otworu, a w ślad za nim kilkoro innych małych obdartusków w wieku ok. 5 - 6 lat. Poczym wszystkie te odziane w brudne, nędzne łachmany dzieciaki pobiegły w stronę pobliskiego bazaru.
Ktoś mógłby to okrutne wydarzenie w świetle ówczesnej sytuacji ocenić też inaczej: policjant potraktował tego małego szmuglera …pobłażliwie, bowiem zarówno Niemcy, jak i „granatowi” częstokroć do tych małych żebraków/przemytników strzelali i to strzelali żeby zabić.
- Mam w pamięci też pewną scenę, której dramatyzm w pełni uzmysłowiłem sobie dopiero po latach, gdy zainteresowałem się naszymi mniejszościami konfesyjnymi. Pośród plejady żebrzących nędzarzy żydowskich przewijających się przez nasze podwórze, pojawił się kiedyś starszy wiekiem, brodaty, pejsaty człowiek w podartym chałacie i w równie zniszczonej „mycce” (charakterystyczna czapka-rondelek z daszkiem), który żydłacząc teksty i okropnie fałszując melodie, żałośnie wyśpiewywał ...katolickie pieśni maryjne.
Antku, po prostu brak mi słów...Twoje opowieści czytam z zapartym tchem...Politechnika przez prawie 2 lata była niecałe 20 lat temu i moją uczelnią więc ze szczególną ciekawością wyczekuję na opowieści z tego okresu.
A ile lat miałeś w czasie okupacji (pisząc np. o obdartych żydowskich rówieśnikach)? Jakoś mi umknęło...że tak to wszystko pamiętasz, po tylu latach. (choć w sumie ja pamiętam jak miałam 6-7 lat i w czasie stanu wojennego ubek mierzył z pistoletu do mojego ojca, gdy ojciec pod pachami trzymał mnie i młodszego brata...chyba takie straszne przeżycia głębiej zapadają w pamięć...)
Dziękuję za Twoje wpisy!
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum