Dawny Gdańsk

Nie-dawny Gdańsk - Witam i cieszę się, że trafiłem między swoich.

Antek - Pon Lip 18, 2011 12:36 am
Temat postu: Witam i cieszę się, że trafiłem między swoich.
Przecież nie jestem rodowitym gdańszczaninem, ale pytany o strony rodzinne niezmiennie odruchowo odpowiadam – Gdańsk, choć od moich gdańskich czasów minęły całe dziesiątki lat.

W istocie jestem rodowitym warszawianinem. Po utracie w Warszawie wszystkiego poza życiem (powstanie) - bezładna wędrówka. Wielomiesięczną włóczęgę (całej mojej rodziny) po Mazowszu, Kujawach, Pomorzu zakończyłem w Lęborku (wczesna jesień 1945 r.). Po burzliwym okresie początków osiedleńczych na „dzikim zachodzie” biesprizornyj trafił w wyniku przebłysków rozsądku na Politechnikę Gdańską do obu Katedr Fizyki jako laborant; początkowo (jesień ’47 r.) jako wolontariusz, by w roku ’48 stać się etatowym laborantem. Nie często spotykałem w późniejszych latach tak życzliwych ludzi, z jakimi miałem przyjemność pracować w tej instytucji, a raczej dzięki którym stałem się człowiekiem ucywilizowanym. Ludziom tym zawdzięczam wszystkie moje umiejętności rzemieślnicze nabyte w warsztatach i pracowniach obu katedr, ale nade wszystko wolę zdobywania wiedzy, czego skutkiem były moje późniejsze studia i cała moja kariera zawodowa. Nie tylko krajowa.
Teraz, emerytowany dawny biesprizornyj spożytkowuje swój czas nie tylko w rodzinie jako „dziadek od wszystkiego”, ale i oddając się swoim pasjom, w tym historii najnowszej.
Cieszę się, że będę mógł korzystać z wiedzy tego forum, ale i wspólnie powspominać bliskie sercu czasy.
Pozdrawiam
Antek

Hochstriess - Wto Lip 19, 2011 10:18 pm

Witamy serdecznie!
Mikołaj - Wto Lip 19, 2011 10:22 pm

Piękne powitanie! Zapraszamy! :==
Dostojny Wieśniak - Sro Lip 20, 2011 12:07 am

Już witałem ale mogę powtórzyć. Witaj i nie ucieknij nam ze swoimi wspomnieniami. :wink:
adzygmunt - Czw Lip 21, 2011 4:10 pm

Za Gdańskiem jestem 37 lat. Stale jednak jestem gdańszczaninem.
Mnie czteroletniego malca przywiozła rodzina do Gdanska 15 kwietnia 1945 r. - z Małopolski.
To kim jestem? Gdańszczaninem.
Witam Cię Antku!

Antek - Pią Lip 29, 2011 12:56 am
Temat postu: Powspominam i pomarudzę
Witam,
w kolejnych wpisach zawierających moje quasi-memuary będę się starał opisywać istotne z mojego punktu widzenia zdarzenia i epizody z czasu mojego zatrudnienia w Katedrach Fizyki PG i studiów. Postaram się też umieszczać je możliwie we właściwym czasie, choć z zachowaniem chronologicznej kolejności będzie kłopot .
Równocześnie w każdym z wpisów trochę ponudzę o czasach wcześniejszych.
Odpuśćcie tetrykowi, proszę, jeśli zbyt często powieje nudą.

Gdańsk
Jest truizmem, że lata 40. to czasy wszechobecnych niedostatków, ale i niesłychanej ludzkiej zaradności. Wielu pracowników Katedr Fizyki wykazywało niezwykłą pomysłowość w zdobywaniu sprzętu. Bodaj najbardziej i aktywny w tym względzie był asystent I Katedry, śp. Edek Adelman.
Także obaj z moim bratem uznaliśmy za właściwe wspierać nasze miejsce pracy w sposób pozasłużbowy. Czyniliśmy to m. in. znoszą do Katedry „łupy” pochodzące ze swoistego szabru. Pierwotnie obiektami szabru były trzy „cmentarzyska” sprzętu wojskowego w Lęborku:
- Na zapleczu dworca kolejowego, między ul. Żeromskiego a torowiskiem dworca leżało w bezładzie kilka korpusów niemieckich torped morskich, z których wymontowywaliśmy różne mechaniczne elementy, m. In. żyroskopy, które mogły - wg nas - znaleźć jakieś zastosowanie.
- Na ugorze niedaleko wiaduktu nad szosą słupską znajdował się park wraków czołgów alianckich - radzieckich i brytyjskich (amerykańskich?). Wszystkie czołgi pozbawione były uzbrojenia i istotnych instalacji (np. radiostacji), zapewne wymontowanych jeszcze przez Niemców, zawierały jednakże jeszcze liczne części instalacji elektrycznej [m. in. przetwornice napięcia 24/220 V, różnego rodzaju silniki (wentylatory), wyłączniki i t. p.] a także peryskopy pryzmatowe.
- Na łące dzielącej zabudowania przy ul. Wandy Wasilewskiej (wówczas potocznie nazywanej ulicą „Marienburską”, bowiem wciąż jeszcze wisiały stare, niemieckie tablice uliczne „Marienburger Str.”) a sowieckimi koszarami mieszczącymi się na końcu ulicy Krzywoustego (kompleks obiektów dawnej podoficerskiej szkoły Waffen-SS) stał szereg niemieckich dział przeciwlotniczych („Acht-Achter“ FLAK-Geschütze?). Także instalacje elektryczne dział zawierały wiele ciekawych i przydatnych akcesoriów.
Dwie łączówki elektryczne pochodzące z tych dział mam w swoich rupieciach do dziś.
- Wiele ciekawych „łupów” uzyskaliśmy z wraków dwóch niemieckich samolotów bojowych (He-111?) stojących na byłym niemieckim lotnisku polowym w Strzebielinie. Tamtego szabru dokonywaliśmy już ...całkowicie legalnie mając stosowne upoważnienie władz uczelni (samoloty były strzeżone). W pierwszej wyprawie „szabrowniczej” uczestniczył adiunkt K. z I Katedry. Na poniższych zdjęciach widnieją owe autentyczne maszyny. Ja zapamiętałem oba samoloty w znacznie lepszym stanie. Być może zdjęć dokonano w czasie znacznie późniejszym.
http://img119.echo.cx/img119/4579/a12dp.jpg
http://img119.echo.cx/img119/8880/a26bu.jpg
Wg ówczesnych relacji mieszkańców Strzebielina owe maszyny były dwiema spośród sześciu zniszczonych przez grupę partyzantów „Gryfa Pomorskiego” w czasie ataku na lotnisko dokonanego w dniu 21 października 1943 r.. Wg mnie partyzanci kaszubscy zniszczyli wówczas nie He-111, a sześć spośród maszyn szkoleniowych typu He-72, widniejących na poniższym zdjęciu:
http://www.strzebielino.c...%20lotnisku.JPG
Wg innej wersja dot. owych dwóch maszyn, jaką zasłyszałem od osób interesujących się tą sprawą: Heinkle nie wystartowały z braku paliwa. Ta wersja wydaje mi się najbardziej prawdopodobna.



I. Warszawa
Wczesne dzieciństwo spędziłem w warszawskiej Cytadeli, w miejscu urodzenia, gdzie ojciec służył jako zawodowy żołnierz 21 pp. (tzw. „Dzieci Warszawy”). Pamiętam częste fety pułkowe, zwłaszcza te zabawne, określane mianem „pogrzebu rekruta” . Ciepło wspominam wspólne z ojcem i moim starszym bratem wyprawy nad Wisłę, na ryby. Jedną z atrakcji tych wypadów była jazda rowerem, wspaniałym „Łucznikiem” z drewnianymi felgami (sic!). Nam obu z moim bratem wolno było co najwyżej owe cacko czyścić (za odpowiednim ojcowskim „honorarium”), no i uczestniczyć we wspólnych z ojcem przejażdżkach.
Mieszkania rodzin wojskowych mieściły się w dwóch budynkach w centrum Cytadeli. Nasze było skromne, dwuizbowe, a na ścianach wisiały m. in. ojca trofea z wojny bolszewickiej: „szaszka” konarmiejca i tegoż manierka …gliniana i szereg innych trofiejnych drobiazgów. Gdy rodzice udawali się do kina, czy na spotkanie towarzyskie, nad naszym bezpieczeństwem zawsze czuwał w naszym domu jakiś układny żołnierz, który najczęściej owo czuwanie przesypiał. Nie był on nam jednak potrzebny, bowiem w tym czasie byliśmy zaabsorbowani audycjami radiowymi płynącymi ze wspaniałego odbiornika detektorowego i to w wersji luksusowej, bo ….z dwiema parami słuchawek!
Służbę wojskową rozpoczął ojciec w Legionach. Później była służba w P.P., w której do obowiązków ojca należało m.in. eskortowanie więźniów - polskich komunistów do przejścia granicznego na wymianę z więźniami sowieckimi. Po usunięciu ojca z P.P. (wyrzucono wówczas całą policyjną grupę chroniącą świadka koronnego, b. członka KPP, Cechnowskiego, którego zastrzelono w trakcie procesu komunistów). Ponowną służbę w wojsku zakończył ojciec w końcu 1937 roku, po przebytej ciężkiej operacji chirurgicznej. Już jako emeryt ojciec pracował na warszawskiej poczcie. Na warszawskiej poczcie pracował ojciec także w czasie okupacji. Działając równocześnie w podziemiu (ps. „Lorenc”) zajmował się m.in. „wyławianiem” z niemieckich przesyłek zdjęć i informacji.
Po przejściu ojca na emeryturę moja rodzina zamieszkała w Żeraniu, na prawobrzeżu Warszawy.

Wrzesień 1939. Oblężenie oszczędziło naszą dzielnicę. Pierwszy kontakt z Niemcami to wypędzenie wszystkich mieszkańców domu, i to w ciągu niewielu minut, z zapowiedzią jego zburzenia, jako że jakoby ukryli się w nim polscy żołnierze.
Brnąc polnymi ścieżkami w drodze do Henrykowa – widok stanowiący zapowiedź tego, co trwało w Warszawie przez całe lata okupacji - pod stodołą egzekucja, rozstrzelano kilku mężczyzn. Kilku spośród nich odzianych było częściowo w polskie mundury.
Wczesnym rankiem do szopy jakiegoś badylarza, w której nocowało kilka wypędzonych rodzin, wszedł niemiecki żołnierz bez frencza i postawiwszy przed cywilami wiadro z gęstą grochówką i bochny chleba, stuknął obcasami i pozdrowił wylęknionych ludzi „mit dem Deutschen Gruß”. Poczym wyrecytował: „oto podarunek od niemieckiego zwycięskiego wojska!”
Powróciwszy po kilku dniach zastaliśmy dom nienaruszony, jeśli nie liczyć kipiszu w mieszkaniach oraz utraty wielu cennych przedmiotów. Zresztą wszystkie cenne rodzinne przedmioty i tak zostały z konieczności rychło spieniężone. „Przecież niebawem wojna się skończy, sojusznicy rozgromią niemieckiego agresora, a nas cały świat obłoży mlekiem i miodem”.

Pozdrawiam
Antek

Antek - Pią Sie 05, 2011 12:13 am
Temat postu: Powspominam i pomarudzę (II)
GDAŃSK.
Akcelerator van de Graaffa

Na przełomie lat 40./50. w II Katedrze Fizyki przystąpiono do budowy Akceleratora van de Graaffa. Nie jestem pewny nazwiska inicjatora i projektanta, mniemam że był to adiunkt Liwo.

Katedry dysponowały dwiema dobrze wyposażonymi - jak na ówczesne czasy - warsztatami – mechanicznym z obsłgującymi go kolegami Eugeniuszem D. i Marianem P. oraz stolarskim z niezwykle wszechstronnie utalentowanym panem Franciszkiem Kraskowskim. Panu Franciszkowi poświęcę więcej uwagi w innym miejscu.
Miast metalowej kuli (zbierającej dodatnie ładunki elektrostatyczne) zaprojektowano walec o średnicy ok. 150 cm zamknięty obustronnie półkolistymi czaszami z „sztucznego tworzywa”, czyli z …papieru. Dla wykonania obu czasz p. Franciszek sporządził drewniane „kopyto” w kształcie półkuli. Żmudnie łączył warstwa po warstwie drewniane łuki w koliste pierścienie o malejących średnicach, poczym całość mozolnie wygładzał zwykłym stolarskim strugiem, a na końcu papierem ściernym, aż do uzyskania jednolitej gładkiej półkuli. Wówczas przyszła kolej na mnie. Całymi tygodniami oklejałem owe kopyto warstwa po warstwie gazetami (klejem stolarskim), aż do uzyskania skorupy o grubości ścianki wynoszącej – jeśli dobrze pamiętam - około dwudziestu milimetrów. Jakże brakowało p. Franciszkowi tak popularnych obecnie elektronarzędzi, a mnie włókien szklanych i żywicy epoksydowej.
Uzyskane w ten sposób czasze, po ich wygładzeniu, pokryte zostały powłoką metaliczną metodą natrysku płomieniowego (narzędzie określano wówczas mianem „pistolet Szopa”).
Niemal każdy element całej konstrukcji wymagał zaangażowania całego szeregu osób. Np. wiele zabiegów wymagało zdobycie stosownego, wielkogabarytowego izolatora ceramicznego. Długo borykano się z doborem odpowiedniej taśmy elektrostatycznej. Problem został ostatecznie rozwiązany dzięki profesorowi Adamczewskiemu, który za pośrednictwem środowiska naukowego w Szwecji uzyskał taśmę z wówczas mało znanego tworzywa - Nylonu (w sklepach pojawiły się w tym czasie paski do zegarka z tego tworzywa; były niezwykle drogie).

II. Warszawa
Okupacyjna bieda

Ubóstwo stało się w Warszawie powszechne już od pierwszych miesięcy okupacji, także w moim domu. Najdotkliwszą plagą całego okresu okupacji był nieustanny, dotkliwy głód, a zimą dochodził do tego ziąb w nie zawsze opalanym mieszkaniu. Głód przyćmił jednak wszystkie inne dolegliwości, nawet strach przed okupantem, przed łapankami i obławami. W moim domu wprowadzono z konieczności jeden posiłek do syta dziennie, czyli tzw. obiado-kolację. Ów główny, ciepły posiłek stanowił gęstą, zawiesistą zupę z kromką przydziałowego glinopodobnego chleba. Najczęściej był to kapuśniak (zwykle zagęszczany kaszą), albo zupa brukwiowa. Za okrasę zup służyła zasmażka sporządzona z mąki, cebuli i z niewielkiej ilości oleju lnianego lub rzepakowego, choć bywało, że i tej okrasy brakowało. (Ówczesny olej stanowił gęstą, smolistą ciecz o ciemnej, niemal czarnej barwie i o specyficznym, nieprzyjemnym smaku. Wyrabiano go - jak zresztą i wiele innej żywności - w warunkach domowych, u któregoś z naszych sąsiadów). Tylko z rzadka okrasę stanowił mały kawałek drobno pokrojonej słoniny.
Głód, ta nieustannie nękająca dolegliwość, dla mnie najdokuczliwsza z wszystkich dolegliwości czasu okupacji, oraz zabiegi związane z jej zaradzeniem, zdominowały całe ówczesne codzienne życie większości rodzin w Warszawie.
Ból głodu trudno opisać słowami, wiele bolesnych wydarzeń tamtych czasów zatarło się w pamięci, lecz bólu głodu nie sposób zapomnieć.
Dzięki pomysłowości i zapobiegliwości mojej mamy na stole pojawiały się różne zmyślne dania sporządzane z jakichś surowców zastępczych, takich jak np. komosa czy lebioda (z nich zupy, „szpinak” itp.).
Otaczający nasz dom niewielki las stanowił miejsce częstych krótkotrwałych postojów różnorakich wojskowych jednostek niemieckich, węgierskich, czy rosyjskich z formacji SS. Stanowiło to dla nas, wyrostków, dobrą sposobność dla ryzykownych form „organizowania” z zasobów żywnościowych owych jednostek różnych dóbr. Pamiętam, z jakim mozołem wydłubywałem (dzięki mojej małej dłoni) przez oczko kraty w okienku niewielkiej przyczepy-magazynu aprowizacyjnego z dużego pojemnika masło.
Oto, w czasie gdy oficerowie węgierscy na platformie dużego, wojskowego auta ciężarowego opijali z naszymi sąsiadami braterstwo (przy głośnych okrzykach „Polak, Węgier - dwa bratanki!”), mój brat „zorganizował” z innego auta tejże jednostki węgierskiej karton z cenną, bardzo poszukiwaną „na rynku” amunicją kalibru 9 mm (stosowna do różnego rodzaju pistoletów, w tym i do niemieckiego „MPi”).
Węgrzy, choć wówczas jeszcze sojusznicy Niemiec, na ogół sprzyjali Polakom. Wojsko węgierskie było jednak w owym czasie w opłakanym stanie, a niedożywieni honwedzi często zwracali się do polskich rodzin, przecież skrajnie głodujących, prosząc o użyczenie im jakiejkolwiek żywności, choćby jarzyn, czy owoców.

Jednym ze sposobów na trudności z opałem było przesiewanie rzeszotami szlaki na wysypisku lokomotywowni na Pelcowiźnie, uzyskując w ten sposób niewielkie ilości nie spalonych grudek węgla, czy koksu. Niektórzy, co odważniejsi nasi starsi koledzy wskakiwali na przetaczane na torowiskach wagony z węglem zrzucając większe bryły na ziemię. Było to jednak związane z zagrożeniem życia, bowiem „czarni”, czyli Bahnschutze (niemiecka uzbrojona straż ochrony kolei), z reguły do takich desperatów strzelali. Czasami, gdy mrozy były szczególnie dokuczliwe, a do budżetu rodzinnego wpadło trochę grosza, kupowaliśmy od znajomych kolejarzy (zwykle wprost z ich prywatnego mieszkania) kilka kilogramów węgla, który zapewne także "zorganizowany" był przez nich na kolei i starannie ukrywany w mieszkaniu.

Pozdrawiam
Antek

Antek - Sro Sie 10, 2011 12:44 am
Temat postu: Powspominam, pomarudzę (III)
GDAŃSK.
Cyklotron

Autorem inicjatywy budowy cyklotronu (w I Katedrze Fizyki) był w moim przeświadczeniu asystent Edek Adelman. Choć mogę się mylić, a moje przeświadczenie to wynik zachowanej w pamięci jego niebywałego zapału, z jakim realizował on to przedsięwzięcie.
Do budowy elektromagnesu cyklotronu wykorzystany został rdzeń ze spalonego dużej mocy elektroenergetycznego transformatora olejowego. Oba trzpienie stalowe wykonali koledzy z warsztatu mechanicznego Katedry, natomiast mosiężne karkasy i obudowy zwojnic wykonane zostały w warsztatach Wydziału Mechanicznego PG.
Za przewód nawojowy do obu zwojnic (w istocie płaskownik miedziany o przekroju ok. 2 x 10mm) użyty został przewód z tegoż spalonego transformatora, oczywiście pozbawiony powłoki izolacyjnej. Nawijając przewód na oba mosiężne karkasy izolowaliśmy go na bieżąco owijając paskami dartymi z bawełnianych prześcieradeł – wówczas także niełatwych do nabycia - powlekając owinięty tkaniną przewód lakierem bakelitowym. Poszczególne warstwy uzwojenia oddzielaliśmy listwami dębowymi (dla łatwiejszego przepływu oleju). Muszę podkreślić, że Edek Adelman uczestniczył osobiście niemal we wszystkich, nawet najbrudniejszych fazach tej pracy, także przy uzwajaniu zwojnic. Gotowe zwojnice osadzone zostały następnie w szczelne, mosiężne obudowy i chłodzone olejem z wymuszonym obiegiem.
Skomplikowaną komorę próżniową, tę istotną część cyklotronu, wykonał Edek samodzielnie.
Także i tej niezwykłej osobowości Katedry, jaką był śp. Edward Adelman poświęcę w późniejszym czasie osobny akapit.
Niżej na zdjęciu (przeze mnie wykonanym) przy cyklotronie adiunkt Burzyński i mój kolega, laborant Marian J..



III. Warszawa
Okupacyjna codzienność małolata

Ojciec, jako pracownik poczty otrzymywał niewielkie wynagrodzenie, a do dorabiania handlem czy szmuglem - czym trudniła się duża część ludności w okupowanej Warszawie - ojciec się nie nadawał, był człowiekiem niezaradnym. Zresztą absorbowała go także działalność konspiracyjna. Z konieczności staraliśmy się my obaj z moim starszym bratem pomóc lichemu budżetowi rodzinnemu, głównie pracą fizyczną:
- u drobnych rybaków wiślanych. Wielogodzinne konfekcjonowanie tzw. „szprotek”, czyli odławianych przez rybaków i przez nich uwędzonych małych rybek wiślanych, głównie uklejek, płotek i kiełbików (właśnie takich o wielkości szprotek). Uwędzone rybki należało porcjować i pakować do jednokilogramowych kartonów. Poczym, po napełnieniu kartonu, wierzchnią warstwę ryb należało „wybłyszczyć” dla bardziej apetycznego wyglądu olejem lnianym. Powiązane kartony ze „szprotkami”, rozwoziliśmy z bratem (kolejką wąskotorową i tramwajami) po różnych śródmiejskich targowiskach, gdzie te wiślane rybki z dużym powodzeniem „robiły” za „ersatz-szprotki”. Autentycznych szprotek przecież w handlu nie było. Podkreślić tu trzeba, że dużego wysiłku woli wymagało opieranie się przy tej pracy pokusie podjadania powierzonego towaru.
- przy obsłudze młyna zbożowego (nielegalnego) zainstalowanego w sąsiednim, zwykłym mieszkaniu. Moja praca polegała na wsypywaniu przemiału po kolejnych fazach mielenia (tkwiąc po kolana w nieustannie wysypującym się z bębnowego sita przemiale) do drewnianego cebrzyka o pojemności ok. 25 kg, które mój brat opróżniał wsypując przemiał do czeluści młyna dla poddania go kolejnej fazie mielenia. Nasze wynagrodzenie za tę pracę stanowiły niewielkie ilości mąki i otrąb „wypłacanych” nam co kilka dni.
- wykonywaniem różnych pomocniczych prac warsztatowych w chałupniczej odlewni figurek z jakiegoś stopu cynowego(?). Były to np. popielniczki w kształcie czołgu, zmyślne lampki nocne, czy różnorodne „barokowe” cukiernice.
- jako pomocnicy bimbrownika-ślepca obsługując jego prymitywny „sprzęt” i
przygotowując tzw. zacier.
W czasie naszego chałturzenia u bimbrownika przeżyliśmy kiedyś chwile panicznego lęku: najście naszej dzielnicy przez tak zwaną Policję Przemysłową (ekipy złożone z gestapowców, żandarmów i z polskiej policji granatowej). Jedni funkcjonariusze przemierzali dzielnicę obwąchując zaplecza domów czy klatki schodowe (wiadomy przenikliwy smród zacieru po destylacji). Poczym inna grupa policji dokonywała likwidację bimbrowni (czasami granatami). W efekcie policyjnego najścia wykryto i rozbito owego dnia w sąsiedztwie kilka bimbrowni.
Tego typu delikty związane były w czasie okupacji ze stosunkowo małym ryzykiem, nalot na bimbrownię kończył się najczęściej zniszczeniem urządzeń, rekwizycją „udoju” i grzywnami.
Jak wiadomo, Niemcom zależało na rozpijaniu społeczeństwa polskiego.

Zarobkowaniem trudniła się większość naszych kolegów i to na rozmaite sposoby; jedni handlowali papierosami w kolejce wąskotorowej (Praga - Jabłonna) czy w tramwajach. Ich towar to głównie tzw. „Junaki”, czyli gilzy ręcznie przez domowników napełniane tytoniem (często z własnych upraw) z reguły z dużą domieszką tytoniu wykruszonego ze zbieranych petów. Do tego rodzaju handlu obnośnego koledzy ci posługiwali się małymi, płaskimi drewnianymi, skleconymi własnoręcznie walizeczkami, które zawieszone na szyi stanowiły po otwarciu wieczka „wystawę” towaru. Przy tym ich handlowaniu towarzyszyły wykrzykiwane kramarskie, często wierszowane zachęty. Inni koledzy zarabiali „działalnością artystyczną” grając na organkach i wyśpiewując w wagonach kolejki, czy w tramwajach piosenki, z reguły z tekstami o treści antyniemieckiej, czy też z żałosnymi, „świętokrzyskimi” tekstami ballad dziadowskich traktujących o niedoli czasu wojny.
Zapyta ktoś o szkołę. Moją i brata szkołę na Pelcowiźnie zajęła jesienią ’39 r. niemiecka żandarmeria na swoje koszary, a na zajęcia tzw. kompletów chodziło się tylko z rzadka i bez entuzjazmu.

Pozdrawiam
Antek

Antek - Sro Sie 10, 2011 12:52 am
Temat postu: Errata
W moim dzisiejszym wpisie nastąpiło przekłamanie techniczne, adres zdjęcia jest nieprawidłowy!
Właściwy adtres jest następujący: http://republika.pl/blog_...r/cyklotron.gif

Antek - Sro Sie 10, 2011 1:01 am
Temat postu: Errata bis
Niestety i tym razem nastąpiło przeklamanie.
Może Moderator zechce mi podpowiedzieć, jak załączyć adres, aby nie uległ przeklamaniu.
Pozdrawiam

Dostojny Wieśniak - Sro Sie 10, 2011 1:12 am

Wyświetlasz swoje zdjęcie na monitorze, po czym przenosisz adres z paska na forum. Nie działa?
Mikołaj - Sro Sie 10, 2011 2:42 am

musisz link do zdjęcia umieścić pomiędzy: [img]..link..[/img]
ew. prościej - kliknąć na IMG to otworzy się okienko do automatycznego wklejenia adresu zdjęcia

Antek - Sro Sie 10, 2011 1:36 pm

Dziękuję i pozdrawiam
Antek

Antek - Czw Sie 18, 2011 12:57 am
Temat postu: Powspominam, pomarudzę (IV)
GDAŃSK.
Moi niezapomniani przyjaciele z Katedry Fizyki (a)
Ze szczególną serdecznością wspominam panią Honoratę Hajdukową. Pani Honorata była asystentką techniczną, a jej obowiązkiem, bodaj wyłącznym, było przygotowywanie ćwiczeń pokazowych w sali wykładowej (Audytorium Maximum) dla potrzeb wykładowców obu Katedr Fizyki. W tych czynnościach niekiedy pomagali jej inni laboranci i asystenci. Czynił to również autor tych wspomnień, zwłaszcza przy ustawianiu ćwiczeń związanych z elektroniką. Zwykle spokojna i systematyczna pani Honorata pewną nerwowość okazywała tylko wówczas, gdy przygotowywała ćwiczenia do wykładu prof. Arkadiusza Piekary. Był on szczególnie wymagającym w tym względzie wykładowcą, zwłaszcza gdy wygłaszał cykl popularnych wykładów dla publiczności spoza uczelni.
Pani Honorata, już wówczas niemłoda, którą los srodze doświadczył, była osobą bardzo wrażliwą, o niezwykłej dobroci, była naszą, młodszych pracowników Katedry, powiernicą i „dobrym Mzimu”, niejako nam matkowała.
Urodziła się i wychowała w St. Petersburgu, w polskiej rodzinie urzędniczej, którą sowieci zesłali do Tadżykistanu. Tamże pochowała męża i matkę, a jej bracia zaginęli gdzieś w archipelagu Gułag. W miejscu zesłania była zarazem nauczycielką i lekarzem.
Pani Honorata w towarzystwie Mariana J. i autora.
C:\Documents and Settings\Rajmund\Moje dokumenty\Moje obrazy\Honorata & Marian J..gif
Pani Honorata przygotowuje ćwiczenia pokazowe w Adytorium Maximum:
C:\Documents and Settings\Rajmund\Moje dokumenty\Moje obrazy\Honorata H. w Audit. Max..gif

Wielce ceniłem sobie moją wieloletnią przyjaźń z Edmundem Adelmanem.
Edek był asystentem w I Katedrze i równocześnie studiował na wydziale Elektrycznym. Jednakże realizacja jego niezliczonych i wciąż pojawiających się nowych pomysłów „przeszkadzała mu” w studiach, stąd wielokrotnie je przerywał, co skutkowało dokuczliwymi komentarzami prof. Piekary. (N.B. studia już na istniejącym wydziale Łączności ukończył Edek bodaj na przełomie lat 50./60.).
Jak już we wcześniejszym wpisie wspomniałem, budowa cyklotronu była Edmunda zarówno pomysłem, jak i przezeń zrealizowanym dziełem. Miał on początkowo niemało trudności z przekonaniem do tej inicjatywy kierownictwo Katedry. Co nie znaczy, że cyklotron nie miał później licznych ojców. Prof. Piekara, przeniósłszy się w roku 1951 do Poznania, zabrał cyklotron ze sobą, traktując go widocznie jako swoje dzieło.
Także Edka Adelmana zasługą była gruntowna naprawa i rozruch poniemieckiej sprężarki do skraplania powietrza (mieściła się w przyziemnej kondygnacj), jak i kapitalny remont również poniemieckiego urządzenia rentgenowskiego.

Przywędrowawszy do Gdańska ze Stalowej Woli mieszkał Edek Adelman przez lata 40., aż do początku lat 50. w jednym z pomieszczeń służbowych Katedry (stanowiącym później sekretariat Katedr). Wraz z nim zamieszkał zresztą mój starszy brat, będący także pracownikiem Katedry Fizyki.
Wszechstronnie oczytany erudyta, rozmiłowany w muzyce, był Edek także utalentowany w różnych rzemiosłach. Przez wiele lat budował - niemal całkowicie samodzielnie - niewielki dom całoroczny na swojej działce we Wrzeszczu, na Jaśkowej Dolinie. Jego przydomowy ogród zdobiła rzeźba kobiecego aktu, oczywiście także jego autorstwa.
Kiedyś zademonstrował mi opracowany przez siebie rodzaj pseudo-stereofonicznego gramofonu; odtwarzał mianowicie płytę monofoniczną dwiema głowicami ustawionymi na tym samym rowku, ale oddalonymi od siebie o kilkanaście (kilkadziesiąt?) milimetrów (oczywiście + 2 wzmacniacze z głośnikami).
Ze smutkiem wspominam fakt, że Edek w niewielkim czasie po ukończeniu studiów i zakończeniu budowy swojego domu na Jaśkowej Dolinie zmarł.


Warszawa
Niezapomniane zdarzenia lat okupacji
Na początku 1940 roku wydarzyło się jedno z najbardziej dramatycznych wydarzeń tamtego czasu w naszej rodzinie. W nocy 24. lutego wtargnęli do naszego domu trzej funkcjonariusze: niemiecki żandarm, polski granatowy policjant i Niemiec w cywilu aresztując ojca, jak zresztą i szereg innych mężczyzn zarówno z naszego domu, jak i z wielu innych domów w naszej dzielnicy. Tuż przed wyprowadzeniem ojca, ów Niemiec w cywilu polecił ojcu oddać matce swoją obrączkę dodając po polsku, z wyraźnym akcentem śląskim: „...weź matka od swojego starego obrączka, już mu nie będzie potrzebna”. Była to jedna z wielu obław, po których dokonywano masowych egzekucji „zakładników” na polanie lasku koło Palmir. Bezpośrednim powodem uruchomienia owych aresztowań, był prowokacyjny mord na małżonkach Reinholdzie Marielke i jego żonie Elżbiecie. Mordu dokonał ponoć kierowca Marielkego, także folksdojcz. Oboje Marielke, przedwojenni przedsiębiorcy, znani byli z tego, że w czasie okupacji sprzyjali Polakom.
Jeszcze tej samej nocy grupa aresztowanych, w której znalazł się mój ojciec, trafiła na miejsce egzekucji. Po długim wyczekiwaniu na egzekucję (w świetle reflektorów aut), całą tę grupę aresztantów zawieziono na „Pawiak”.
W wyniku akcji odwetowej związanej z morderstwem małżonków Marielke rozstrzelano ok. 250 zakładników.

Zdarzenie bodaj z jesieni 1941 roku. Szosą Modlińską pędzili Niemcy kolumnę jeńców sowieckich. Wycieńczeni, słaniający się z głodu Rosjanie zjadali rośliny rosnące w przydrożnych rowach. Mieszkańcy Żerania, głównie kobiety, choć sami cierpiący głód, próbowali podawać Rosjanom chleb i inną żywność, jednakże strzałami w powietrze odpędzani byli przez niemiecką eskortę.

Żydzi tamtego czasu.
Żydzi, przez nas dostrzegani przed wojną najczęściej w dniach zakupów rodzinnych, a dla nas dzieciaków stanowjący „biedotę z sąsiedztwa”, z której dziećmi nie godziło się bawić, teraz stali się zaszczutą zwierzyną łowną dla różnych służb okupanta. Zresztą nie tylko dla Niemców. Niemal codzienny był widok zastraszonych, natarczywie żebrzących na targowiskach i na ulicach wychudzonych bądź monstrualnie popuchniętych, odzianych w brudną podartą odzież, moich żydowskich rówieśników. Nierzadko brutalnie przepędzanych przez dzielnicową łobuzerię i zaszczutych przez polską granatową policję.

W czasie likwidacji przejściowych gett w Legionowie i Piekiełku (bodaj w 1942 r.) małe grupy wynędzniałych postaci ludzkich zmierzających ku gettu na lewobrzeżu pojawiały się wielokrotnie w naszym małym leśnym osiedlu, najczęściej żebrząc.
- Kobiety w jednej z sąsiednich kamienic znalazły na klatce schodowej niemowlę. W beciku znajdowała się kartka z personaliami dziecka i jago żydowskich rodziców, a także krótka prośba o zaopiekowanie się dzieckiem do chwili …powrotu jego rodziców. Na szyi dziecka widniał „wianuszek” z kosztownościami, przeznaczonymi na utrzymanie dziecka.
Bogobojne kobiety po krótkiej naradzie zgodnie ustaliły, że „dla dobra mieszkańców” niemowlę należy przekazać posterunkowi policji granatowej. Co też uczyniły - zaniosły na policję żydowskie dziecię w beciku wraz z owym krótkim dramatycznym listem jego rodziców. Zapewne przez przeoczenie nie zaniosły cennego „wianuszka”, oczywiście „dla dobra mieszkańców”.
- Trwale mam w pamięci zaobserwowane przeze mnie inne dramatyczne zdarzenie mające miejsce przy murze getta. W trakcie oczekiwania w bliskości bazaru na umówionego handlarza mającego odebrać przywiezione przeze mnie kartony ze „szprotkowym towarem” (czyli z wędzonymi kiełbiami; w tamtym czasie „robiłem za” gońca rybaków wiślanych), zauważyłem wychylającą się z prostokątnego otworu u podstawy muru getta, tuż przy samym chodniku, kędzierzawą główkę dziecka (otwory takie były bardzo liczne i to na wielu odcinkach murów getta, wykuto je celowo i tylko prowizorycznie wypełniano luźno ułożonymi cegłami). Raptem pojawił się polski granatowy policjant i z siłą ugodził tę główkę pałką. Dziecko straciło przytomność, ktoś po „tamtej” stronie wciągnął je do wnętrza getta i śpiesznie zastawił otwór cegłami.
Policjant po tej „akcji” bez pośpiechu się oddalił. Paru przechodniów przypatrywało się temu incydentowi z obojętnością. Po niedługim czasie cegły w otworze znów zniknęły, ta sama główka ponownie wychynęła i po chwili dzieciak wysunął się cały z otworu, a w ślad za nim kilkoro innych małych obdartusków w wieku ok. 5 - 6 lat. Poczym wszystkie te odziane w brudne, nędzne łachmany dzieciaki pobiegły w stronę pobliskiego bazaru.
Ktoś mógłby to okrutne wydarzenie w świetle ówczesnej sytuacji ocenić też inaczej: policjant potraktował tego małego szmuglera …pobłażliwie, bowiem zarówno Niemcy, jak i „granatowi” częstokroć do tych małych żebraków/przemytników strzelali i to strzelali żeby zabić.
- Mam w pamięci też pewną scenę, której dramatyzm w pełni uzmysłowiłem sobie dopiero po latach, gdy zainteresowałem się naszymi mniejszościami konfesyjnymi. Pośród plejady żebrzących nędzarzy żydowskich przewijających się przez nasze podwórze, pojawił się kiedyś starszy wiekiem, brodaty, pejsaty człowiek w podartym chałacie i w równie zniszczonej „mycce” (charakterystyczna czapka-rondelek z daszkiem), który żydłacząc teksty i okropnie fałszując melodie, żałośnie wyśpiewywał ...katolickie pieśni maryjne.

Pozdrawiam
Antek

[/b]

Orka - Czw Sie 18, 2011 10:16 pm

Antku, po prostu brak mi słów...Twoje opowieści czytam z zapartym tchem...Politechnika przez prawie 2 lata była niecałe 20 lat temu i moją uczelnią :) więc ze szczególną ciekawością wyczekuję na opowieści z tego okresu.
A ile lat miałeś w czasie okupacji (pisząc np. o obdartych żydowskich rówieśnikach)? Jakoś mi umknęło...że tak to wszystko pamiętasz, po tylu latach. (choć w sumie ja pamiętam jak miałam 6-7 lat i w czasie stanu wojennego ubek mierzył z pistoletu do mojego ojca, gdy ojciec pod pachami trzymał mnie i młodszego brata...chyba takie straszne przeżycia głębiej zapadają w pamięć...)
Dziękuję za Twoje wpisy!

Krzysztof - Pią Sie 19, 2011 2:59 pm

Antek napisał/a:
przyjaźń z Edmundem Adelmanem.

Czy był on, w latach 50,nauczycielem w wieczorowym liceum dla pracujących na ul Konrada Leczkowa?

Antek - Pią Sie 19, 2011 10:50 pm

Witam,
nie przypuszczam, aby Edmund podjął się pracy pedagogicznej. O ile pamiętam, dyplom uzyskał Edek na przełomie lat 50. i 60., więc wcześniej nie mógł pracować w szkolnictwie. W tym czasie już nie pracowałem w Katedrze Fizyki, nie znam więc jego działalności zawodowej. Sądzę, że Edmund wówczas nadal pracował na PG.
Wiem, że Edmund nie miał w Gdańsku krewnych.
Pozdrawiam
Antek

Krzysztof - Pią Sie 19, 2011 11:28 pm

Moja Mama znała go. Uczyła matematyki w tej szkole. Wydaje mi się, że był jej znany (i ceniony) w związku z tą pracą.
Dom jego i rzeźbę w ogródku pamiętam. Jaśkowa Dolina to moje dzieciństwo.

Antek - Sob Sie 20, 2011 11:27 pm

Witam,
A jednak. Mimo wrodzonego, niesłychanego bałaganiarstwa udało mi się wykopać z mojego lamusa poniższą fotkę. W postaci tej Venus zapewne rozpoznasz Edka Adelmana ogrodowe dziełko.
Swoją drogą pogarda dla pruskiego „Ordnung muss sein“ była Edka i moją trwałą cechą. Nigdy nie rozumiałem tych naszych wspólnych kolegów, których przyprawiało o wesołość fantazyjnie podwiązywanie przez Edka swoich spodni sznurkiem. Edka ogród też nie należał do arcydzieł kunsztu ogrodniczego. Także mój ogród przydomowy jest niezmiennie z lekka zdziczały.
Pozdrawiam Cię
Antek

C:\Documents and Settings\Rajmund\Moje dokumenty\Moje obrazy\Edka ogród.gif

P.S. Gdyby mnie nawet kołem łamano, nie przyznam się, że ten zbereźnik na zdjęciu to ja.

Krzysztof - Nie Sie 21, 2011 11:26 am

Antek napisał/a:
C:\Documents and Settings\Rajmund\Moje dokumenty\Moje obrazy\Edka ogród.gif

Nie bardzo wiem jak to oglądnąć :hmm:
Co do znajomości Edka z moją Mamą to zastanawiam się czy nie był jej uczniem w tej szkole? Może, po okupacji, brakowało mu świadectwa maturalnego? (Bez tego nie dają dyplomu)

Mikołaj - Nie Sie 21, 2011 11:33 am

Antek napisał/a:

C:\Documents and Settings\Rajmund\Moje dokumenty\Moje obrazy\Edka ogród.gif

Antku, zdjęcie wklej przez ten formularz - na dole strony, kiedy umieszczasz nowy wpis:

Antek - Nie Sie 21, 2011 1:38 pm

Może kiedyś w tym wcieleniu tego się nauczę
Krzysztof - Nie Sie 21, 2011 2:32 pm

Ten dom na drugim planie to Kościelna (teraz Falista)?
Antek - Wto Sie 23, 2011 10:22 pm
Temat postu: Powspominam, pomarudzę (V)
GDAŃSK.
Moi niezapomniani przyjaciele z Katedry Fizyki (b)
Jak już wcześniej wspomniałem, moje rzemieślnicze umiejętności zawdzięczam głównie trzem pracownikom warsztatów mechanicznego i stolarskiego; dzięki Marianowi Pomierskiemu i Genkowi Damentce opanowałem obsługę obrabiarek mechanicznych, rychło pozwolono mi nawet samodzielnie pracować na świeżo uzyskanej z dostaw UNRRA niewielkiej tokarence.
Z pasją słuchałem Genka relacji o jego udziale w Powstaniu Warszawskim i w partyzantce, choć nie powracał on do owych jego doświadczeń z chęcią.
Pochodzący z Kresów pan Franciszek Kraskowski prowadził w zasadzie warsztat stolarski obu Katedr, ale jego wszechstronne umiejętności, nie tylko stolarskie, budziły ogólny podziw. Oto potrzebną do domowego majsterkowania niewielką tokarnię zbudował sobie Franciszek …samodzielnie. Wprawdzie łoże wyfrezowano mu wg jego rysunków w zaprzyjaźnionych warsztatach Wydz. Mechanicznego. Tamże wytoczył sobie, już samodzielnie, głowicę wraz z obu kompletami szczęk. Nie pamiętam ile czasu spędził pan Franciszek nad budową swojej obrabiarki, wiem natomiast, że na koniec tokarenka miała i właściwy suport i tzw. „gitarę”. Kiedyś Franciszek zaskoczył swoje otoczenie samodzielnie zbudowaną małoobrazkową kamerą fotograficzną. Do gdzieś zdobytego scalonego obiektywu z migawką typu „Compur” kunsztownie dorobił z mosiężnej blachy obudowę, którą na koniec okleił cienką skórą. Kamera miała także sprawny napęd taśmy, choć w miejsce optycznego wizjera celownik. I aparat działał bez zarzutu, choć i bez komfortu.
Muszę tu dodać, że czyn Franciszka nie był zwykłą fanaberią, miał Franciszek liczną rodzinę, stąd kupno aparatu było w jego sytuacji rzeczą trudną. Aparat fotograficzny był bowiem w tamtym czasie kosztowną inwestycją. Ja posługiwałem się przez długi czas nieporęcznym aparatem, takim z regulowaną harmonijką i na szklane klisze o rozmiarze pocztówki. Miałem także inny, prymitywny aparat w formacie 6x6.
Na załączonej fotce widnieją wszyscy trzej moi mistrzowie; od prawej Genek, Marian, a w zabawnej pozie z kloszem lampy warsztatowej na głowie – pan Franciszek.
Przecież nie tylko owi trzej pracownicy dzielili się ze mną swoją wiedzą. Obróbki szkła laboratoryjnego uczył na specjalnie zorganizowanym dla pracowników Katedry kursie adiunkt Brunon Piekara (brat prof. Arkadiusza). W tajniki techniki obróbki materiałów fotograficznych wprowadził mnie jeden z asystentów, którego nazwiska – niestety – nie zapamiętałem. Bardzo wiele godzin spędziłem w dobrze wyposażonej ciemni fotograficznej Katedry.

Warszawa
Jedną z plag nękającą Generalne Gubernatorstwo był bandytyzm. Zbrojni bandyci napadali ogrodników, sklepikarzy, a nawet rachityczne kioski (trzeba wiedzieć, ze ówczesne warszawskie kioski bardziej przypominały wiejskie „sławojki”, niż znane nam współczesne przeszklone obiekty). Napadniętym nie rzadko trudno było się połapać w tym, kto ich napadł, bowiem częstokroć nie sposób było odróżnić bandytów od ludzi podziemia. Jedni i drudzy bardzo często wręczali ofiarom za zabrany towar pokwitowania „władz podziemia”.
Przytoczę pewne charakterystyczne zdarzenie: W Żeraniu mieszkali ogólnie lubiani państwo Kunowie. Pan Kune, z zawodu zecer, był lewicowym aktywistą i przed wojną z racji swojej działalności często tracił pracę, a nawet popadał w konflikt z prawem. Bodaj w roku 1941 zorganizował zbrojną grupę (w ramach AL) złożoną z młodych ludzi z dzielnicy i okolic. Nie miał natomiast pan Kune żadnych umiejętności z dziedziny wojskowości, szukał więc pośród byłych wojskowych takich, którzy nadaliby tej jego grupie wojskowego szlifu. Prosił o to i mojego ojca (emerytowanego żołnierza), ale spotkał się ze zdecydowaną odmową (ojciec był członkiem AK). Pewnego dnia, w efekcie przeprowadzonej w naszej dzielnicy niemieckiej obławy, wyłapano wszystkich członków tej grupy. Uniknąć ujęcia udało się jedynie panu Kune, natomiast w wyniku brutalnego przesłuchania śmierć poniosła jego małżonka (w swoim mieszkaniu). Do „wsypy” tej grupy doszło wskutek głupoty jednego z jej członków, który usiłował z użyciem „spluwy” wymusić na kioskarzu papierosy …dla organizacji. W efekcie wznieconego przez kioskarza rabanu, chłopaka ujęto, a tenże „wsypał” całą grupę; odziany w koc prowadził Niemców do kolejnych członków swojej aelowskiej grupy.

Pozdrawiam
Antek

TOMB - Sro Sie 24, 2011 12:12 pm

Orka napisał/a:
chyba takie straszne przeżycia głębiej zapadają w pamięć...


To prawda. Teoretycznie wspomnienia mają granicę w wieku ok. 10 lat. Jednak moje najstarsze sięga 4 lat. Była zima. Chodziłem do przedszkola. Wcześniej niż zwykle przyszła po mnie mama i w drodze do domu wstąpiliśmy do SAM-u (to było na Przymorzu). Pamiętam mnóstwo ludzi wykupujących wszystko na zapas. Po wyjściu ze sklepu - huk nisko lecących śmigłowców... jeden za drugim... czyjeś słowa "lecą na Gdynię"... Wszyscy stali jak wmurowani patrząc w górę. Kilka osób płakało.... To był Grudzień 1970 roku.

Antek - Wto Sie 30, 2011 11:34 pm
Temat postu: Powspominam, pomarudzę
GDAŃSK.
Pośród pracowników obu Katedr Fizyki przez szereg lat nie było ani jednego członka PPR/PZPR. O politycznych sprawach mówiono w Katedrze swobodnie, nie oglądając się przy tym za siebie i nie zamykając szczelnie drzwi. W tych warunkach często z wielką uwagą przysłuchiwaliśmy się nieskrępowanym relacjom pani Honoraty o jej i jej rodziny petersbursko-tadżykistańskich losach. O tym, jak dramatycznie takie relacje dla opowiadającego i dla słuchacza w tamtym czasie, lecz w innych okolicznościach się kończyły, poznałem w USP, o czym innym razem.
Byli w Katedrze i tacy pracownicy, którzy całkowicie skupiali się na swojej pracy naukowej, wykazując w kwestiach politycznych całkowite désintéressement. Któregoś roku na przełomie lat 50. i 60. pojawił się w I Katedrze nowy pracownik, asystent G.. Jednocześnie rozeszła się w Katedrze fama, że to partyjniak nasłany przez uczelnianą POP w celu upartyjnienia Katedry. Ów G., z usposobienia wesołek, był stosunkowo młodym studentem. Częstokroć asystentami byli w tamtym czasie studenci ostatnich lat studiów. N.B. Któryś z pracowników, jeden z tych „wiecznie wczorajszych”, upatrywał w G. – zapewne oceniając jego urodę i nazwisko - że to ani chybi Żyd, jakby ów „wczorajszy” nie był świadomy, że ubeccy delatorzy wywodzili się ze wszystkich środowisk.
Odtąd dyskusje pozasłużbowe toczono bacząc, by nie w obecności G..
Po niewielu tygodniach ów „nowy” w pracy się nie pojawił. Do Katedry dotarła wiadomość, że G. został przez POP usunięty z partii i z PG. Powodem tak surowych sankcji było jakoby przyłapanie G. na …piciu Coca-Coli, a na domiar złego w towarzystwie studentów-bikiniarzy*.

Bodaj na początku lat 50. UB dokonało szereg aresztowań pośród pracowników PG. Znane mi są trzy przypadki - na Wydziale Łączności aresztowano dwoje pracowników naukowych oraz asystenta w Katedrze Fizyki I. Fama głosiła, że aresztowani byli byłymi oficerami AK (nieujawnionymi).
N.B. W roku 1953 UB wielokrotnie przesłuchiwało mojego ojca. Nie chodziło jednak o jego działalność w AK (ojciec się nie ujawnił), a o …nazwisko. W tamtym czasie zmarł bowiem na emigracji w Paryżu znany generał II Korpusu o nazwisku identycznym (rzadkim) z naszym. Ubowcy usiłowali ojcu wykazać pokrewieństwo z owym polskim generałem. Szczęśliwie dla ojca grzebanie w drzewie genealogicznym ubeckiej tezy nie potwierdziło.

*)Młodym forumowiczom winien jestem wyjaśnienie. Partyjni i zetempowscy ideolodzy choć nie dysponowali określonym kanonem jedynie słusznej, socjalistycznej mody, to jednak surowo potępiali noszenie oryginalnej odzieży czy fryzury u mężczyzn. Nieodzownym atrybutem każdego pochodu pierwszomajowego były prowadzone na łańcuchu postaci „Wuja Sama”, paru „wrogów mas pracujących” oraz typowego bikiniarza. „Klasyczny” bikiniarz charakteryzował się specyficznym krojem pstrokatej marynarki - długiej i szerokiej w ramionach, wąskimi i krótkawymi nogawkami, skarpetkami w poziome, jaskrawo kolorowe paski, obuwiem na wysokiej podeszwie, no i specyficzną fryzurą - tzw. plerezą. Przez przekorne hołdowanie „imperialistycznej” modzie, wielu młodych ludzi nie kończyło matury.

Warszawa
W ostatnich dniach lipca 1944 roku osłupieni warszawiacy obserwowali niebywałe widowisko. Oto przez centrum miasta przetaczają się ze wschodu bezkresne kolumny niemieckich wojsk; obok wypełnionych wojskiem brudnych, często uszkodzonych różnorakich pojazdów, toczą się pospolite, chłopskie powozy konne z rannymi żołnierzami i bezładnie obładowanymi tobołami. Stan żołnierzy żałosny - brudni, wymizerowani, zrezygnowani, wielu z nich nie było w pełni umundurowanych, niektórzy na powozach nawet bosi(!). Przyglądający się z satysfakcją temu widowisku warszawscy przechodnie w sposób nieskrępowany naśmiewają się i szydzą z Niemców – i rzecz dotychczas nie do pomyślenia - nie wywołując tym żadnej ze strony Niemców reakcji! A przecież jeszcze niedawno można było dostać za to po głowie, wylądować w obozie, czy nawet utracić życie. Ulica głośno komentuje: „…co najwyżej jedna kompania AK wystarczy, by ostatecznie rozprawić się z tymi niedobitkami armii szwabskiej!”

O mającym rychło nastąpić wybuchu powstania mówiło się w Warszawie już od dłuższego czasu. Panowało powszechnie przeświadczenie, że będzie to - co warszawianie mogli zresztą naocznie w lipcu stwierdzić - dobicie ledwie zipiącego wroga, znienawidzonej armii niemieckiej. Przeświadczenie o bliskim końcu Niemiec hitlerowskich pogłębił dokonany w dniu 28. lipca 1944 roku zamach na Hitlera.

Miasto płonęło już od dnia wybuchu powstania, a huk dział i ryk „krów” („szaf”), niemieckich miotaczy rakietowych i wycie samolotów typu „Stuka” (szturmowe samoloty nurkujące przeraźliwie wyjące w czasie bombardowania) malały tylko nocą. Walki na prawobrzeżu, na Pradze, trwały krótko. Po niewielu dniach, po wysadzeniu przez Niemców mostów na Wiśle, połączenie między obiema częściami Warszawy zostało ostatecznie przerwane. Wielu czyniło bezskuteczne próby przedostania się do swoich jednostek na lewobrzeżu. Powstańcze walki na Pradze wygasły więc bardzo szybko.
W naszym sosnowym lasku stacjonowały teraz najczęściej zupełnie świeże oglądanego w ostatnich tygodniach żałosnych kolumn niemieckiego wojska. Jedna z biwakujących w naszym lasku zmotoryzowanych jednostek SS miała na wyposażeniu nie tylko wielolufowe, wcześniej już przez nas widywane miotacze rakiet, tzw. Nebelwerfer (6 sprzężonych okrągłych luf na lawecie), czyli właśnie owe „krowy”/„szafy” (ich odpalaniu towarzyszył charakterystyczny dźwięk, słyszany z dala jednym przypominał krowi ryk, innym przesuwanie szafy). Jednostka dysponowała szczelnie okrytymi plandekami na samochodach i mocno strzeżone inne osobliwe ustroje. Zaglądając pod plandeki stwierdziłem, że były to skomplikowane stalowe konstrukcje, rodzaj kratownic. Wartownik powiedział mi, że to broń nowego typu. Myślę, że była to nowa wersja „krów”, jakby odpowiednik sowieckich katiusz, zresztą - jak mogłem to później, w podgrudziądzkiej Maruszy porównać - niemal z nimi identyczne. Być może były to zdobyczne sowieckie oryginały.
Innym razem przy stacjonującej w lasku jednostce Wehrmachtu kręciło się kilku jakichś – wówczas według mnie dziwnie wyglądających - jeńców w równie dziwacznych roga-tywkach. Byli to starsi już wiekiem, wąsaci żołnierze o mocno ogorzałych, pooranych zmarszczkami twarzach, a ponieważ nie przypominali mi przedwojennych polskich żołnierzy, bo ich rogatywki, jak i mundury były osobliwego kroju i barwy, także i orzełek był jakiś „nie nasz”. Jeńcy wprawdzie mówili po polsku, ale z kresowym akcentem i unikali rozmów ze mną i z moimi kolegami, więc uznaliśmy, że to jacyś Ruscy. Dziwił fakt, że nie byli oni przez Niemców dozorowani tak, jak to miało miejsce w przypadku jeńców sowieckich, których Niemcy kiedyś pędzili szosą Modlińską w kierunku Jabłonny. Jeńcy ci byli wykorzystywani do rozmaitych prac gospodarczych, do obsługi zaprzęgów konnych, do oporządzania koni, obierania ziemniaków i tp..
Ojciec mój wyjaśnił, iż ci dziwni jeńcy byli Polakami z dywizji Berlinga, czyli tzw. „Kościuszkowcy”, a ich jeniecki „status” mógł wskazywać, iż nie byli jeńcami wziętymi w boju.

Z barakowych koszar mieszczących się nad Kanałem Żerańskim (obecnie usytuowana jest w tym miejscu Huta Warszawa) ewakuują się niemieckie wojska saperskie, które jeszcze do ostatnich dni budowały umocnienia wałów wiślanych i wznosiły różnorodne umocnienia wojskowe. We wcześniejszych okresach, jeszcze do roku 1942, wykorzystywali Niemcy do tych robót Żydów z istniejących okolicznych sub-gett w Legionowie i Piekiełku. W skład stacjonujących tu dotychczas wojsk inżynieryjnych wchodzili w większości także owi „askarysi”, głównie SS-mani kałmuccy i kaukascy (pamiętam naszywki na rękawach z napisem Kalmücken, Georgien i in.). Wraz z naszymi sąsiadami „organizujemy” z bratem z opuszczonych baraków różne „łupy”, zwożąc zdobycznymi, drewnianymi saperskimi taczkami i dwukółkami pozostawione w magazynach koszarowych nowe narzędzia rzemieślnicze, głównie ciesielskie i murarskie.

Pozdrawiam
Antek

knovak - Sro Sie 31, 2011 1:30 am
Temat postu: Re: Powspominam, pomarudzę (V)
Antek napisał/a:
... Bodaj w roku 1941 zorganizował zbrojną grupę (w ramach AL) złożoną z młodych ludzi z dzielnicy i okolic. Nie miał natomiast pan Kune żadnych umiejętności z dziedziny wojskowości, szukał więc pośród byłych wojskowych takich, którzy nadaliby tej jego grupie wojskowego szlifu. Prosił o to i mojego ojca (emerytowanego żołnierza), ale spotkał się ze zdecydowaną odmową (ojciec był członkiem AK). Pewnego dnia, w efekcie przeprowadzonej w naszej dzielnicy niemieckiej obławy, wyłapano wszystkich członków tej grupy. Uniknąć ujęcia udało się jedynie panu Kune, natomiast w wyniku brutalnego przesłuchania śmierć poniosła jego małżonka (w swoim mieszkaniu). Do „wsypy” tej grupy doszło wskutek głupoty jednego z jej członków, który usiłował z użyciem „spluwy” wymusić na kioskarzu papierosy …dla organizacji. W efekcie wznieconego przez kioskarza rabanu, chłopaka ujęto, a tenże „wsypał” całą grupę; odziany w koc prowadził Niemców do kolejnych członków swojej aelowskiej grupy..

Bardzo ciekawe, ale do wyjaśnienia. Armia Ludowa to 1944 rok, a jej wcześniejsza wersja to Gwardia Ludowa (koniec marca 1942 r.). Ale możliwe, że chodzi o konspirację PPS czyli Gwardię Ludową WRN (Wolność Równość Niepodległość) czyli zbrojną konspirację polskiej lewicy (prawdziwej, nie komunistycznej). A to zmienia zupełnie postać rzeczy, jakoś nie chce mi się wierzyć w komunistyczną partyzantkę kilka tygodni po rozwodzie Stalina z Hitlerem. Natomiast PPS - jak najbardziej, w podziemiu od 1939 r.

Antek - Sro Sie 31, 2011 11:11 am
Temat postu: Witam,
Zaprzyjaźniony z moim ojcem Kune, mimo zasadniczych między nimi różnic w poglądach politycznych, określany był na spotkaniach towarzyskich przez ojca przekornie „czerwonym”. Sprawa aresztowań grupy Kunego komentowana był w dzielnicy przez lata. W komentarzach powtarzały się określenia „komuniści”, „aelowcy”, „lewacy” itp.. Ze zrozumiałych względów nie jestem w stanie umieścić tych określeń w czasie. Podobnie i w moim wpisie użyłem błędnego określenia. Myślę, że cały szereg podobnych błędów mógłbym uniknąć w moich quasi-esejach, konfrontując zapamiętane fakty z zapisami historiograficznymi. W niektórych przypadkach to czynię, ale wrodzone lenistwo każe mi pisać spontanicznie.
Proszę więc z góry o wybaczenie, jeśli podobne, nieświadome przekłamania się powtórzą.
Pozdrawiam
Antek

Antek - Sro Wrz 07, 2011 9:39 pm
Temat postu: Powspominam, pomarudzę
GDAŃSK.
Autorytety i legendy

W moich sporadycznych kontaktach z nauczycielami akademickimi w niektórych krajach zachodnioeuropejskich (Niemcy, Szwajcaria, Holandia) zaskoczony byłem ich „zwyczajnością” i łatwością nawiązywania kontaktu; oto już po kilku zdaniach przełamują onieśmielenie nieznajomego, przechodząc z nim poufale na „ty”. Jeszcze bardziej zadziwia, że na per „ty” są owi profesorowie także ze swoimi studentami.

Jakże inny pod względem obyczajów był poznany przeze mnie świat wyższej uczelni tamtych lat. Wg mnie to do ówczesnego profesora wyższej uczelni bardziej pasowało określenie „pierwszy po Bogu” niż do kapitana statku, jak to ma miejsce w tradycyjnym słownictwie marynarskim.
Profesor Arkadiusz Piekara, kierujący Katedrą Fizyki I, cieszył się opinią świetnego wykładowcy, a demonstrowane przezeń ćwiczenia pokazowe czyniły jego wykłady wielce atrakcyjne, czego profesor był w pełni świadom. Najdrobniejsze nawet potknięcia w trakcie pokazu przyprawiały profesora o nieskrywany gniew, który z reguły skrupiał się na asystencie i to w trakcie wykładu, a ofiarą była najczęściej pani Honorata, która doznane upokorzenia bardzo ciężko znosiła. Także porannym wizytom profesora w poszczególnych pracowniach towarzyszyły jego cierpkie, dokuczliwe komentarze. Lokalna fama głosiła, że profesor starannie omijał tylko jedną z pracowni Katedry, tę, którą zajmował niezwykle uzdolniony i bodaj najmłodszy z asystentów - J.S. (późniejszy profesor Wydz. Elektroniki). Tenże asystent ponoć z łatwością i bez skrupułów wykazywał profesorowi błędy w jego pracy naukowej.
Studenci panicznie lękali się egzaminu ustnego u profesora Piekary, który choć wymagający i sprawiedliwy, nie szczędził studentom w czasie egzaminu złośliwych, niezasłużonych uwag.
(Na załączonym zdjęciu: biurko profesora Arkadiusza Piekary w jego pracowni.)

Myślę, że niejedną z licznych legend związanych z poszczególnymi profesorami, świadomie generowali oni sami, bądź ich współpracownicy. Dziś przytoczę dwie spośród mi znanych.
- Dwaj studenci Kompanii Akademickich* zdający egzamin poprawkowy u prof. Arkadiusza Piekary (Katedra Fizyki I), rozwiązują w jego gabinecie pisemne zadania. Profesor, przechadzając się po gabinecie, w pewnym momencie niepostrzeżenie obrócił wokół osi stojącą na parapecie okna szklankę z wodą, ogrzaną przez słońce stroną ku wnętrzu gabinetu. Poczym polecił studentom przerwać rozwiązywanie zadania i wyjaśnić powód dla którego szklanka …uległa nagrzaniu po przeciwnej stronie od źródła ciepła.
Każdy ze studentów wygłosił …„oczywistą i naukowo uzasadnioną” przyczynę tego zjawiska, no i obaj egzaminu nie zaliczyli.

- Adiunkt Katedry Fizyki II, p. Eugeniusz Juszkiewicz, niezmiennie pogodny i dobroduszny starszy pan, miał nawyk ścierać tablicę w czasie wykładu, bądź ćwiczeń, wyjętą z kieszeni chusteczką.
W trakcie jednego z wykładów pan adiunkt - zamierzając swoim zwyczajem zetrzeć z tablicy zapis - wyjął z kieszeni miast chusteczki …biustonosz.
Studenckie komentarze głosiły, że adiunkt Juszkiewicz ściera tablicę z reguły biustonoszami. W katedrze natomiast ten jedyny tego rodzaju przypadek wyjaśniano psikusem będącym autorstwa kogoś z jego rodziny.
*) Kompanie Akademickie. Rozkazem ministra Obrony Narodowej z 31.05. 1947 r. utworzono pięć kompanii akademickich: w Krakowie, Poznaniu, Wrocławiu, Gdańsku (Gdański Fakultet Wojskowy 1947-1952) i Szczecinie. W pododdziałach tych grupowano wojskowych stypendystów, kształcących się na uczelniach cywilnych, po ukończeniu których zostawali zawodowymi oficerami Wojska Polskiego.
Często widywałem tych umundurowanych studentów, gdy przybywali wcześnie rano w zwartym szyku na teren PG.



Warszawa
Od początku sierpnia ’44 prawobrzeże miasta przenikał od zachodu łoskot toczonych walk, wycie „krów” i samolotów Stuka, jazgot broni maszynowej, a od wschodu nieustanny, coraz bliższy i głośniejszy wibrujący grzmot - zwiastun zbliżającego się frontu. Już po paru pierwszych tygodniach trwania powstania walki frontowe doszły od wschodu do prawobrzeża, wojska sowieckie i kościuszkowskie zbliżyły się do przedmieść Pragi, a w końcu dotarły i na Żerań. Szpica złożona z paru czołgów sowieckich podchodziła kilkakrotnie nawet na niewielką odległość od naszego domu bezładnie ostrzeliwując okoliczne budynki mieszkalne. Pociskami dział czołgowych trafiony został także i nasz budynek. Znów, podobnie jak to miało miejsce we wrześniu ‘39. r., życie przeniosło się do piwnicznych schronów.
Panowało przeświadczenie, że lada godzina sowieci wyprą Niemców i zajmą Żerań. Jednakże linia frontu raptem się oddaliła.
Około połowy września wtargnęli do piwnicy Niemcy nakazując natychmiastowe opuszczenie domu. Wypędzano zresztą ludzi ze schronów i piwnic w całej naszej dzielnicy. Niemcy twierdzili, że wobec bezpośredniej bliskości linii frontu exodus ma nas, mieszkańców, uchronić od skutków mających rychło toczyć się na tym terenie bezpośrednich działań bojowych.

Popędzani przez eskortujących nas Niemców zmierzaliśmy szosą Modlińską - pośród eksplodujących wokoło sowieckich pocisków - w kierunku Jabłonny. Po drodze minęliśmy trzy kolejne, prostopadle do szosy ciągnące się linie okopów obsadzone niemieckim wojskiem. W oczy rzucała się duża ilość różnorodnej broni u Niemców, zwłaszcza rusznic przeciwpancernych.

Incydent: Po przebyciu kilku kilometrów rodzice zorientowali się, że w domu pozostały dwa nieodzowne tobołki i to te istotne, z żywnością i z innymi najpotrzebniejszymi rzeczami. Byliśmy wszyscy bardzo zgłodniali, a wobec małych szans na jej zdobycie, wyraziliśmy obaj z moim starszym bratem gotowość zawrócenia do Żerania po pozostawioną w domu tak pilnie potrzebną żywność. Rodzice nasi - acz z oporami - na to przystali**. W drogę powrotną do Żerania zmierzaliśmy obaj teraz całkiem osamotnieni, pozostawiwszy za sobą śpiesznie oddalającą się, zmierzającą ku Jabłonnie i nerwowo popędzaną przez Niemców kolumnę ludności cywilnej wraz z naszymi rodzicami.
Kilka kolejnych niemieckich patroli usiłowało nas zawrócić w stronę Jabłonny, obrawszy boczne drogi szliśmy jednak dalej w kierunku Żerania. W Henrykowie dopadł nas z rozzłoszczony patrol żandarmów i nie bacząc na nasze tłumaczenie się i prośby wepchnięto nas do jakiegoś budynku, do dużej sali (świetlicy gminnej?), gdzie już przebywało parędziesiąt innych, podobnie do nas spanikowanych osób. Skargi zapłakanych kobiet: „..zapewne nas rozwalą!” Niemcy zarzucali bowiem spędzonym tu ludziom zamiar dokonywania grabieży (...polnische Plünderer) i sabotażu. Po kilkudziesięciu minutach spędzonych w strachu i niepewności, pojawił się niemiecki oficer i po krótkim przesłuchaniu zaczęto wszystkich przetrzymywanych tu ludzi kolejno, małymi grupkami i pod eskortą wyprowadzać (znów strach: czy na „rozwałkę”?). Poprowadziwszy poszczególne grupy osób bocznymi drogami paręset metrów w kierunku Jabłonny, Niemcy polecili udać się śpiesznie dalej, do tej miejscowości, grożąc niedwuznacznymi konsekwencjami w przypadku ponownej próby zbliżenia się do linii frontu. Wydaje mi się, że nikogo spośród przetrzymywanych tam wówczas ludzi nie spotkało najgorsze.
Całe to wydarzenie odbywało się przy wtórze huku nieustannie rozrywających się wokoło nas sowieckich pocisków. O zmierzchu dotarliśmy z bratem do Jabłonny i niebawem odnaleźliśmy pośród tłumu naszych rodziców i siostrę.

**) Refleksja. Już jako dorosły człowiek i sam mający dzieci, wielokrotnie zastanawiałem się nad tym, jak troskliwy, doświadczony i świadom zagrożeń wojennych rodzic mógł w owych dramatycznych okolicznościach zaakceptować nasz, brata i mój pomysł powrotu do objętego walkami Żerania. Być może wynikało to z faktu, że brata i moją zaradnością okazaną w latach okupacji daliśmy rodzicom dowody naszej samodzielności i w pewnym sensie „dorosłości”.

Pozdrawiam
Antek

Antek - Wto Wrz 13, 2011 9:45 pm
Temat postu: Powspominam, pomarudzę
GDAŃSK.
Autorytety i legendy
Student ma coraz większe trudności z poprawnymi odpowiedziami w czasie egzaminu komisyjnego na Wydziale Mechanicznym.
Profesor Adolf Polak zadaje studentowi pytanie ostatniej szansy:
- „Czym się smaruje mechanizmy w starych angielskich patefonach?”
- student: ??
Profesor Polak:
- „Niech więc członkowie komisji podpowiedzą studentowi, czym je się smaruje.”
Członkowie komisji:
- „Ależ panie profesorze…?!”
Profesor Polak:
- „Skoro szanowni członkowie komisji także nie wiedzą, to i student ma prawo nie wiedzieć.” I profesor uznał egzamin za zdany.

Nie wiem, czy współcześni profesorowie wyższych uczelni równie często uskarżają się na arogancję i niedostateczną kindersztubę studentów, jak to czynili „moi” profesorowie. Pamiętam, jak niemal każdy swój wykład z podstaw elektrotechniki (był to jeden z trudniejszych dla mnie przedmiotów) prof. Jerzy Dziedzic rozpoczynał „lekcją dobrego wychowania” wytykając studentom - niczym „pani wychowawczyni” na lekcji wychowawczej - ich przywary i wymieniając cnoty, jakie winny cechować studenta.
Kontynuując studia na kursie wieczorowym, tenże przedmiot wykładał prof. Piotr Ciechanowicz, który prowadził z moją grupą również ćwiczenia, do których przykładał dużą wagę, co zmuszało nas, studentów, do szczególnie dobrego przygotowania, zwłaszcza, że stanowiliśmy liczebnie niewielką grupę.
Kiedyś profesor polecił jednemu z kolegów dokonać analizy stanu nieustalonego obwodu. Kolega nie mógł sobie poradzić z dokończeniem na tablicy wywodu matematycznego, na co zdegustowany profesor żachnął się: „Dziękuję panu, pan jest najgłupszy w tej grupie”. Następną osobą poproszoną do tablicy, była nasza jedyna koleżanka – Lidka (osoba wówczas także już nie pierwszej młodości), która nie zdołała obliczyć nawet tego, co ów kolega, co profesor skomentował, zwracając się do wcześniej zbesztanego kolegi: „…to nie pan, panie komandorze, a ta pani jest najgłupsza w waszej grupie”. Muszę dodać, że ów kolega, Kazik Ł., przychodził na zajęcia w uczelni z reguły w mundurze komandora, bo prosto po służbie w jednostce. Był on bowiem dowódcą obrony dużego odcinka wybrzeża. Oboje urażeni potraktowaniem przez profesora, udali się na skargę do dziekana. Na następnych zajęciach profesor sumitując się, wygłosił wprawdzie dłuższe, ciepłe przeprosiny sprowadzające się do słów: „…ja was traktuję jak rodzony ojciec, a wy na mnie na skargę…”, jednakże nie zaprzestał stosowania „ojcowskiego” strofowania.



Warszawa
Wędrówki etap kolejny

W pełnej koczujących wygnańców Jabłonnie nasze wspólne z bratem zabiegi „organizowania” żywności spełzły na niczym; w miejscowości nie było placówki RGO*, a od tutejszych mieszkańców trudno było uzyskać jakiejkolwiek pomocy. W tej sytuacji pod nóż poszła nasza wędrująca z nami mała kózka, nadzieja na mleczną przyszłość całej rodziny.

O późnym zmierzchu przybyło do już stacjonujących wokoło licznych jednostek dywizji Waffen-SS „Hermann Göring” kilka przepełnionych wojskiem transporterów na gąsienicach. Żołnierze byli umęczeni, zarośnięci, brudni, w zabłoconych mundurach. Wielu z nich było rannych. Między przybyszami a oficerami jednostek stacjonujących doszło do karczemnych awantur, chodziło głównie o sprawy zaopatrzenia.

W dniu 18. września ‘44, znów nakaz opuszczenia przez ludności cywilną Jabłonny, dla tych samych powodów, dla których wypędzono nas z Żerania. Ta konkretna data utkwiła mi w pamięci wobec niezwykle dramatycznego przeżycia, jakie tego dnia było naszym udziałem.
W pierwszej kolejności popędzono koczujących tu w Jabłonnie wygnańców. Długie kolumny eskortowanych przez wojsko ludzi objuczonych tobołami i toczących różnorakie wózki, zmierzały do mostu pontonowego na Wiśle (kilka kilometrów za Jabłonną), w celu przeprawienia przez Wisłę.
Po przebyciu szosą około 2 kilometrów posłyszeliśmy charakterystyczny łoskot wywołany przez znaczną liczbę nadlatujących samolotów. Wokół nas rozpętała się gwałtowna kanonada dział przeciwlotniczych. Po chwili ujrzeliśmy dużą formację alianckich bombowców**. Gdy samoloty znalazły się nad nami wysypały się z nich chmary spadochronów unoszących jakby postacie ludzkie. Ludzie wykrzykiwali euforycznie: „desant”! Eskortujący nas żołnierze w popłochu chronili się w rowach i lejach po pociskach. Także wygnańcy szukali schronienia w przekonaniu, że za chwilę dojdzie do walk z „alianckimi spadochroniarzami”. Zewsząd z zabudowań wiejskich, z okopów i bunkrów wybiegali w bezładzie Niemcy, wielu niekompletnie ubranych. Jedni biegli w panice w kierunku lasu, inni strzelali chaotycznie z karabinów maszynowych do samolotów i do zrzutu. Myślę, że i oni byli przeświadczeni, że nastąpił aliancki desant. Po chwili nasza eskorta całkowicie gdzieś się zapodziała. Niebawem, jeszcze w czasie przelotu samolotów, nadjechały transportery opancerzone (tzw. „Panzerspähwagen”) z wojskiem, które jęło gwałtownie ostrzeliwać samoloty i ów domniemany desant. Pośród wygnańców zapanowała euforia: „...wreszcie alianci przybyli powstańcom z pomocą, nasze wyzwolenie już bliskie!”. Po krótkim czasie zaobserwowaliśmy z rozpaczą, jak jeden z samolotów płonąc runął gdzieś daleko, na lewobrzeżu, na ziemię.
Osobliwość: wraz z „desantem” spadały na ziemię chmary pasków folii aluminiowej. Teraz wiem, że zrzucano je dla zakłócenia funkcjonowania niemieckiej obrony radarowej. Równocześnie tu i ówdzie wybuchały obok nas zrzucane z samolotów jakieś niewielkie ładunki, jakby rodzaj petard, wybuchające w chwili upadku na ziemię. Wyjaśnienia istoty owych „petard” i celu ich zrzucania przez lotnictwo alianckie nie udało mi się dotąd znaleźć.
Gdy jednak „desant” dotknął ziemi - niektóre spadochrony spadły w odległości kilkudziesięciu metrów od nas - okazało się, że nie byli to żołnierze, a wyłącznie kontenery (podłużne, walcowate, wielkości człowieka) zawierające sprzęt i materiały bojowe przeznaczone dla powstańców warszawskich. Zasobników tych spadło wokół nas bardzo dużo. Z powojennych badań wynika, że tylko niewielki procent owego zrzutu wpadł wówczas w ręce powstańców. Powstanie zresztą w tym czasie już dogorywało.
Niemcy po kilkunastu minutach ochłonęli i jęli skwapliwie zbierać zasobniki z cennymi materiałami. Nas, tułaczy, ów incydent jeszcze bardziej przygnębił i do reszty wpędził w nastrój beznadziei.

*) RGO – Rada Główna Opiekuńcza - polska organizacja opieki społecznej utworzona w roku 1940 za zgodą okupacyjnych władz niemieckich, dla niesienia pomocy ludności polskiej zamieszkałej na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Działalność RGO obejmowała rozdział żywności, odzieży i zasiłków pieniężnych dla najbardziej potrzebujących, prowadzenie kuchni ludowych, schronisk, zakładów opiekuńczych i domów noclegowych, wysyłkę paczek dla więźniów i jeńców oraz specjalne akcje pomocy m.in. dla osób wysiedlonych z ziem inkorporowanych do III Rzeszy, przesiedlonych z Zamojszczyzny, mieszkańców Warszawy - szczególnie po zakończeniu Powstania Warszawskiego.

**) 18 września 1944 r. na pomoc walczącej Stolicy wyruszyły samoloty należące do 8. Armii USAF: 110 maszyn typu Boeing B-17 („Flying Fortress”), osłanianych przez 70 myśliwców typu P-50 Mustang, które wystartowały z 4 lotnisk w Anglii. Do celu dotarło 107 maszyn (3 zawróciły z drogi z powodu defektów), które zrzuciły 1284 zasobniki ważące po ok. 100 kg. Powstańcy przejęli 228 zasobników. 105 samolotów (2 zostały zestrzelone) lądowało w bazie pod Połtawą, na terytorium ZSRR.


Most pontonowy, zbudowany przez Niemców w odległości kilku kilometrów na północ od Jabłonny, przez który przeprawiano przez Wisłę na prawobrzeże wojsko, a na przemian na lewobrzeże wysiedlaną z okolicznych miejscowości ludność cywilną, był nieustannie przez Rosjan ostrzeliwany, także w czasie przeprawiania przezeń ludności cywilnej. Szczęśliwie żaden pocisk nie ugodził samego mostu w czasie, gdy nasze kolumny przemierzały most. Po dotarciu na zachodni brzeg Wisły żandarmeria kierowała kolumny ludności w kierunku Pruszkowa. Po drodze ludność miejscowa ostrzegała nas, że Niemcy prowadzą wygnaną ludność do osławionego obozu przejściowego „Dulag-121” mieszczącego się w halach dawnych pruszkowskich warsztatów kolejowych. Droga nasza wiodła począwszy od Łomianek przez Wólkę Węglową, Babice i dalej przez Piastów w kierunku Pruszkowa. Prawie całą tę trasę przebyliśmy piaszczystymi drogami polnymi, które dla naszego grzęznącego po osie w piasku dwukółka były miejscami prawie nie do przebrnięcia.
Gdy po pełnej emocji wędrówce z Jabłonny i przeprawieniu się przez Wisłę dotarliśmy umęczeni do Łomianek, usiłowaliśmy znaleźć miejsce na wypoczynek i nocleg w jakiejś stodole. Bez skutku, wszędzie nas bezdusznie przepędzano. Dopiero w pobliżu Babic i to też po wielu usilnych zabiegach, jacyś kolejni „badylarze” pozwolili nam przenocować w gospodarczej szopie.
W czasie naszych tułaczych wędrówek spotykaliśmy się z reguły z niechęcią i bezdusznością ze strony podwarszawskich „badylarzy” i rolników. W świetle naszych doświadczeń łatwo mogę sobie wyobrazić doznania Żydów, którzy znaleźli się w sytuacji podobnej do naszej, ale będący bardziej do nas umęczeni nieustanną wędrówką. Zwłaszcza, że Żydzi szukali nie tylko noclegu i strawy, ale i ukrytego, bezpiecznego schronienia.Całą wielodniową wędrówkę do Pruszkowa odbywaliśmy okrężnymi, polnymi drogami, by uniknąć włączenia nas przez Niemców do któregoś z nurtów tułaczy i zapędzenia do pruszkowskiego obozu przejściowego. Lecz i polne drogi też nie chroniły od kłopotów, często poddawani byliśmy kontrolom dokonywanym przez liczne patrole niemieckiej żandarmerii, czy wojsk kolaboranckich, głównie Rosjan z RONA. Niebezpiecznie było zwłaszcza w bliskości lasów kampinoskich, gdzie wciąż dochodziło do starć Niemców z jednostkami AK zgrupowania partyzanckiego „Młociny” (majora „Okonia”).
Po dniach wędrówki i starannego unikania większych grup wędrującej ludności, dotarliśmy do Ursusa, gdzie kolejną noc spędziliśmy w drewutni u przygodnych, uczynnych ludzi. Właścicielka tej komórki przyniosła nam nawet gorącą zupę i pieczywo. Był to cenny gest, bowiem od wielu dni był to nasz pierwszy, ciepły posiłek.
(Kiedykolwiek poczuję teraz zapach płonącego ogniska, czy palonych w polu łęcin, zawsze jawją mi się obrazy z naszych przymusowych koczowisk i na powrót ożywają wspomnienia zgoła nieromantycznych ognisk palonych przez nas w czasie naszych tułaczych wędrówek, tych z września ’39, ale przede wszystkim tych z jesieni i zimy ‘44/’45.)

Pozdrawiam
Antek

Antek - Nie Wrz 18, 2011 1:17 am
Temat postu: Powspominam, pomarudzę
GDAŃSK.
Autorytety i legendy

Nierzadko wysłuchiwałem od moich studiujących wnuczek żale na uciążliwość warunków studiów. Już po ich pierwszej reakcji na moje próby czynienia porównań z warunkami, w jakich studiowano w „tamtych czasach”, darowałem sobie, senilnemu ględzie, dalsze relacje o warunkach, w jakich przyszło studiować troglodytom. Troglodyta powspomina więc o „tamtych czasach” na niniejszym forum.
Studenci tamtej generacji przecież też narzekali na warunki, w jakich studiowali. Ale nie dramatyzowali. Mimo że niejeden sypiał po kątach różnych pomieszczeń uczelni, także w salach wykładowych (lata 40.). Nie słyszałem, by czyniono im z tego powodu wstręty. O codziennym menu studenta nawet nie wspomnę. Znajdująca się w budynku „Bratniaka” przy ul. Siedlickiej, czyli praktycznie na terenie PG, stołówka oferowała stosunkowo tanie posiłki obiadowe, a znajdująca się w stołówce zwykła blaszana wanienka zawsze pełna pajd chleba, zapewniała wielu studentom pieczywo do pozostałych posiłków.
Pierwszym bufetem na PG, raczej quasi-bufetem, był przedsionek mieszkania państwa Marców. Czerwony, niewielki budynek usytuowany przy bramie głównej (na poniższym zdjęciu ten z lewej strony bramy) pełnił funkcję stróżówki, ale i mieszkania rodzinnego państwa Marców (rodowici górale - przybysze z południa kraju). Pani Marcowa o każdej porze dnia serwowała stosunkowo niedrogie, zawsze świeże bułki z serem. Jej małżonek pełnił – o ile pamiętam - funkcję stróża (pierwszego na PG?).
„Działalność gospodarcza” pani Marcowej ustała z chwilą, gdy pojawił się na parterze lewego skrzydła budynku głównego bufet o profilu baru mlecznego. Bodaj w tym samym czasie utworzono dla pracowników na piętrze, w prawej, odremontowanej części budynku skromną kawiarenkę oferującą szerszy, ale i droższy asortyment artykułów spożywczych.
Jak już w którymś z wcześniejszych wpisów wspomniałem, w jednej z sal na pierwszym piętrze lewego skrzydła budynku głównego – stanowiącej później sekretariat Katedr Fizyki - mieszkali dwaj pracownicy Katedry. asystent Edek Adelman wraz z moim bratem (laborantem). Na parterze, pod salą Audytorium Maximum mieszkał wraz ze swoją rodziną woźny Katedr Fizyki - nomen omen Jan Woźny.

Wśród pracowników PG panowała w sensie materialnym swoista „urawniłowka”. Niektórzy do żałośnie niskich pensji sporadycznie dorabiali sobie pracami zleconymi.
Absolwenci PG, którzy z powodzeniem się usamodzielnili, nie cieszyli się u wszystkich uznaniem; już wówczas funkcjonowało owo – niestety chwytliwe – peerelowskie, pogardliwe określenie „prywaciarz”. Pamiętam uszczypliwe komentarze asystentów pod adresem jednego z ich kolegów ze studiów, który utworzył zakład pogrzebowy. Zakład mieścił się w eksponowanym lokalu sklepowym przy alei Grunwaldzkiej, gdzieś między willą rozgłośni radiowej a teatrzykiem lalek (później mieściła się w tym lokalu księgarnia). Ów właściciel zakładu pogrzebowego i kolega niektórych asystentów Katedry nazywał się Perdion. Którejś nocy jakiś złośliwiec wywiesił na drzwiach tego zakładu pogrzebowego duży arkusz papieru z odręcznie napisanym następującym tekstem:
W młodości rozkosz to młoda żona, a na starość trumna od Perdiona

http://pl.wikipedia.org/w...=20050920071953


Warszawa
Wędrówki etap kolejny – Pruszków

Ojca krewnych w Pruszkowie, na których pomoc liczyliśmy, nie zastaliśmy, a ich niewielki domek zajmowało kilka obcych rodzin, także uciekinierów z podwarszawskich osiedli.
Po krótkim błądzeniu po osiedlu zajęliśmy jako „dzicy lokatorzy” niewielki, niewykończony dwuizbowy domek. Budowę tego domu przerwano w stanie surowym, otwartym, najwidoczniej jeszcze przed wojną. Przez całe lata stał on przemoknięty i wyziębiony, bez okien i podłóg, ale za to ze sprawnym, tradycyjnym kuchennym piecem kaflowym. W miejsce okien wstawiliśmy doraźnie okna inspektowe „zorganizowane” przez nas w pobliskim ogrodnictwie. Za posłanie posłużyły wiązki słomy z dużego gospodarstwa rolniczego w Helenowie. Spaliśmy oczywiście w odzieży. Zresztą jedynej, jaką posiadaliśmy. Rychło też staliśmy się ofiarami istnej inwazji wszawicy.
Nabyte jeszcze w Żeraniu umiejętności w „organizowaniu” najbardziej niezbędnych dla życia rzeczy, tu okazały się być mało skuteczne; drewno na opał zmuszeni byliśmy teraz przynosić z odległego o około 3 - 4 km niewielkiego lasu w Leśnej Podkowie. A kiedy zabrakło w tym lesie uschłych gałęzi, ścinaliśmy - idąc za przykładem innych pruszkowian - młode buki, znosząc kłody na plecach. Wielogodzinne dźwiganie mokrego drewna w jesiennym czy zimowym chłodzie przy permanentnym, dokuczliwym głodzie, było niezwykle wyczerpującym zajęciem. Nasza sytuacja bytowa w nowym lokum znacznie się jeszcze pogorszyła, kiedy do zajmowanego przez nas owego domu wprowadzili się inni wygnańcy, którzy podobnie do nas umknęli z kolumn pędzonych przez Niemców do pruszkowskiego obozu przejściowego. Pierwszymi współlokatorami była kobieta z dwojgiem dzieci z warszawskiego śródmieścia. Mąż tej kobiety, powstaniec, został wywieziony jako jeniec do obozu. Następnie przybyła bardzo liczna, hałaśliwa rodzina Skwarków, wulgarnych badylarzy wypędzonych z podwarszawskiego Wawrzyszewa. Później przybyło jeszcze paru innych tułaczy.
W czasie jednej z obław przeprowadzonej na naszej ulicy, żandarmi niemieccy zabrali z naszego domu pod pretekstem braku aktualnych kenkart dwie kobiety (m.in. matkę tych dwojga dzieci). Po kilku godzinach zrozpaczone kobiety powróciły skarżąc się, iż zostały zgwałcone.

Przez Pruszków przetaczają się w tym czasie wojska różnych formacji niemieckich, w tym także liczne jednostki kolaboranckie, głównie rosyjskie (RONA) i konnice kaukaskich legionów SS. Ci ostatni przedziwnie odziani - części umundurowania wojsk niemieckich połączone z tradycyjnymi kaukaskimi; na głowach charakterystyczne karakułowe papachy z krzyżem, niektórzy nosili sztywne peleryny z czarnej wielbłądziej wełny, które widywałem później także u niektórych oficerów krasnoarmiejców.

Przez cały czas naszego pobytu w Pruszkowie nękał nas nieustanny huk wystrzałów. Systematycznie, w odstępach kilkudziesięciominutowych odpalano olbrzymie działo kolejowe (bodaj kalibru 500 mm). Stało ono na pobliskiej bocznicy kolejowej, skąd ostrzeliwano zajęte przez Rosjan tereny prawobrzeża. Ochronę tego działa stanowili rosyjscy esesmani.

Teraz, w Pruszkowie, pozbawieni byliśmy nawet głodowych, kartkowych racji żywnościowych, jakimi dysponowaliśmy w Żeraniu. Ojciec nigdy nie należał do ludzi obdarzonych talentem przedsiębiorczości, a w „pruszkowskiej sytuacji” był już całkowicie bezradny. Tutaj też spotkało ojca, a tym samym całą naszą rodzinę, kolejne nieszczęście – ojciec został na pruszkowskiej stacji kolejki EKD w czasie łapanki ujęty. O obławie tej (przeprowadzanej zwykle przez niemiecką żandarmerię wespół z polską granatową policją) dowiedzieliśmy się od przypadkowych osób dopiero po kilku dniach bezskutecznych poszukiwań ojca. Matkę to wydarzenie załamało, zwłaszcza, że nadzieja na to, że ojciec przeżyje aresztowanie i dalsze konsekwencje, była wobec ojca stanu zdrowia nikła. Dobrze też wiedzieliśmy, że „zakładników” z łapanek zwykle rozstrzeliwano albo deportowano do obozu.
Ojca wprost z łapanki wywieziono do obozu w Buchenwald, a stamtąd trafił do obozu w Weißenfels w Saksonii, gdzie w skałach, w dawnych kamieniołomach więźniowie budowali groty dla zakładów zbrojeniowych. O ojca losach dowiedzieliśmy się dopiero po kilku miesiącach, już po wyzwoleniu, po jego powrocie z obozu.

W tym czasie nasze już i tak nędzne warunki bytowe zdecydowanie się pogorszyły, zapanował skrajny głód, owo nieustanne cierpienie, uniemożliwiające myślenie o czymkolwiek innym, niż o zdobyciu jedzenia.
Skwarkowie, dzielący z nami to nasze doraźne, dwuizbowe mieszkanie, mieli nie tylko powóz konny, ale i psa łańcuchowego uwiązanego przy komórce przed domem. Wprawdzie ludzi tych nie lubiłem, tym niemniej starałem się w jednej czynności ich wyręczać - uczynnie zanosiłem ich psu karmę sporządzoną z resztek jedzenia właścicieli kundla. Myślę, że psisko …wybaczyło mi, że nie wszystkie przeznaczone dlań kąski dotarły do jego budy.

Tu, w Pruszkowie, głód, skrajna bieda zmuszały nas obu z bratem do nieustannego sięgania po nasze wcześniej wypróbowane sposoby „organizowania” środków do życia. I tak, w pobliskim majątku, w Helenowie udawało nam się czasem „zorganizować” pastewne
ziemniaki i marchew – owe wielkie, zdrewniałe bulwy. A naszym współmieszkańcom, Skwarkom, ubywało za naszą przyczyną przechowywane przez nich na strychu zjełczałe i już niezbyt apetycznie pachnące sadło, przeznaczone przez Skwarków na mydło.

Z zamiarem zrobienia dobrego interesu, wykonaliśmy z bratem z gałązek żarnowca
kilkadziesiąt mioteł (bez stylisk), usiłując je następnie sprzedać na pruszkowskim rynku.
Mimo obniżanej przez nas z godziny na godzinę ceny (panował przenikliwy ziąb), nie
sprzedaliśmy nawet jednego egzemplarza.
Wreszcie znaleźliśmy pracę zarobkową - kopanie okopów dla Niemców. Niemiecka komendantura wojskowa w Pruszkowie werbowała w ostatnich tygodniach 44. roku w podwarszawskich osiedlach ludzi do kopania okopów w samym centrum Warszawy (wówczas całkowicie opróżnionej z mieszkańców). W tym celu Niemcy wykorzystywali też ludzi wziętych w łapankach ulicznych. Wynagrodzeniem za przepracowane dni była pewna ilość wódki, proszku do prania i cukru (nie pamiętam tych wielkości). Z tychże zarobionych przez nas dóbr rzeczowych (wielce dla nas luksusowych) nie korzystaliśmy oczywiście wprost, była to bowiem bardzo użyteczna ”waluta” wymienna.
Z Pruszkowa dowożono nas do pracy, do stacji W-wa Zachodnia koleją, wagonami towarowymi, a dalej prowadzono nas do różnych dzielnic miasta pieszo, w zwartych kolumnach i pod silną eskortą. Nie trudno było stwierdzić, że wielu spośród zwerbowanych doraźnie robotników było dobrze odżywionymi cwaniakami; wytrawnym tym spryciarzom chodziło nie tyle o owo wynagrodzenie w towarze - bo były tego ilości na ich oczekiwania nie warte zabiegów, nieopłacalne. Ludziom tym zależało na możliwości legalnego wejścia do miasta i łupienia opuszczonych, w miarę ocalałych mieszkań.
Mimo widniejących na peronach dworca W-wa Zachodnia dużych rozmiarów tablic z dwujęzycznymi ostrzeżeniami o zakazie wynoszenia z miasta pod karą śmierci jakichkolwiek przedmiotów (Niemcy określili to mianem „Plünderung” – szabrowanie, łupienie), a zwłaszcza broni i złota, to przecież niemal wszystkim udawało się coś w opustoszałym mieście „zorganizować”. Pod koniec każdego dnia pracy, tzn. zwykle o zmierzchu (listopad i grudzień ‘44), Niemcy w asyście askarysów wybiórczo przeprowadzali na peronie dworca W-wa Zachodnia osobistą rewizję powracających z pracy ludzi (doprowadzanych na dworzec także w kolumnach eskortowanych przez żandarmów) z wrzaskiem wydzierając im różne przedmioty, a były to czasem nawet jakieś niewielkie meble, wyrzucając większość tych „skonfiskowanych” rzeczy na torowisko. Raz jeden byliśmy z bratem świadkami dramatu, gdy za próbę wyniesienia jakiegoś pierścionka wachmani zastrzelili mężczyznę wrzucając zwłoki do szybu windy służącej kiedyś do transportu wózków pocztowych. Budki owych szybów nadal istnieją na peronach dworca Warszawa Zachodnia.

Pozdrawiam
Antek

Henio - Nie Wrz 18, 2011 2:37 am

Antek napisał/a:
Autorytety i legendy
Student ma coraz większe trudności z poprawnymi odpowiedziami w czasie egzaminu komisyjnego na Wydziale Mechanicznym.
Profesor Adolf Polak zadaje studentowi pytanie ostatniej szansy:
- „Czym się smaruje mechanizmy w starych angielskich patefonach?”
- student: ??
Profesor Polak:
- „Niech więc członkowie komisji podpowiedzą studentowi, czym je się smaruje.”
Członkowie komisji:
- „Ależ panie profesorze…?!”
Profesor Polak:
- „Skoro szanowni członkowie komisji także nie wiedzą, to i student ma prawo nie wiedzieć.” I profesor uznał egzamin za zdany.


Ja słyszałem taką opowieść o Profesorze:
Były to lata , gdy Stocznia im Lenina przechodziła z technologii nitowania kadłubów na spawanie i przyjechał Minister od czegoś tam . Popatrzył , spodobało mu się i prawi do Prof. Polaka :
No to wicie rozumicie , trza by wysłać tych niterów na tygodniowy kurs spawania i będziemy spawać.
Odpowiedż Profesora :
Po tygodniowym kursie to oni mogą zostać co najwyżej ministrami , bo spawać to jeszcze nie będą .

Ze względu na autorytet uniknął zsyłki.

Antek - Sro Wrz 21, 2011 9:13 pm
Temat postu: Powspominam, pomarudzę
GDAŃSK.
Legendy

Przez dłuższe okresy czasu do moich stałych obowiązków należały prace konserwacyjne sprzętu w pracowniach Katedry, w których studenci odrabiali ćwiczenia z poszczególnych działów fizyki. Wspólnie z asystentami ustawiałem także nowe ćwiczenia. W trakcie trwania ćwiczeń pomagałem studentom mającym trudności z wykonaniem ćwiczenia. Tu zawierałem przyjaźni, również bardzo trwałe. Tu też poznałem kiedyś studenta (kursu wieczorowego) o znanym w swoim czasie nazwisku – Sołdek. Sołdek, będąc traserem w Stoczni Gdańskiej, zasłyną jako racjonalizator, przyczyniając się do opracowania znacznie wydajniejszej technologii w jego wydziale. Zapamiętałem go jako człowieka będącego zaprzeczeniem stereotypu powszechnie wyszydzanego stachanowca; ten już niemłody wówczas człowiek był nieśmiałym i sumiennym studentem.
W późniejszych czasach dowiedziałem się, że Sołdek, będąc już inżynierem okrętownictwa, zmienił specjalność i konstruował jachty żaglowe, później ponoć nawet kierował stocznią jachtową.
Na załączonych zdjęciach jedna z pracowni studenckich Katedr Fizyki; na stołach poszczególne ćwiczenia z działów mechaniki, ciepła i elektryczności, z boku kabiny (białe) z ćwiczeniami z optyki.


Warszawa, Pruszków
Okopy

Kolumna, w której znalazłem się z bratem, kierowana była do kopania przeciwczołgowych rowów zaporowych. Rów był nieciągły, jego odcinki budowano był w różnych miejscach miasta.
Wygląd takiego rowu przedstawiają załączone dwa obrazy znalezione przeze mnie w sieci, które w miarę wiernie przypominają „mój” rów budowany w Warszawie. Bliższy zapamiętanego przeze mnie obrazuje fotka. Także rów przedstawiony na szkicu odpowiada zapamiętanemu, jeśli przyjąć szerokość dna rowu nie 300 a max. 100 cm.

Praca była niezwykle ciężka, ponad nasze, wówczas młokosów (wygłodzonych), siły. Trwała po kilkanaście godzin dziennie i w dokuczliwym chłodzie. Zwykle część robotników kilofami kruszyła zmarzniętą ziemię, bądź jakieś napotkane fundamenty, czy gruzowiska, a inni – w tym i my z bratem - usuwali ziemię i gruz poza rów, formując z tego urobku niewysokie obwałowania wzdłuż całego rowu. Przyznać muszę, że wobec nas, młodocianych, niemieccy wachmani byli względnie pobłażliwi i zbyt srodze nie popędzali do pracy.
W osłupienie, złość i zawiść wprawiał nas obu widok bułki z szynką u niektórych naszych współtowarzyszy. Ku naszemu zgorszeniu ci z szynkowymi wałówami częstowali swoimi smakowitymi kanapkami, a bywało także wódką - wachmanów, przez co ci przymykali oko, kiedy owi cwaniacy „urywali się” do pobliskich, w miarę ocalałych domów po łupy. Bywało, że także niektórzy wachmani udawali się wraz z nimi na takie łupieżcze akcje.
Któregoś dnia kopanie rowów wyznaczono naszej brygadzie na terenie kirkutu. Tam, do wszystkich nękających nas dolegliwości doszedł jeszcze huk cyklicznych wystrzałów ze stacjonującej w bezpośredniej bliskości wykopów baterii dział ostrzeliwujących prawobrzeże zajęte przez wojska sowieckie i polskie.
Tutaj wachmani stali się niezwykle aktywni, krocząc z większą częstotliwością wzdłuż budowanego rowu czujnie obserwowali robotników. Gdy ktoś wykopał czaszkę ludzką ze złotym uzębieniem, musiał ją podać wachmanowi, który z niemiecką Sorgfältigkeit szczypcami pozbawiał czaszkę metalowego uzębienia.
Tego samego dnia w jednym z dział eksplodował w momencie kolejnego odpalania pocisk w mechanizmie działa. Krzyki Niemców świadczyły, iż żołnierze załogi działa zostali skutkiem eksplozji poranieni. Niezwłocznie po tym incydencie roboty na tym odcinku przerwano i całą naszą grupę poprowadzono do pracy w pobliże Wisły. Nazwy tej dzielnicy, jak zresztą i miejsc w jakich pracowałem – niestety - nie zapamiętałem.
Po drodze napotkaliśmy zwłoki odziane w niemiecką „panterkę”, a więc najprawdopodobniej poległego powstańca. Któryś ze współtowarzyszy widząc obrączkę na nabrzmiałym palcu, łopatą odciął go zwłokom dla pozyskania tej obrączki. Nie pamiętam, aby incydent ten wywołał jakąś stosowną reakcję współtowarzyszy.

W bliskości Wisły, w prześwitach między ruinami, bądź w miarę ocalałymi budynkami, zawieszone były dywany i różnego rodzaju dużych rozmiarów plandeki, ale i koce czy kołdry, mające na celu utrudnienia wojskom na zajętej przez Rosjan i kościuszkowców Pradze, obserwacji i ostrzału poruszających się po lewobrzeżu Niemców. Zadaniem naszej grupy było zgromadzenie dalszych płacht do maskowania.
Nie pamiętam, ile dni przepracowaliśmy z bratem „na okopach”, było ich niewiele, bo nie starczyło nam sił, a i chłody ciężko znosiliśmy (odzież zimowa została w Żeraniu).

Pozdrawiam
Antek

Antek - Pon Wrz 26, 2011 1:31 am
Temat postu: Powspominam, pomarudzę
GDAŃSK.
USP

O panującej w moim otoczeniu dążności do zdobywania wiedzy już wspominałem; moi koledzy (laboranci) w Katedrze uczyli się w technikach bądź studiowali. Wszyscy moi współpasażerowie wagonu „tylko dla młodzieży szkolnej” dojeżdżający z Lęborka i z kolejnych stacji udawali się do szkół w Trójmieście. Gdy oni zajęci byli w czasie jazdy korektami swoich zadań domowych i powtórką obowiązkowej lektury, moją lekturą była byle jaka beletrystyka. Zżerały mnie kompleksy, ale i lęki przed nauką (w czasie wojny niemal w ogóle nie pobierałem nauki). Upokarzała mnie sytuacja, gdy studenci zwracali się do mnie w czasie pełnienia przeze mnie dyżuru w studenckich pracowniach, o wyjaśnienie teoretycznych kwestii związanych z ćwiczeniem, a ja wobec braku wiedzy zmuszony byłem rejterować.
Szkoły wieczorowe czy zaoczne nie wchodziły w rachubę, ze względu na moje codzienne dojazdy do pracy z Lęborka (ok. 1,5 h i więcej w jedną stronę). Jedyną moją szansą była szkoła dzienna. Ja jednakże nie wyobrażałem sobie rezygnacji z pracy na PG, zwłaszcza wobec nienajlepszej sytuacja materialnej moich rodziców (moje wynagrodzenie z PG w całości uzupełniało bardzo skromny budżet rodzinny).

Swoją jedyną szansę upatrywałem w USP. Kolega, od którego o istnieniu tego studium się dowiedziałem, właśnie po roku z nauki w USP zrezygnował, twierdząc, że nie mógł się pogodzić z panującym w tej uczelni zamordyzmem. Wbrew tej przestrodze i dwuznacznej sugestii rodziców, aby naukę odłożyć na czas późniejszy, zdecydowałem się na podjęcie nauki.

USP - Uniwersyteckie Studium Przygotowawcze, przemianowane później na Studium Przygotowawcze do Wyższych Uczelni, przygotowywało do nauki na wyższych uczelniach ludzi, którzy w czasie wojny i w burzliwym okresie powojennym nie mieli możliwości normalnego kształcenia się. Studium zapewniało słuchaczom zdobycie w ciągu dwóch lat nauki wiedzy niezbędnej do podjęcia studiów na uczelniach wyższych.
Słuchacze USP podzieleni byli na trzy ukierunkowane grupy, stosownie do zamierzonych studiów: grupy humanistyczne - dla kandydatów na uniwersytety, grupy przyrodnicze - na akademie medyczne i rolnicze oraz grupy matematyczno-fizycznych - dla kandydatów na studia techniczne. Studium zapewniało zakwaterowanie i wyżywienie.

Obligatoryjnym warunkiem przyjęcia do USP było skierowanie (wraz ze stosowną opinia o „kręgosłupie politycznym”) wydane przez POP PZPR lub ZMP w miejscu pracy kandydata (dyrekcja USP z dumą określała swoją uczelnię mianem „szkoły bolszewickiej”). Skierowania takiego otrzymać z oczywistych względów nie mogłem, bowiem do żadnej z tych organizacji nie należałem (N.B. nie należałem do żadnej z nich do końca istnienia PRL). Dokumentem, który umożliwił mi przyjęcie na USP było skierowanie wystawione przez profesora Arkadiusza Piekarę. Profesor uznał mój zamiar za rozsądny, zgodził się na moje zwolnienie z pominięciem okresu wypowiedzenia i niezwłocznie wystawił skierowanie do USP. Treść skierowanie wbiła mnie w niemałe zdziwienie nie tylko dobrą opinią o mojej pracy, wynikało z niej, że profesor dobrze znał moje obowiązki i wykonane przeze mnie ważniejsze prace, bowiem dotąd byłem przeświadczony, że profesor, ów „pierwszy po Bogu” w Katedrze, nie wiedział, że taki laborant, jak ja, w jego królestwie w ogóle istnieje. Ów dokument z podpisem powszechnie znanego autorytetu naukowego działał magicznie – nikt w dyrekcji studium nie zakwestionował braku wymaganej opinii owych organizacji politycznych.

W lipcu 1951. roku odbył się dwutygodniowy kurs selekcyjny (w budynku szkolnym przy ul. Miszewskiego we Wrzeszczu). Wszyscy kandydaci zostali zakwaterowani w kilku poniemieckich barakach mieszczących się obok Opery Bałtyckiej (nieliczne z nich stały tam jeszcze przez wiele późniejszych lat). Zajęcia trwały od rana do wieczora (wykłady i testy). W studium panował niemal koszarowy dryl: poranna pobudka, zbiorowa gimnastyka i przemarsz czwórkami z owych baraków do szkoły. W czasie trwania tego kursu, ale i w późniejszym czasie panowała duża presja polityczna; obowiązywał udział w szkoleniu politycznym.

O ile pamiętam, kandydatów dotyczyło ograniczenie wieku 18 do 30 lat. Jak się mogłem później przekonać, kandydaci stanowili ilustrację przekroju losów Polaków pokolenia wojennego; byli tu m. in. władający kiepską polszczyzną reemigranci z Francji (n.p. Alfred P., Jasia T.), z Argentyny, z Brazylii (większość z nich przybyła do ojczyzny z sympatii do ustroju „sprawiedliwości społecznej”). Bardzo liczni słuchacze pochodzili z polskich kresów wschodnich, z zsyłki sowieckiej, byli też i Ukraińcy (n.p. Michał K.). Wielu spośród kandydatów to niedawni partyzanci i niedawni żołnierze II Korpusu (n.p. mój serdeczny przyjaciel Jasio Duszyński), albo też usunięci z wojska w ramach czystek oficerowie LWP, jak n. p. lotnicy Hermenegild W. czy Olek W.. Słowem, było to zbiorowisko ludzi o trudnych, wojennych życiorysach. Odsiew był duży, bo spośród ponad 600 kandydatów do dalszej nauki zakwalifikowano nieledwie około 130 osób, których podzielono na ok. 30-osobowe, ukierunkowane grupy (humanistyczne, przyrodnicze i techniczne), stosownie do obranego kierunku późniejszych studiów. Domy studenckie dla słuchaczy USP mieściły się w barakach, o których wyżej oraz w czynszowej kamienicy koło dworca we Wrzeszczu. Ja natomiast, wobec nieznośnej atmosfery panującej w barakach - tłoczne, bo ok. 20-osobowe sale i agresywna działalność polityczna zetempowskich aktywistów, zamieszkałem wraz z przyjacielem z Lęborka - Bogusiem W. (wówczas już studentem PG) w prywatnej kwaterze w Oliwie, w dużej willi przy ul. Piastowskiej. Na zamieszkanie poza akademikiem musiałem uzyskać zgodę dyrektora USP.
W mojej grupie USP do ZMP/PZPR nie należeli poza mną jeszcze tylko moi dwaj późniejsi przyjaciele - Mietek Gaweł i Jasio Duszyński (Pomorzanin Jasio był byłym żołnierzem Wehrmachtu, a później armii Andersa). Z relacji niektórych zaprzyjaźnionych ze mną kolegów należących do ZMP dowiadywałem się, że na zebraniach tych organizacji z reguły żelaznym punktem zebrań było obrabianie „nie zrzeszonym” d...., a między innymi omawianiem donosów; np. kogo widziano w kościele (duża „krecha”), albo kto ze słuchaczy uczestniczył w ważnych uroczystościach kościelnych (tacy z reguły wylatywali ze szkoły), no i oczywiście kto, jakie opowiadał polityczne dowcipy bądź wygłaszał komentarze z gatunku „anty…”.

Incydent: W domu studenckim USP we Wrzeszczu bywałem często nie tylko dla wspólnej nauki, ale i towarzysko. Późną jesienią 51. r., na jednym z podobnych spotkań kilku kolegów sybiraków wspominało swoje dramatyczne przeżycia na zsyłce i w łagrach. Rychło po owym spotkaniu zarówno ci opowiadający jak i część spośród przysłuchujących się relacjom wyleciała ze studium. Niewątpliwie w następstwie donosu.

Z głęboką sympatią wspominam wspaniałych nauczycieli gdańskiego USP: mądrego, zawsze pogodnego, dowcipnego historyka - dr Kazimierza Kubika (jeden z pionierów szkolnictwa w Gdańsku), p. Zielińską - polonistkę, dzięki której poznałem i pokochałem muzykę klasyczną, fizyka - p. Kitowskiego, czy matematyczkę (uczyła w USP w niewiele czasu od powrotu z Omska, z zsyłki).
Pani Zielińska, owa skądinąd b. systematyczna i zrównoważona nauczycielka, na jednym z zajęć nie potrafiła się skupić, była wyraźnie podekscytowana i na swoje usprawiedliwienie powiedziała nam słuchaczom, że następnego dnia wieczorem wybiera się na koncert do filharmonii, na pierwsze po wojnie wykonanie w Gdańsku IX. symfonii Beethovena. Wielu z nas śmieszyło jej zachowanie - jakże można się tak ekscytować z powodu jakichś „be-moli”? Zaintrygowany poprosiłem ją, a uczyniło to także i kilka innych osób z mojej grupy, o zakupienie biletów na ów koncert i dla nas. Za jej przyczyną USP nam te bilety zafundowało. To zdarzenie, tamta moja pierwsza bytność na koncercie zapoczątkowała moje trwałe hobby – umiłowanie muzyki klasycznej. (N.B. W ciągu wielu późniejszych lat przekonałem się, że dla większości zaprzyjaźnionych ze mną melomanów właśnie muzyka Beethovena zapoczątkowała ich muzyczną pasję.)

Warszawa, Pruszków
Wyprawa do Warszawy.

Skwarkowie, nasi pruszkowscy współmieszkańcy, owi badylarze z podwarszawskiego Wawrzyszewa, wraz ze swoją czwórką dzieci nie cierpieli głodu, a dolegliwości tułaczki łatwiej było im znosić, mieli oni bowiem dochody. Tu, w Pruszkowie, Skwarek z pomocą swojej podwody zajmował się nieźle prosperującymi usługami, mógł więc zapewnić rodzinie skromne utrzymanie, a sobie codzienne flaszki bimbru.

Obaj z bratem wielokrotnie napraszaliśmy się Skwarkowi o zatrudnienie nas do pomocy przy jego rozlicznych usługach. Któregoś dnia Skwarek zabrał nas na próbę do konkretnej roboty, do zwózki jarzyn. Okazało się, że nasz pryncypał usiłował przygotowane do zwózki jarzyny z cudzego uprawnego pola w Piastowie „zorganizować”, czyli po prostu sobie przywłaszczyć. Wyprawa nasza zakończyła się karczemną awanturą i niemal pobiciem nas przez rozwścieczonego właściciela tych upraw.
Na początku października, w kilka dni po kapitulacji powstania, zaoferował Skwarek nam obu konkretną pracę - pomoc przy przewozie chorych i rannych z jednego ze szpitali, nadal jeszcze czynnych w Warszawie (niestety, nie pamiętam z którego) do obozu przejściowego w Pruszkowie. Akcję tę organizował PCK.
Do Warszawy wyruszyliśmy o brzasku. Długa kawalkada furmanek oznaczonych chorągiewkami z czerwonym krzyżem dotarła wraz z delegatami PCK do rogatki miasta na ul. Puławskiej. Na jezdni wzniesiony był typowy bunkier z worków z piaskiem, a w poprzek jezdni ustawione liczne kozły hiszpańskie. Wokół szlabanu stali liczni żandarmi. Po dopełnieniu formalności, w dalszej drodze towarzyszyła nam eskorta wojskowa. Niemal cała trasa wiodła pośród ruin, wąskim pasem jezdni utworzonym po z grubsza usuniętych ze środka ulic gruzów. Wokoło nas wiele budynków wciąż jeszcze płonęło. Obraz zniszczeń był przejmujący: ponure szkielety ścian budynków, kikuty kominów i wszędzie sterty gruzów sięgające kilku pięter. Po drodze dwukrotnie minęły nas – prowadzone pod silną eskortą Niemców - długie kolumny wciąż jeszcze wypędzanych z miasta mieszkańców. Osobliwe – owe kolumny składały się wyłącznie z ludzi dorosłych i w większości z mężczyzn, przy tym ludzie ci nie mieli większych bagaży i szli w szyku (powstańcy?).
Widok po drodze: Na początku ulicy Polnej, w bliskości placu Unii Lubelskiej, Niemcy załadowywali auta ciężarowe meblami i dywanami wynoszonymi z ocalałej okazałej kamienicy czynszowej. Tuż przy placu Unii Lubelskiej, przed budynkiem straży pożarnej, przy bramach garaży wozów gaśniczych stała grupa bezczynnie rozglądających się strażaków (w mundurach i w hełmach strażackich). Jak wiadomo, Niemcy zabronili straży pożarnej gaszenia w Warszawie pożarów.
Już po zakończeniu wojny dowiedziałem się, że byliśmy przypuszczalnie jedni z ostatnich, którzy tych strażaków widzieli żywych, bowiem wszyscy ci ludzie zostali przez Niemców rozstrzelani.


Już na miejscu, na terenie częściowo zburzonego szpitala, siostry zakonne i krzątający się nieliczni cywile (lekarze?) przygotowywali chorych do transportu, pakowali toboły i walizki. Powozów nasz załadowywaliśmy chaotycznie, w nerwowej atmosferze i przy wtórze krzykliwego popędzania przez licznych zbrojnych Niemców z różnych formacji.
Na wierzchołkach bezładnej sterty tobołów sadowiono chorych i rannych. Także i nasz powóz był pełny z czubem, a na tobołkach usadowiono jednego chorego i dwie siostry zakonne. Na koniec i ja znalazłem tam miejsce, brat natomiast zasiadł na zydlu, obok woźnicy - Skwarka.
Obaj z bratem byliśmy rozgoryczeni, wbrew nadziei, nie udało nam się zdobyć niczego do jedzenia, ani też zorganizować choć jednej sztuki odzieży, wszędzie nas Niemcy w trakcie naszego myszkowania przepędzali, a siostry zapewniały, że żywność już zapakowały.
W drodze powrotnej, po minięciu kontroli na rogatce, wozy podążały już dalej bez eskorty i w rozproszeniu. Nasz przeładowany wóz zdołał dotrzeć zaledwie do Ursusa, gdzie z powodu godziny policyjnej i zmęczenia postanowiono zanocować. Tylko dzięki aktywności sióstr zakonnych udało się znaleźć nocleg u przygodnych ludzi, w lichym, małym drewnianym domu, w jakiejś maleńkiej klitce. Brata i moim legowiskiem było kilka zdjętych z wozu tobołków. Tam też wreszcie otrzymaliśmy upragniony posiłek; siostry zakonne wydobyły ze swojego bagażu topione masło, a i chleba też miały pod dostatkiem. Nasz głód był wreszcie zaspokojony i choć „osobiste” robactwo nękało nas wyjątkowo dotkliwie, zasnęliśmy natychmiast.
Nad ranem zbudziły nas nerwowe krzyki. Na podwórzu domu rozpętała się karczemna awantura. Okazało się, że Skwarek wczesnym rankiem usiłował cichcem odjechać swoim powozem ...wraz z większością szpitalnych bagaży i pozostawić chorego, siostry i nas na łasce losu. Okazało się jednak, że koń się rozchorował i nie chciał ruszyć. „Kara Boża!” zawyrokowały siostry. Zwierzę pokładło się i nie było w stanie wstać z ziemi. W końcu na siłę zostało z ziemi podniesione przez Skwarka i jakichś przygodnych ludzi. Pędzone batem na lejcach wokół podwórka, biedne zwierzę zaniemogło do reszty i w końcu padło. W dalszą drogę pociągnął nas koń wypożyczony.
Nie pamiętam jakie i czy w ogóle wówczas otrzymaliśmy od Skwarka wynagrodzenie. Myślę, że były to jakieś niewielkie ilości wiktuałów, stracił on przecież w tej wyprawie konia, swojego żywiciela, no i nie powiodła się nieszczęśnikowi paskudna kradzież. Miał też Skwarek z tego powodu kłopoty z policją granatową.
Już po niewielu dniach Skwarek zdobył skądś innego konia (czyżby ten koń także został …„zorganizowany”?).

Pozdrawiam
Antek

pascolo - Pon Paź 17, 2011 11:56 pm

Za każdym razem zaglądając na forum, odwiedzałem ten wątek by sprawdzić czy nie pojawiła się kolejna część opowieści Antka... To jest bardzo interesujące. Od jakiegoś czasu nie ma kontynuacji, hm...
Antek - Sro Paź 19, 2011 10:32 pm
Temat postu: Powspominam, pomarudzę
GDAŃSK.
USP i PG

Po likwidacji gdańskiego USP, kontynuacja drugiego roku nauki w szczecińskim USP. Także w szczecińskim USP kadra nauczycielska to ludzie niemłodzi, doświadczeni i zaangażowani: polonista - dr Władysław Drobny (w czasie wojny współtwórca szkolnictwa średniego i wyższego dla polskich żołnierzy internowanych w Szwajcarii. Później, po likwidacji USP został nauczycielem akademickim Uniwersytetu Szczecińskiego). Matematyk Perczuk, wykładowca na Politechnice Szczecińskiej, był człowiekiem wielkiego serca; zanim wystawił ocenę słuchaczowi mającemu trudności z jakimś matematycznym zagadnieniem, cierpliwie spędzał z nim swój wolny czas po zajęciach, aż ów słuchacz w pełni je pojął. Pan Perczuk i dyrektorka USP, p. Epsztajn, wyemigrowali - podobnie jak to uczyniło bardzo wielu mieszkających w tym czasie w Szczecinie Żydów - do Izraela.
Po latach, już po studiach, kiedy zostałem przez mojego pracodawcę przeniesiony służbowo do Szczecina, dr Drobny często pomagał swoimi mądrymi radami mnie bezpartyjnemu, pełniącemu trudne stanowisko kierownicze, unikać politycznych pułapek peerelowskich czasów.

Słuchacze USP musieli – ze zrozumiałych względów - znacznie intensywnej przyswajać sobie wiedzę, niż uczniowie w liceach ogólnokształcących. Zajęcia w studium i nauka własna absorbowały praktycznie cały dzień. Kino, czy koncert były rzadkością, choć ceny jednych i drugich biletów należały do wręcz symbolicznych.
W Szczecinie koncerty odbywały się w hallu rektoratu Akademii Medycznej, a ówczesnej szczecińskiej orkiestrze filharmonicznej nadano - zgodnie z peerelowską modą - nazwę iście robociarską: „Orkiestra Robotniczego Towarzystwa Muzycznego”.

Wraz z kolegą z Gdańska zrezygnowaliśmy z wiadomych względów z akademika i zamieszkaliśmy w wynajętym pokoju (za symboliczną opłatą). Mimo że zimą marzliśmy niemiłosiernie (w pokoju zamarzała* woda w misce), na zamieszkanie w zatłoczonym, choć ciepłym akademiku mimo to nie zdecydowaliśmy się.
*) Całe osiedle (ul. Ojca Bejzyma w Szczecinie) dysponowało wprawdzie siecią c. o., ale od czasu zakończenia wojny ogrzewanie pozostawało nieczynne, a mieszkańcy posługiwali się różnorodnym sprzętem doraźnym.

Przez cały okres nauki utrzymywałem się wyłącznie z niewielkiego stypendium, stąd też nie byłem w stanie wspierać materialnie moich wiodących bardzo skromne życie rodziców, którzy takiego wsparcia ode mnie wciąż oczekiwali. W krytycznych sytuacjach dawali mi niejednokrotnie do zrozumienia, że naukę mógłbym odłożyć na później, gdy nastaną „lepsze czasy”. Wcześniej bowiem całą moją pensję dokładałem do wspólnego budżetu rodzinnego. W Gdańsku, w czasie pierwszego roku nauki w USP, miałem możliwość dorywczego zarabiania, np. pracami zleconymi w Katedrze Mostów Stalowych, w której pracował mój brat, uczestnicząc wraz z nim przy budowie mierników tensometrycznych (niżej, na zdjęciu mój brat przy wspólnie zbudowanym mostku tensometrycznym). Sporadycznie dorabiałem też pracą fizyczną w porcie. W efekcie udawało mi się od czasu do czasu wesprzeć rodziców niewielkimi kwotami. W Szczecinie takich możliwości już nie miałem.


Wspomnę jeszcze o osobliwej propagandowej akcji zorganizowanej przez dyrekcję USP wespół z ZMP. Bodaj zimą 1953 roku przez długie okresy czasu brakowało na rynku pieczywa. Propaganda partyjna głosiła, że to wynik masowego wykupywania pieczywa przez rolników, którzy jakoby chlebem …karmili bydło i trzodę chlewną. Słuchaczy nakłaniano do pisania do rodzin i krewnych mieszkających na wsi kartek pocztowych nakłaniając ich, aby ...”niezwłocznie zaprzestano karmienia inwentarza żywego chlebem”.

Pierwszy rok studiów na Wydziale Łączności PG był w pewnym sensie odprężeniem po wysiłku na USP. Dla absolwentów USP cały pierwszy semestr matematyki i fizyki stanowił praktycznie powtórkę w zakresie wiedzy zdobytej w USP.
Całkowitą nowością była dla mnie instytucja o nazwie „Studium Wojskowe PG”. Bodaj jeden dzień w miesiącu przeznaczony był na szkolenie wojskowe w SW PG.

Dzień zajęć w SW studenci rozpoczynali od zmiany garderoby; naszymi mundurami były zwykłe zielone kombinezony robocze, które dzień wcześniej wdziewali nasi koledzy np. z Wydziału Mechanicznego, a ci nosili je po kolegach z Wydz. Chemicznego itd.. Podobnie jak rzeczą przypadku było znalezienie wymiarowego ciucha, równie przypadkowe zakładało się kamasze, rogatywki itp.. Myślę, że każdego nieprzyjaciela można byłoby wystraszyć samym wyglądem takich kompanii studenckich.
Przez kilka pierwszych godzin zajęć uczono nas śpiewu wojskowego. Do dziś pamiętam tę miłą skądinąd ludową pieśń słowacką, z gatunku tzw. „verbunk” (werbownicze pieśni i tańce), którą musieliśmy śpiewać w marszu na szkolenia polowe przez cały okres zajęć w SW.
Ponieważ jestem pasjonatem nie tylko muzyki klasycznej, ale i folkloru, a zwłaszcza słowackiego, więc dobrze zapamiętałem tę pieśń. Przytaczam jej tekst (wzięty z sieci):
Na tu svatú Katerinu, katerinskú nedělu,
verbovali šohajíčka na vojnu.
Sama královna, sama královna ceduličku psala,
aby šohajka na vojnu dostala.
Čabogaj, nebogaj, čáry nebogaj,
čabogaj nebogaj, čáry nebogaj,
čabogaj, nebogaj, čáry nebogaj,
bogaj, bogaj, bogaj, bogaj, čáry nebogaj.
Prečo ste mňa zverbovali, zverbovali v nedělu,
prečo ste to nenechali na stredu?
Sama královna, sama královna ceduličku psala,
aby šohajka z vojny dom dostala.
Čabogaj, nebogaj, čáry nebogaj,
čabogaj nebogaj, čáry nebogaj,
čabogaj, nebogaj, čáry nebogaj,
bogaj, bogaj, bogaj, bogaj, čáry nebogaj

Zainteresowanym proponuję wysłuchanie także oryginału tej pieśni: http://www.youtube.com/wa...feature=related
Skoro już wspominam o verbunku, to proponuję obejrzeć tradycyjny słowacki taniec werbunkowy:
http://www.youtube.com/wa...feature=related
http://www.youtube.com/wa...feature=related


Kierownikiem (dowódcą?) SW był pułkownik Grzenia-Romanowski, o którym fama niosła, że SW było dla tego dobrego oficera banicją, był on bowiem Kaszubem, a Kaszubi, Mazurzy wg peerelowskiej władzy stanowili „opcję niemiecką” (użyłem niedawnego sformułowania pewnego polskiego polityka współczesnego). Po przejęciu władzy przez Gomułkę i jego ekipę, pułkownik, a raczej komandor Grzenia-Romanowski powołany został na ważne stanowisko w dowództwie Marynarki Wojennej.
Jego zastępcą był major Oleszkiewicz, który – wg mnie - jakby nie pasował do tej funkcji (odbyłem z nim kilka rozmów prywatnych). W późniejszych latach odwiedził mnie w Szczecinie.
Oficerem od drylu był kapitan Józefowicz, reemigrant z Rumunii. Fama głosiła, iż ten przystojniak jako „podrywacz” nie miał sobie równych w Gdańsku.

Wspomnę jeszcze, że „po cichu” podkochiwałem się w urodziwej sekretarce SW, w Basi A.. Być może niepotrzebnie wówczas uznałem, że nie mam u niej żadnych szans?
Basia ukończyła później studia na Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku i jest znaną artystką nie tylko w Trójmieście.


Warszawa, Pruszków
Jeszcze jedna wyprawa do Warszawy.

Późną jesienią 1944 r., jeszcze przed moim udziałem w akcji „okopy”, pewien krewny zaproponował mi udział (jako tłumacza**) w organizowanej przezeń wyprawie do śródmieścia Warszawy po wartościowe przedmioty jakoby zakopane przez niego w piwnicy kamienicy na Solcu.
Przepustki pozwalające na wejście do miasta-widma mogły otrzymać tylko określone niemieckie jednostki wojskowe i to też w wyjątkowych przypadkach, a uzyskanie takiego zezwolenia przez Polaka było praktycznie nie do pomyślenia. Nawet już same zabiegi o taki dokument mogły być dla czyniącego starania groźne. Okazało się, że nie dla owego krewnego, który taką przepustkę uzyskał! Można się było tylko domyślić, że za niemałą ilość „twardych” albo „miękkich”. Przepustka imienna opiewała w dodatku na kilka osób: na oboje krewnych, na jakiegoś kolegę mojego krewnego, niejakiego Z. i na mnie.
Z Pruszkowa wyruszyliśmy o brzasku. Przemierzyliśmy osiedle Ursus i ominąwszy lotnisko dotarliśmy do rogatki miasta przy ul. Puławskiej. Już pierwsza wacha (znacznie mniejsza liczba żandarmów w porównaniu z wyprawą PCK), mimo posiadanej przez nas „absolutnie pewnej” przepustki, usiłowała nas zawrócić twierdząc, że obowiązuje bezwzględny zakaz wpuszczania do miasta kogokolwiek, a zwłaszcza Polaków. Dodając, że nawet jeśli nas posterunek rogatki przepuści, to następne patrole z pewnością nas zawrócą, a nawet może się to dla nas skończyć dramatem. Żandarmi ostrzegli nas ponadto, że poruszanie się po mieście jest niebezpieczne także i z tego względu, że całe miasto jest nieustannie ostrzeliwane z prawobrzeża przez Rosjan. W końcu po długich targach, w trakcie których dołączył do pyskówki jakiś bardziej wyrozumiały podoficer, nas przepuszczono. Po drodze mijaliśmy kilka dużych tablic z dwujęzycznym złowróżbnym napisem: „WER PLÜNDERT, WIRD ERHÄNGT” i „GRABIEŻ KARANA JEST ŚMIERCIĄ”. Po pewnym czasie zatrzymał nas patrol złożony z kilku żandarmów i znów długie, denerwujące wykłócanie się z powoływaniem się na posiadaną przepustkę, ale w końcu i oni pozwolili nam iść dalej.
Zaskakujące zdarzenie: W pewnym miejscu przy ulicy Puławskiej wyszedł z częściowo zburzonego domu pucołowaty ...Azjata (Chińczyk?) odziany w elegancki, lekko tylko przybrudzony, czarny płaszcz z aksamitnym kołnierzem, w staroświeckim meloniku i z olbrzymią walizką w ręku. Uśmiechnął się przyjaźnie, coś pomruczał, śpiesznie przeszedł na drugą stronę ulicy i zniknął w gruzowisku.

Idąc długą ulicą Puławską i dalej Marszałkowską dotarliśmy do skrzyżowania z alejami Jerozolimskimi. Obraz zniszczeń przerażał - ściany wypalonych, bądź zburzonych domów i piętrowe sterty gruzów. W oddali widoczny był zburzony centralny dworzec kolejowy. Na środku skrzyżowania dwóch niedawnych arterii miasta stało kilku esesmanów i Rosjan z RONA. Zaskoczeni naszym widokiem zdjęli z ramion broń i ze złym uśmiechem przywołali nas do siebie. Wszyscy byli pijani. Oficer SS, chyba ich dowódca, trzymał w ręku dziecięcy karabinek-zabawkę, taki na kapiszony i celując w nas bełkotał „paf-paf”. Poczym krótko nas przesłuchał i nie bacząc na mojego krewnego argumenty (w moim nieudolnym tłumaczeniu) wziął do ręki naszą zbawienną przepustkę, przeczytał ją uważnie, ze złością ją zmiął i rzucił na ziemię. Poczym nakazał nam stanąć pod ścianą w bliskości częściowo zburzonego hotelu „Continental”. Jak zwykle przytomna żona krewnego – O. zdołała w pośpiechu podnieść z ziemi naszą zmiętą przepustkę. Pod ścianą stało już kilku innych równie spanikowanych Polaków (chyba z podobnymi przepustkami). Nawet owa O., ta skądinąd dzielna i pewna siebie Herod-baba, głośno pochlipywała. Po pewnym czasie ów dowódca patrolu przywołał nas czworo do siebie i powołując się na swoją wielkoduszność (wciąż przy tym pstrykając ową zabawką) polecił biegiem zawrócić (z komentarzem „...pókim dobry”). Co też pilnie uczyniliśmy.
W drodze powrotnej, kiedy już trochę ochłonęliśmy ze strachu, oboje krewni zarządzili „zorganizowanie” jakichś wartościowych dóbr w którymś z ocalałych mieszkań, „...bo przecież nie powrócimy z pustymi plecakami!”. Po otaksowaniu kilku domów wybrali do przeszukania okazałą, dość nowoczesną i w miarę jeszcze całą kamienicę czynszową w jednej z przecznic ulicy Puławskiej (mniemam, że była to ul. Madalińskiego albo Narbutta). Na typowym podwórzu-studni leżały sterty przemokniętej, stęchłej odzieży, mnóstwo mebli i innych domowych przedmiotów. Oboje krewni niemal biegiem jęli „przeczesywać” mieszkania i po chwili utraciliśmy z nimi całkowicie kontakt. Pan Z. nieporadnie szperał wśród leżących na podwórzu mokrych rzeczach, nie mogąc się zdecydować na zabranie czegokolwiek. Natomiast ja gorączkowo poszukiwałem jakiegoś jadła. Bez powodzenia. Przecież wszystko, co się nadawało do spożycia zostało zjedzone podczas powstania. Jedyną zdobyczą była mała filiżanka przetopionego masła i napoczęty słoik marmolady. Tak bardzo potrzebnej odzieży, czy butów dla mnie, bądź dla rodzeństwa, nie udało mi się znaleźć. Leżało wprawdzie tu na podwórzu bardzo dużo niemal nowej odzieży, ale była praktycznie zniszczona - przemoknięta i spleśniała.
Kolejne osobliwe zdarzenie: W pewnej chwili wyszła z oficyny niemłoda, ubrana tylko w letnią sukienkę kobieta i - rzecz niepojęta - zupełnie nie zdziwiona moją obecnością. Krótko zapytała, „...co ty tu chłopcze porabiasz?!”. Poczym nie czekając na odpowiedź zniknęła w innej części budynku. Była to – być może - ukrywająca się Żydówka należąca do tzw. „robinsonów warszawskich”, a być może jedna z bohaterek memuarów Bernarda Goldberga („Tylko gwiazdy są świadkami”). Fakt nie znalezienia przeze mnie jakiejkolwiek żywności w opuszczonych domach, jest w świetle wspomnień Goldberga zrozumiały, bowiem mieszkania były systematycznie penetrowane przez wygłodniałych, ukrywających się w bunkrach ludzi. Zresztą w większości Żydów.

Późny popołudniem Z. postanowił wracać. Okazało się jednak, że nie można znaleźć buszujących gdzieś po domach oboje moich krewnych. Po dłuższym na nich czekaniu Z. jednak zdecydował, że ruszamy w drogę powrotną sami, bez moich krewnych. Jednakże uszedłszy paręset metrów Z. zreflektował się, bo przecież bez nieodzownej przepustki, którą mieli przy sobie krewni, poruszanie się po mieście było wielce niebezpieczne. Objuczony tobołami ze „zorganizowanymi” łupami postanowił na moich krewnych zaczekać, a mnie wysłał z powrotem na miejsce naszych penetracji polecając odnaleźć oboje krewnych. Z lękiem graniczącym z paniką przemierzałem samotnie pustą Puławską.
Po przebyciu kilkuset metrów usłyszałem charakterystyczny jazgot pojazdu na gąsienicach i co pewien czas huki wystrzałów. Śpiesznie ukryłem się w najbliższym rozbitym przez pociski sklepie. Był to sklep z zabawkami. Po chwili ujrzałem toczący się Puławską transporter opancerzony na gąsienicach (Panzerspähwagen), który jadąc w kierunu śródmieścia strzelał co parędziesiąt metrów z pokładowego działka pojedynczymi strzałami po mijanych budynkach. Był to zapewne Niemców rodzaj rozrywki.

Po kolejnych przebytych setkach metrów spotkałem wreszcie powracających z łupami oboje rozeźlonych na Z. i na mnie krewnych („…uciekliście obaj!”). Po dotarciu do czekającego na nas Z. doszło między moimi dorosłymi współtowarzyszami do karczemnej kłótni; wykłócali się o to, kto kogo wystawił na niebezpieczeństwo. Kłótnia trwała zresztą przez całą drogę powrotną i ponawiana była w związku z tą wyprawą jeszcze wielokrotnie i w późniejszych czasach, także nawet i po wojnie.
W drodze powrotnej, mimo że byliśmy podejrzanie objuczeni tobołami, nie mieliśmy już konfliktów z posterunkami niemieckimi; jeden, bardzo liczny, ominęliśmy klucząc przez gruzy, a przy ostatnim tylko pobieżnie nas „obmacano”, choć toboły moich współtowarzyszy wyraźnie wskazywały na dokonaną przez nas zabronioną „Plünderung“.
Osobliwe mi się teraz wydaje, że trwający przez cały czas naszej wyprawy ostrzał z granatników z za Wisły, te rozrywające się w oddali granaty (w czasie ich lotu daje się słyszeć charakterystyczny furkot) nie przyprawiały nas o strach tak bardzo, jak lęk przed posterunkami niemieckimi.
Nie dowiedziałem się już nigdy, czy moi warszawscy krewni swój cenny skarb z ulicy Solec kiedykolwiek odzyskali. Nigdy już później o tym nie wspominali.

Antek - Sro Paź 19, 2011 10:40 pm
Temat postu: Uzupełnienie
Warszawa, Pruszków
Jeszcze jedna wyprawa do Warszawy.

Późną jesienią 1944 r., jeszcze przed moim udziałem w akcji „okopy”, pewien krewny zaproponował mi udział
(jako tłumacza**)

Zapomniałem dodać następujący komentarz: W czasie okupacji spędziłem kilka miesięcy u moich krewnych w Grudziądzu, wówczas zwanym Graudenz, jako że miasto leżało na ziemiach inkorporowanych przez Niemców do Rzeszy. Tam chodziłem z konieczności do niemieckiej szkoły, co w przekonaniu niektorych naszych warszawskich krewnych oznaczało "posiadać znajomość języka niemieckiego".

Antek - Czw Paź 20, 2011 1:28 am
Temat postu: errata
Z niezrozumiałychpowodów adresy uległy przekłamaniu, wałaściwy adres słowackiej pieśni verbunk „Natu svatu..”:
http://www.youtube.com/watch?v=nhyBmVahibg&feature=related

oraz słowackich tańców verbunk:
http://www.youtube.com/watch?v=Kdqyibe4d8A&feature=related

http://www.youtube.com/watch?v=AeAMEtQoVMs&feature=related

Antek - Czw Paź 27, 2011 1:12 am
Temat postu: Powspominam, pomarudzę
GDAŃSK.
ZNÓW NA PG

Zarówno Studium Wojskowe, jak i obowiązkowe zajęcia z Podstaw Marksizmu-Leninizmu były obowiązkowe, a wyniki zaliczeń i egzaminów z obu przedmiotów odpowiednio odnotowywane w indeksie.
Muszę wspomnieć o jeszcze jednym przedmiocie obowiązkowym zarówno w USP, jak i na PG – o nauce języka rosyjskiego. Pozytywnym skutkiem dużego nacisku kładzionego na ten przedmiot była na tyle dobra moja i wielu moich kolegów znajomość rosyjskiego, że pozwalała na skuteczne korzystanie z rosyjskich podręczników, których księgarnie oferowały szeroki asortyment. Wobec braku stosownej literatury technicznej polskiej i wobec śmiesznie niskich cen książek rosyjskich, z podręczników sowieckich korzystano powszechnie. Cechą wspólną wszystkich tych podręczników był niezwykle długi wstęp ideologiczny, w którym czytelnik mógł się dowiedzieć, że we wszystkich naukowych dziedzinach „pierwszymi na świecie” byli Rosjanie albo naukowcy radzieccy. Te wstępy inspirowały zresztą do niezliczonych przesmiewczych komentarzy i dowcipów.
Jedynie jako podręczniki do fizyki i matematyki obowiązywały prace konkretnych autorów polskich.
Studenci dzisiejsi nie są sobie w stanie wyobrazić, ile trudu wymagało zdobycie np. wszystkich pięciu tomów podręcznika do matematyki Pogorzelskiego; tom najtrudniejszy – piąty (bodaj matematyka wykreślna) pojawił się najpóźniej i w nielicznych egzemplarzach (wydany był w Szwecji). Studentów dzisiejszych, rozpieszczonych przeróżnymi kalkulatorami specjalistycznymi, o komputerze nawet nie wspomnę, mogą przyprawić o kolkę ze śmiechu suwaki logarytmiczne, które różnorakimi koneksjami sprowadzane były z zagranicy (krajowe i radzieckie były stosunkowo prymitywne). To samo dotyczy przyborników kreślarskich.
Zajęcia z kreśleń technicznych prowadził z moim rokiem prof. Kazimierz Bogacz (patrz zdjęcie). Świadomy cen bristolu namawiał nas, aby do sporządzania szkiców elementów maszyn (w czasie ćwiczeń) użyć taniego papieru pakunkowego. Kiedyś, gdy któryś z kolegów posłużył się takim papierem, ale wcześniej wymęczonym do opakowań, profesor rozeźlony pochwycił ów zmięty fragment arkusza i demonstrując go grupie stwierdził zgryźliwie, że oto swój szkic student-niechluj nanosi „na wielokrotnie używanej onucy”.
Załączam zdjęcie prof. K. Bogacza. (Niebawem dołączę zdjęcia kilku „moich” profesorów.

Mój brat uzyskał w tym czasie przydział na pokój sublokatorski w obszernym służbowym mieszkaniu na ul. Politechnicznej, zajmowanym przez rodzinę docenta na Wydz. Chemii PG, p. Andrzeja L.. (Oboje państwo L.. brali czynny udział w Powstaniu Warszawskim; małżonka p. Andrzej była łączniczką). Oboje państwo L. bez najmniejszego wahania zgodzili się na to, abym i ja zamieszkał wraz z bratem. Także nie mieli ci zacni państwo obiekcji, gdy wespół z nami zamieszkał później także mój serdeczny przyjaciel i kolega z roku, Zygmunt R., Kaszub rodem z podpuckiej wsi – z Mieroszyna. Umeblowanie naszego pokoju stanowiło stare, rozklekotane, ciężkie biurko oraz trzy kondygnacje metalowych łóżek (ze słomianymi siennikami!), bodaj wypożyczonych z któregoś z domów asystenckich. Państwo L. tylko z rzadka i bardzo nieśmiało prosili nas o zachowanie większej ciszy w nocy ze względu na ich małe dzieci (myślę, że na tym forum nie muszę odwoływać się do wyobraźni czytelnika, jak zachowuje się trójka młodych ludzi zmuszona wspólnie mieszkać w pomieszczeniu o wielkości ok. 2,5x4 m.).
Dopiero po latach, mając własne, przestronne mieszkanie i liczną rodzinę, mogłem w pełni docenić wielkoduszność i bezgraniczną cierpliwość owych naszych gospodarzy.

Pruszków
Wspomnę jedno z moich najbardziej dramatycznych wydarzeń, które w sposób szczególny utkwiło mi w pamięci. W listopadzie 1944 roku tenże mój nieszczęsny krewny St., organizator wyprawy po swoje skarby w Warszawie, zabrał mnie w roli tłumacza do pomocy w załatwianiu jakoby jakiejś intratnej transakcji z Niemcami. Wcześniej jednak nie poinformował mnie dokąd pójdziemy i z kim konkretnie zamierzał on odbyć rozmowę o owym „interesie”. O obojga moich krewny talentach do geszeftów, zwłaszcza tych niezbyt klarownych, okupacyjnych, krążyły w naszym klanie już wcześniej legendy, więc jego zamiar mnie nie zdziwił.
W umówionym dniu krewny St., już lekko wstawiony - co zresztą nie było u niego rzadkością - zaprowadził mnie do dużej piętrowej, luksusowej willi w bliskości pruszkowskiej stacji kolejki EKD. Przed bramą ogrodzenia budynku - jak zresztą przed wszystkimi zajętymi w czasie okupacji przez Niemców obiektami - wzniesiony był bunkier z worków z piaskiem, a w otworach strzelniczych ustawione były karabiny maszynowe. Z przerażeniem stwierdziłem, że była to siedziba jakiejś jednostki SS. Już u wejścia nastąpiły długie ceregiele z „wachą”, z dwoma zbrojnymi esesmanami. W końcu, w efekcie uporczywego żądania krewnego, zaprowadzono nas na piętro tej willi, do gabinetu zapewne dowódcy placówki (u wejścia do budynku wachman pobieżnie przeszukał mojego krewnego). W olbrzymim gabinecie przyjął nas wysoki, niemłody już oficer SS. Potraktował nas chłodno, ale bez gestu wrogości. W oknach tego wytwornie umeblowanego salonu ułożone były worki z piaskiem i wstawione karabiny maszynowe. Oficer odprawił eskortującego nas wachmana, poczym zasiadłszy za biurkiem (my stojąc w pewnej odległości od biurka) polecił wyłuszczyć sprawę. Krewny z naciskiem kazał mi dosłownie tłumaczyć treść swoich słów. Poczym zwrócił się do Niemca z następującą prośbą: „Chciałbym niezwłocznie wstąpić do ochotniczego polskiego legionu SS, aby u boku armii niemieckiej walczyć z bolszewikami”. Z przerażenia nie mogłem sklecić w miarę składnego zdania po niemiecku. Rozpaczliwie próbowałem nawet odwieść krewnego od dalszej rozmowy z SS-manem. Krewny jednak uparcie, wręcz gniewnie zażądał przetłumaczenia przeze mnie sformułowanych przez niego zdań. Z dużym trudem, jąkając się, wygłosiłem po niemiecku żądanie krewnego. Oficer przyglądał się nam długo, nie przerywając mojego nieskładnego bełkotu. Po chwili ciszy wstał z za biurka, podszedł do krewnego, poklepał go po ramieniu i oświadczył, że takiego polskiego legionu nie ma i z ironicznym uśmiechem stwierdził, że mój krewny zapewne przybył tu po kłótni ze swoją żoną, więc niech nie szuka pocieszenia u władz niemieckich. Następnie oznajmił, że nie ma teraz czasu na dalszą rozmowę i że powinniśmy niezwłocznie opuścić tę placówkę, a krewny powinien sobie pójść teraz do domu. Krewny upierał się jednak przy swoim, a ja jego wywody z konieczności ponownie tłumaczyłem na niemiecki. Oficer powtórzył raz jeszcze, że nie ma możliwości przyjęcia go na służbę, poczym zniecierpliwiony stwierdził, że owszem, być może przyjmie krewnego do swojej jednostki, ale najpierw powinien się on wyspać i pogodzić ze swoją „starą”. Powinien raz jeszcze swoją deklarację przemyśleć i zgłosić się doń ponownie następnego dnia. Tego krewny St. szczęśliwie już nie uczynił. Mój krewny się później wobec mnie wielokrotnie sumitował, zwłaszcza następnego dnia, po wytrzeźwieniu, tłumacząc, że istotnie miał ze swoją żoną burzliwą awanturę - co dla mnie nie było nowością, kłócili się oni oboje przecież nieustannie - i że chciał jej …w ten sposób dokuczyć. Prosił mnie też, żeby nikomu o tym zdarzeniu nie opowiadać. Słowa danego nie dotrzymałem, bo tę dla mnie dramatyczną przygodę jednak zrelacjonowałem matce, a po wojnie też i ojcu, po jego powrocie z obozu. Nigdy natomiast nie opowiedziałem o tym zdarzeniu zarówno małżonce krewnego St., ani też ich córce. Myślę jednak, że uczynił to przy jakiejś okazji i po dużym kielichu on sam, był on bowiem - będąc na rauszu - bardzo gadatliwy.
Powyższe muszę uzupełnić istotną informacją: ów niemiecki oficer nie miał racji twierdząc, że nie istniała polska kolaboracyjna jednostka militarna. W tym czasie uparcie krążyła w Pruszkowie pogłoska o formowaniu przez Niemców legionu polskiego do walki z Sowietami. Myślę, że krewny o tych pogłoskach również słyszał. Dopiero po latach dowiedziałem się, że owe pogłoski nie były pozbawione podstaw. Pod koniec listopada 1944 r. Niemcy ogłosili w Krakowie i w szeregu innych miejscowości Generalnego Gubernatorstwa nabór do „Polskiej Służby Pomocniczej przy Niemieckich Siłach Zbrojnych”, która docelowo miała liczyć 12000 polskich uzbrojonych ochotników. W ślad za tym odbył się w Krakowie nawet przemarsz 50-osobowej polskiej jednostki złożonej z mężczyzn i kobiet w mundurach niemieckich i śpiewających polskie piosenki wojskowe. Według danych organizacji podziemnych Niemcom udało się wówczas pozyskać 471 polskich ochotników.

Inna moja przygoda, a raczej zdarzenie tragikomiczne: Powracając pewnego mroźnego dnia zimą ‘44/’45 do „naszego” domu, na ulicę Helenowską, pobiegłem drogą wiodącą na przełaj, przemierzając także podwórza pruszkowskich podmiejskich ruder. (Powracałem od fryzjera, z którym moja matka wynegocjowała wcześniej zgodę na strzyżenie mojej od miesięcy nie strzyżonej i pełnej robactwa grzywy). Za jedną z przydomowych komórek wystawał ponad poziom gruntu niski murek w kształcie prostokąta, sprawiający wrażenie fundamentu pod jakąś przyszłą przybudówkę istniejącej komórki. Wnętrze tego obmurowania było przyprószone śniegiem i wyglądało jak zwykły grunt. Wbiegłszy na to wnętrze wpadłem nagle po szyję ...w fekalia. Było to bowiem prymitywne, niczym nie zabezpieczone szambo. W pobliżu nie było ludzi, nikt nie usłyszał mojego rozpaczliwego wołania o pomoc. Resztkami sił udało mi się jednak jakoś z tego gęstego, częściowo zmarzniętego błota wydostać i przemarznięty z trudem dotarłem do domu, do domu przecież prawie nie ogrzanego, no i oczywiście pozbawionego łazienki. Nie posiadaliśmy nawet większej miednicy, w której mógłbym się porządnie umyć, a przy tym nie miałem nawet jakiejkolwiek zapasowej części bielizny ani odzieży.

Zimowe miesiące ‘44/’45 były okresem naszej skrajnej nędzy; głód i zimno sprawiły, że moja siostra i ja pokryci byliśmy wrzodami, po których głębokie blizny nosimy do dzisiaj.

W nocy z16. na 17, stycznia 1945 roku Niemcy opuścili Pruszków.
Pozdrawiam
Antek

Antek - Pon Lis 07, 2011 12:28 am
Temat postu: Powspominam, pomarudzę
GDAŃSK.
PG

Trudności materialne pierwszego roku studiów skłoniły mnie do ponownego podjęcia pracy w I Katedrze Fizyki i do kontynuacji studiów na kursie wieczorowym. I Katedrą Fizyki kierował teraz prof. Włodzimierz Mościcki. Poza przypisaną mi obsługą serwisową pracowni studenckich katedry uczestniczyłem w pracach związanych z montażem urządzeń elektronicznych do badań izotopowych. Mój budżet uzupełniałem pracami zleconymi, a także naprawami sprzętu radiotechnicznego. Dużym udogodnieniem w tym względzie była możliwość zaopatrywania się w niezwykle tanie, a na rynku trudnodostępne lampy elektronowe w magazynach SKRK (Społeczny Komitet Radiofonizacji Kraju). Rzecz na tamte czasy niesłychana - wystarczyło być członkiem tej politycznie całkowicie neutalnej organizacji, aby dostąpić tego cennego przywileju. I to w sytuacji, gdy warunkiem nabycia w sklepie uspołecznionej sieci handlowej zwykłej żaróweczki do latarki, należało …zdać w sklepie podobną żaróweczkę uszkodzoną, bądź tylko jej metalowy cokolik!

W połowie lat 50. brat się ożenił i otrzymał wygodniejsze mieszkanie, a ja, nie mając formalnego prawa do zajmowanego dotąd przez brata pokoju, zmuszony byłem z tego wygodnego pokoiku u państwa L. się wyprowadzić. Mój ożenek sprawę lokum skomplikował jeszcze bardziej. Jednakże po dłuższych staraniach otrzymałem pokój asystencki na pierwszy piętrze budynku „Bratniaka” przy ul. Siedlickiej. To jednopokojowe mieszkanie miało wprawdzie swoje zalety, ale więcej wad. Na parterze pod naszym pokojem miała swoją aktywną i bardzo głośną działalność kawiarnia „Kwadratowa”. W szeregu pomieszczeń na naszym piętrze mieściła się studencka spółdzielnia produkująca świece (mocno smrodliwą technologią) i modne plastikowe krawaty (takie pokraczne króćce na gumkę). W biurach spółdzielni odbywały się często huczne i zakrapiane imprezy. Na tymże piętrze mieścił się osobliwy „węzeł kuchenno-toaletowy”, z którego korzystali mieszkańcy pokoi asystenckich (kilka Rodzin), pracownicy spółdzielni oraz liczni studenci (na parterze mieściła się duża stołówka studencka). Ów „węzeł” mieścił kilkolufowe toalety, a przedsionek tej toalety (między oboma pomieszczeniami nie było drzwi!) stanowił kuchnię dla mieszkańców (wielopalnikowy ruszt z prymitywnie pospawanych kątowników). Na podłodze toalety nierzadko odpoczywali uczestnicy spółdzielnianych fet. Plagą małżeństw zamieszkujących pokoje asystenckie było niszczenie wózków dziecięcych; bowiem na wystawianych na korytarz wózkach studenci urządzali sobie przejażdżki.

Dużym przeżyciem dla studentów i pracowników PG były w roku 1956 tzw. wydarzenia październikowe. Powrócę do nich w innym moim wpisie.

Pruszków
W połowie stycznia 1945 r. władze okupacyjne rozplakatowały zarządzenie głoszące, że 16. stycznia winna nastąpić ewakuacja całej cywilnej ludności Pruszkowa, z dobrze znanym nam uzasadnieniem - aby uchronić ludność cywilną przed skutkami mających nastąpić walk. Tu, w Pruszkowie jednak nikt się do tego nie zastosował. My jednakże, pomni wcześniejszych doświadczeń, spakowaliśmy mimo wszystko nasz skromny dobytek i przygotowaliśmy się do kolejnej wędrówki. Nie mieliśmy zresztą tutaj wiele do stracenia.
Tego wieczora solidnie nagrzaliśmy resztką opału naszą izbę (kuchnia) i spakowani, leżąc w odzieży na naszym słomianym barłogu, czekaliśmy ranka na ew. przymusowy wymarsz. Jeszcze tego samego wieczora Niemcy opuścili rejon Pruszkowa bez walki. Opuszczając Pruszków i okolice Niemcy wysadzili w powietrze swoje magazyny materiałów bojowych mieszczące się w bunkrze-ziemiance w pobliskim Komorowie,.
W nocy z 16. na 17. stycznia dotknęło mnie kolejne tragikomiczne wydarzenie.
Uwaga! Czytelnik wrażliwy (czyli tzw. „obrzydliwy”) nie powinien tego akapitu czytać!
Na kuchni kaflowej stał jak zwykle gliniany garnek z kawą zbożową. Tej nocy, spragniony, bo gorączkujący sięgnąłem w ciemności po tę ciepłą jeszcze kawę. Pijąc stwierdziłem, że połykam jakby kożuchy z mleka. Zdziwiło mnie to niepomiernie, bo przecież mleka nie piliśmy od miesięcy. Poczym w ustach znalazły się jakby zapałki. Po pełnym oprzytomnieniu i zaświeceniu świeczki stwierdziłem, że to resztki ...rozgotowanej myszy, która widocznie wpadła w nocy do kawy. Incydent zakończyły zbiorowe wymioty całej rodziny.
Przez wiele późniejszych lat wydarzenie to było w naszej rodzinie przedmiotem wygłaszanych pod moim adresem uszczypliwości. Skutkiem tego wydarzenia pozostał mój trwały wstręt do kożuchów w mleku.


Reakcja ludności na wkraczanie do Pruszkowa oddziałów kościuszkowskich nie miała wiele wspólnego z obrazami euforycznej radości, jakie oglądaliśmy przez późniejsze lata w kronikach filmowych. Wg mnie pośród pruszkowian zapanował nastrój ulgi i radości z cieniem przygnębienia. Zresztą wojsko raczej przez Pruszków tylko przetaczało się, zmierzając na zachód.
Jedyni Rosjanie, jakich w czasie następnych dni sporadycznie widywałem na ulicach miasta, to małe grupy liczące trzech lub czterech żołnierzy w błękitnych czapkach najczęściej prowadzących pojedynczych cywilów. Niebawem słyszało się o aresztowaniach tzw. „zdrajców narodu”, czyli żołnierzy AK i BCh dokonywanych przez NKWD i już aktywnych funkcjonariuszy UB.

Wiele więcej szczegółów zapamiętanych przeze mnie z owego 17. stycznia dotyczyło jednakże całkowicie innego zdarzenia.
Owego dnia obaj z bratem wywołani zostaliśmy z domu wcześnie rano przez naszych pruszkowskich przyjaciół. (Nawoływali się śpiewnym hasłem o brzmieniu: „kaczaaaaik”!)
Posłużenie się wobec tych znacznie starszych od nas młodych mężczyzn mianem przyjaciół nie odzwierciedla w pełni mojego brata i moje z nimi związki. Dorośli mieli dla nich określenie zdecydowanie pejoratywne: „tutejsza łobuzeria”. Już wówczas znane było uszczypliwe określenie dla Pruszkowa - „Opryszków”.
Nas obu, po krótkim okresie „obwąchiwania” nas, traktowali z sympatią i niejako opiekuńczo, wprowadzając nas w tajniki lokalnych zwyczajów; np. pouczali, jak „organizować” opał z pobliskiego lasu (użyczali nam piły i siekiery), ziemniaki i buraki z pobliskiego Helenowa itp.. Częstokroć obdarowywali nas chlebem i wiktuałami przynoszonymi z domu. Przed wigilią Bożego Narodzenia mieliśmy od niektórych z nich zaproszenia na kolację, z czego nie mogliśmy skorzystać z wiadomych względów higienicznych (oględnie rzecz określając).

Opuszczając Pruszków Niemcy wysadzili w powietrze magazyn materiałów bojowych mieszczący się w bunkrze-ziemiance w pobliskim Komorowie. Nasi zbrojni w plecaki pruszkowscy koledzy poprowadzili nas do Komorowa do miejsca owego zdetonowanego niemieckiego magazynu. Tutaj gawiedź, a głównie okoliczna dzieciarnia, skrzętnie zbierała porozrzucane przez eksplozje atrakcyjne bojowe „zabawki”. Łupy, stanowiące jeszcze przed niewieloma godzinami chronione niemieckie materiały wojskowe, znosiliśmy do domu i my obaj z bratem. M.in. skrzynki z laskami dynamitu, kostki amerykańskiego trotylu w osobliwych metalowych, hermetycznych pojemnikach (zapewne przejęte przez Niemców ze zrzutów alianckich), drewniane „piórniki” ze spłonkami lontowymi, spłonki elektryczne, zwoje lontu, różnorakie zapalniki do min przeciwpiechotnych i t.p..
Dokonywane następnie przez nas obu doświadczalne eksplozje i to w bliskości naszego i sąsiedzkich domów sprawiły, że w paru z nich wyleciały szyby. Kiedy sobie przypomnę różne związane z tymi praktykami szczegóły z owych dni, to nasuwa się wniosek, że obaj tylko cudem uszliśmy z tych eksperymentów z życiem.

W arkana posługiwania się tymi materiałami bojowymi wprowadzali nas, pouczając co do czego służy i demonstrując, jak te materiały „spożytkować” (nigdy nie znalazłem odpowiedzi na to, skąd ci młodzi ludzie tę wiedzę posiedli). Natomiast naszymi eksperymentami pirotechnicznymi mocno naraziliśmy się naszym skądinąd porządnym pruszkowskim sąsiadom, którzy przecież aż do owych dni odnosili się do nas z dużą życzliwością.
Zdobyte w tamtych dniach doświadczenia rychło nam się przydały w Grudziądzu i być może uchroniły od nieszczęścia w chwili ponownego zetknięcia się przez nas z nieprawdopodobnie licznym asortymentem i mnogością tego rodzaju akcesoriów bojowych.

Pozdrawiam
Antek

Antek - Wto Lis 22, 2011 1:05 am
Temat postu: Powspominam, pomarudzę
GDAŃSK.
PG

Wspomnę o znamiennym zdarzeniu, jakie miało miejsce na PG w pierwszej połowie lat 50. Owego dnia wykonywałem prace zlecone w pracowni Katedry Mostów. Przybyły asystent poinformował obecnych, że jakiś domorosły wynalazca właśnie demonstruje w parkowej części PG swój wynalazek.
W miejscu pokazu już pracowała duża przemysłowa sprężarka, na trawie leżały węże i różnych rozmiarów walcowate metalowe przedmioty przypominające pociski artyleryjskie. Po chwili prowadzący pokaz wynalazca zademonstrował działanie tych urządzeń. W jego komentarzu padało odnoszące się do urządzeń określenie - „kret”. Jeden z demonstrowanych „kretów” wprowadzony w niewielkie wzniesienie wynurzył się po pewnym czasie w odległym miejscu wzniesienia. Komentarze widzów były bardzo różne, w większości krytyczne. W późniejszych rozmowach w Katedrze stwierdzono, że żaden z profesorów katedr, do których adresowany był pokaz, nie pojawili się na pokazie. Sprawa „kretów” była w Katedrze Mostów jeszcze niejednokrotnie dyskutowana. Myślę, że nie tylko w tej katedrze.
Jeśli dobrze pamiętam, ów wynalazca miał zarówno trudności w opatentowaniu swojego wynalazku, jak i w znalezieniu potencjalnego producenta dla swoich – teraz tak powszechnie używanych - kretów.

Wielkim przeżyciem zarówno dla społeczności studenckiej, jak i dla pracowników PG były tzw. wydarzenia październikowe roku 1956.
W końcu października odbyło się na placu przed głównym budynkiem szereg wieców, przez kilka dni wiecowano do późnych godzin nocnych. Żarliwe przemówienia wygłaszali z zaimprowizowanej trybuny nie tylko studenci, niektórzy pracownicy, delegaci dużych zakładów przemysłowych, ale także oficerowie wojska i Marynarki Wojennej. Jeden z oficerów MW w dramatycznym geście podeptał swoją sowieckiego kroju czapkę wojskową i deklarował już więcej nie wdzieje munduru (wówczas także sowieckiego kroju), póki nie zostanie przywrócone tradycyjne umundurowanie marynarki polskiej. Inny oficer oświadczył – ku niesłychanemu entuzjazmowi zebranych - że dołoży starań, aby w gdańskim garnizonie sformowany został specjalny batalion marynarzy, który uda się do Warszawy, by stanowić gwardię przyboczną nowego genseka – Gomułki. Wielokrotnie wygłaszano żądanie, aby wykładowcy Katedry Podstaw Marksizmu-Leninizmu zadeklarowali swoje poparcie dla Gomułki i nowych władz partyjnych. Jednakże nikt z tej katedry na wiecach się nie pojawił.
Oczywiście i ja w swojej naiwności uczestniczyłem w tym burzliwym wiecowaniu. Jedyne dwa spośród wykonanych przeze mnie na jednym z wieców zdjęć z pomocą flesza (z lampami spaleniowymi), załączam niżej. Ich jakość techniczna całkowicie je dyskwalifikuje, załączam je jako ciekawostkę.
Niestety nie pamiętam, kto te wiece organizował, przypuszczalnie ZSP.

Rychło polskie społeczeństwo przekonało się, że cała ta zmiana garnituru partyjnych dygnitarzy i głoszone hasła w rodzaju „odnowa”, „demokratyzacja” i tym podobne, były tylko kolejnym oszukańczym manewrem komunistów.

Pruszków
Przyznana przez nowe władze kwota bodaj 500 zł na Kenkartę ( nowy banknot. tzw. lubelski, kolokwialnie nadal określany „góralem”, potocznym mianem okupacyjnej pięćsetki) szybko została przez moją rodzinę skonsumowana, łagodząc nędzę tylko na krótko. Z licznych rodzinnych narad wypływał niezmiennie jeden wniosek – szukajmy pilnie pomocy u naszych krewnych w Grudziądzu. Ostatecznie ustalono wspólnie, że w podróż do Grudziądza, do naszych krewnych, udam się ja sam, bowiem mama i mała siostra były najbardziej schorowane, a brat, jako z nas najsilniejszy i najbardziej operatywny powinien się nimi zaopiekować.
W tamtym czasie żadna instytucja nowej władzy nie była w stanie udzielić informacji o aktualnym przebiegu frontu, także nie mogła odpowiedzieć na pytanie, czy linia frontu już Grudziądz minęła. Mimo to, wyjazd mój był sprawą przesądzoną i pilną, bowiem w istniejących warunkach nie byliśmy w stanie utrzymać się dłużej przy życiu.

Jedyną, w miarę funkcjonującą stacją kolejową w najbliższej okolicy, była mała stacyjka w Ożarowie. Po wielogodzinnym oczekiwaniu przybył sowiecki wojskowy pociąg towarowy zmierzający z dostawami gdzieś na północ, ponoć w kierunku frontu; stacja docelowa pociągu była, oczywiście, ściśle tajna, ale według pogłosek - Toruń. Po długich targach z Ruskimi popartych przezornie zabraną przez współpodróżnych uniwersalną w tych czasach „walutą” – bimbrem - wpuszczono wreszcie czekającą na peronie gromadę złożoną z kilkudziesięciu osób do jedynego wolnego, odkrytego wagonu towarowego, do tzw. lory. Jazda przy siarczystym mrozie trwała szereg godzin, ziąb był więc wielce dokuczliwy, zwłaszcza że miałem na sobie tylko połatane letnie ubranie, zresztą moje jedyne. Dokuczały niezabliźnione wrzody.
Mimo wielogodzinnej jazdy, pociąg ujechał zaledwie kilkadziesiąt kilometrów, a postój miał potrwać do następnego dnia. Do kolejnej stacji kolejowej, skąd jakoby miały kursować jakieś wojskowe pociągi w kierunku zachodnim, wszyscy podróżni musieli udać się już pieszo. Wielokilometrowa wędrówka polnymi drogami, przez pobojowiska, trwała kolejne godziny. Mijaliśmy ponure obrazy spalonych gospodarstw i rozbitych wojskowych pojazdów, wszędzie świeże ślady walk; swąd pogorzelisk i padłych zwierząt. Nocleg w jakiejś niewielkiej stacyjce; pośrodku niewielkiego pomieszczenia będącego kiedyś poczekalnią Rosjanie, przy rozpalonym na posadzce ognisku, spożywali wojskowy posiłek; menu tradycyjne - chleb ze słoniną i cebula. Oczywiście nie bez sowitego zakrapiania. Przysiadłszy się do nich, aby się ogrzać przy ognisku, ci bez pytania podali i mnie pajdy chleba z sała i łuk, co przyjąłem z niepomierną radością. Podobnie zresztą traktowali mnie Ruscy – i nie tylko mnie - w kilku innych sytuacjach.
Następnego dnia znowu jazda przypadkowymi wojskowymi pociągami i okrężnymi trasami (szosy zdewastowane, zatarasowane zniszczonymi pojazdami, mosty wysadzone). Duże odcinki trasy pokonywałem wespół z innymi podróżnymi pieszo. Po drodze liczne mniej lub bardziej zniszczone miejscowości, m. in. Włocławek. Późnym wieczorem, po kilkunastu godzinach wędrówki, dotarłem do Wąbrzeźna.
Przytoczę tu pewien epizod. W Wąbrzeźnie, podobnie jak zresztą i w innych miejscowościach, mieszkańcy na ogół odmawiali podróżnym noclegu. I trudno się było tym zastraszonym ludziom dziwić - zewsząd czyhały na nich zagrożenia; niemiecki okupant dopiero co uszedł, a „wyzwoliciele” okazali się od nich nie lepsi. Trudno było oczekiwać, aby mnie, zwłaszcza wobec mojego wyglądu, potraktowano inaczej (najczęściej nawet drzwi nie chciano otworzyć). W swojej bezradności poprosiłem o nocleg kwaterujących w opuszczonym budynku sowieckich żołnierzy. Jakiś oficer postanowił pomóc w zakwaterowaniu mnie u tutejszych mieszkańców. W najbliższym niewielkim budynku stanowczo odmówiono udzielenia mi schronienia. Oficer sięgnął do kabury, a mieszkańcy uznali ten gest jako „propozycję nie do odrzucenia”. Nie muszę opisywać mojego w zaistniałej kłopotliwej sytuacji paskudnego samopoczucia. W całej tej wędrówce tkwiła we mnie, podobnie, jak i w większości wędrujących podróżnych brzydka, irracjonalna niechęć do tubylców.
Ludzie ci po dłuższej ze mną rozmowie złagodnieli, poczęstowali kolacją, a nawet przygotowali na dalszą podróż wałówkę. Przezornie jednak umieścili mnie w cudzym, luksusowym zresztą, mieszkaniu, nad którym tylko sprawowali opiekę, bowiem właściciele tego mieszkania, folksdojcze, uciekli wraz z Niemcami na zachód. Tu wreszcie, w komfortowej, choć zimnej sypialni (nie ogrzewane było całe owo mieszkanie) wypocząłem po królewsku. Jakoś w najmniejszej mierze nie gryzło mnie, „besprizornego”, wówczas sumienie, że pozostawiłem tu część moich „osobistych” pasożytów.


Podróżni w czasie tułaczych wędrówek z reguły starali się dla bezpieczeństwa łączyć w liczniejsze grupy. Czyniłem to i ja, ale raczej z innych motywów.
Za Radzynem przyłączyłem się do dwóch niedawnych więźniów obozu koncentracyjnego. Jednym z nich był już niemłody pan Ł.. Po drodze Ł. dobywał często swojego pistoletu (niemal nowy Luger-„parabellum”) i powielekroć powtarzał, czemu miała służyć jego „spluwa”. Zmierzał on mianowicie do Łasina, do swojego domu, do żony, żeby ją - jak twierdził - zastrzelić, bo jak się wcześniej dowiedział, w czasie, gdy on siedział w obozie, ona rzekomo zabawiała się z Niemcami.

Pod koniec lutego dotarłem do podgrudziądzkiej wsi Marusza. Już z odległości dziesiątków kilometrów docierał do nas nieustanny grzmot dział i ryk katiusz, a horyzont przesłaniał dym płonącego Grudziądza. Przez ostatnie kilometry drogi, wobec bliskości frontu, nękani byliśmy często przez sowieckie patrole wojskowe usiłujące podróżnych zawrócić z drogi (z reguły pokrzykiwano: „...paszli won, zdzieś front!”). Moi dorośli towarzysze doskonale radzili sobie z Rosjanami, równie dobrze posługując się łamanym rosyjskim i biegłą słowiańską „łaciną”.
Tu okazało się, że o Grudziądz, przez Niemców określony jako „Festung Graudenz”, wciąż trwają walki.

Pozdrawiam
Antek

Antek - Wto Lis 29, 2011 11:57 am
Temat postu: Powspominam, pomarudzę
GDAŃSK.
PG

Na zakończenie wspomnień z lat moich związków z Politechniką Gdańską jeszcze tylko krótko o pewnym epizodzie.
Moim przełożonym w ostatnich latach pracy w Katedrze Fizyki był prof. Włodzimierz Mościcki. Ten wymagający – choć już nie tak surowy zwierzchnik jak prof. Piekara – wyraził zgodę na remontowanie przeze mnie na terenie PG mojej (zdobytej jakimś handlem wymiennym) mieczowej jolki żaglowej (8 m2 żagla). Stanowisko remontowe urządziłem sobie w bliskości lewego skrzydła budynku głównego mieszczącego obie katedry fizyki, vis-a-vis okien Audytorium Maximum i mieszkania rodzinnego woźnego Katedry.
Teraz, w jesiennym wieku, wydaje mi się niepojęte, że w tym hektycznym czasie - studia, praca, rodzina - znajdywałem jeszcze czas na tak czasochłonną pasję: remont drewnianego kadłuba i wykonanie wielu metalowych okuć, m. in. wantów, stalowych płatów miecza i steru itp.. I jeszcze rzecz zapewne teraz w Trójmieście nie do zrealizowania - przewiozłem z Sopotu do Wrzeszcza przytroczony do roweru 8-metrowej długości świerkowy maszt do mojej łódki.

Wobec faktu powiększenia się mojej rodziny i stosunkowo niskiego wynagrodzenia na PG, zmieniłem po ukończeniu studiów miejsce pracy. Niewiele lat później mój pracodawca (instytucja państwowa, której działalność oparta jest na technologii elektronicznej) przeniósł mnie służbowo (i awansował) do swojej placówki w Szczecinie, gdzie zapewnił mi także wygodne mieszkanie rodzinne.
N.B. W Szczecinie współpracowałem z jednym z byłych asystentów Katedry Fizyki, z Wackiem O., który po ukończeniu studiów (we wczesnych latach 50.) zgodnie z nakazem pracy zajmował odpowiedzialne stanowisko w bratniej instytucji w Szczecinie.
W owej instytucji pracowałem do emerytury, także poza mój wiek emerytalny.


Pozwolę sobie jeszcze na kontynuację moich wspomnień z lat 1945 – 1947, zamieszczając kilka dalszych wpisów na nin. forum.

Wędrówka
Grudziądz
Za sprawą liczebności sowieckiego wojska niewielka wioska Marusza sprawiała wrażenie małego ruchliwego miasteczka. N.B. także współczesna Marusza jest nadal niewielką podgrudziądzką wioską. Na skraju wsi okopane były stanowiska baterii artylerii i katiusz, które co parędziesiąt minut z rykiem ostrzeliwały Grudziądz, zwany przez Rosjan z niemiecka „graudenc” (Graudenz).
Tu, w tej małej wiosce, przyjęła mnie pod dach swojego ubogiego folwarcznego czworaka rodzina robotników rolnych pobliskiego majątku. Mimo, iż była to liczna rodzina, a czworacze mieszkanie ciasne, uczynili to bez wahania. We wsi panował „chemiczny” swąd prochu i spalenizny docierający z płonącego miasta, nękał huk dział i ryk katiusz. Dla mnie najważniejszy teraz był fakt, że wreszcie mam dach nad głową, że nie marznę, że mam pod dostatkiem jedzenia i jestem pośród przychylnych mi ludzi!
Wciąż przybywającym podróżnym dalej pójść stanowczo nie pozwolono - nieopodal przebiegała linia frontu. Większość przybyszów udawała się w drogę powrotną. Ja postanowiłem cierpliwie czekać do zakończenia walk.
Moi gospodarze byli do tej sytuacji dobrze przygotowani; przechowywali parę zakopanych beczek z zasoloną rąbanką i wędlinami, pod dostatkiem też mieli ziemniaków i mąki. Dobra te zmyślnie i skutecznie ukrywali zarówno przed rekwizycjami niemieckimi, jak i sowieckimi. Mięso było wprawdzie zjełczałe, ale któż z tego powodu wówczas grymasił, a już na pewno nie ja. Liczni Rosjanie zachowywali się w miarę układnie, nie nękali tutejszej ludności rabunkami, nie słyszało się też tu o gwałtach. Być może była to zasługa bliskości sowieckiego sztabu zainstalowanego w pobliskim majątku.

Wreszcie też po raz pierwszy od dłuższego czasu mogłem się myć w ciepłej wodzie i dokonać odwszenia, choć mało skutecznego, przecie sami gospodarze toczyli z własnym robactwem trudne boje.
Na zadawane Rosjanom pytania o czasową perspektywę wyzwolenia Grudziądza, odpowiedź z reguły brzmiała: „...uże zawtra”. Czekając więc na zakończenie walk o Festung Graudenz i zażywając atmosfery odprężenia, mogłem penetrować najbliższe okolice. W pobliskim lesie napotkałem pozostawione przez jakąś niemiecką jednostkę wojskową obozowisko ze sprzętem bojowym. Świadom jednak byłem, że jakiekolwiek próby jego „użytkowania” byłyby - ze względu na toczące się w pobliżu walki - niezbyt bezpieczne. Niemcy pozostawili tu m. in. osobliwe namioty wykonane ze sklejki (wielobok o średnicy ok. 3 m z dachem w formie płaskiego ostrosłupa). Wokół namiotów leżały wojskowe tobogany w kształcie niewielkich białych łódek o konstrukcji „słomkowej” (o długości ok. 2 m, szerokości 0,8 m i głębokości 0,4 m).

Któregoś dnia dało się zauważyć wielkie poruszenie wśród sowieckich żołnierzy. Do operujących tu jednostek artylerii i katiusz przybył jakiś wyższej rangi oficer (znacznie później, w oparciu o historiografię wywnioskowałem, że mógł to być generał Rachimow). Odziany był - podobnie, jak kilku innych widywanych przeze mnie oficerów sowieckich - w kaukaską, czarną filcową pelerynę i w kozacką karakułową papachę. Wśród Rosjan rozeszła się fama, jakoby Niemcy powiesili na wieży kościoła ewangelickiego sowieckich parlamentariuszy, a rozpętany później wzmożony ostrzał miasta, jakby tę wieść potwierdzał. Jednakże w powojennej historiografii znalazłem jedynie informację, że niemieckie dowództwo „Festung Graudenz” (gen. Fricke) odrzuciło sowieckie ultimatum żądające bezwarunkowej kapitulacji. Natomiast o zamordowaniu sowieckich parlamentariuszy nigdzie nie znalazłem najmniejszej wzmianki, było to zapewne celowe sianie propagandy grozy przez politruków dla wzmocnienia ducha bojowego krasnoarmiejców. Z memuarów starszego kaprala wermachtu Conrada, uczestnika tamtych walk, wynika, że Rosjanie wysyłali oficjalnych parlamentariuszy po kilkakroć, a rolę tę powierzano najczęściej jeńcom niemieckim, działaczom „Antifa”. Kilku z nich udawało się nawet na własną rękę do „kotła” usiłując przekonać poszczególnych dowódców jednostek wermachtu i swoich wermachtowskich towarzyszy do złożenia broni.
W rzeczywistości kapitulacja Niemców była zasługą sowieckiego majora Lwa Kopelewa (znanego radzieckiego pisarza, Żyda z pochodzenia, biegle władającego niemieckim), który wynegocjował z Niemcami kapitulację. N.B. Kopelew został w ostatnich dniach wojny osadzony w łagrach za „okazane współczucie z Niemcami”. W istocie Kopelew zabiegał u sowieckiego wyższego dowództwa o spowodowanie zaprzestania gwałtów na Niemkach i masowych rabunków.

Bodaj 6. marca wybuchła radość pośród wojska – obrońcy „Festung Graudenz” skapitulowali. Wczesnym rankiem następnego dnia ruszyłem z grupą przybyłych byłych więźniów obozu w kierunku miasta. Moi dorośli współtowarzysze niecierpliwie usiłowali zatrzymać przejeżdżające wojskowe pojazdy, bowiem przed nami było kilka kilometrów drogi. Wreszcie zatrzymał się GAZ pełen beczek z benzyną. Moi współpodróżni musieli jednak za przewóz oddać kierowcy resztę swojego zapasu „waluty”, czyli butelkę bimbru. Wczesnym przedpołudniem dotarliśmy owym autem do przedmieścia Grudziądza. Przed rogatką miasta ustawionej na ul. Chełmińskiej (posterunek wojskowy z prowizorycznym szlabanem) lękliwy ruski kierowca kazał nam zsiąść z wozu.
Do śródmieścia zmierzałem ulicami Chełmińską i Toruńską. Widok tego niegdyś przytulnego, spokojnego miasta był żałosny – dewastacje, ruiny, zgliszcza. Obrazy dobrze znane mi z Warszawy: ulice zalegały gruzy i zwłoki - niemal wyłącznie żołnierzy niemieckich. W wielu miejscach wciąż jeszcze płonęły budynki. Z dużym trudem dobrnąłem do śródmieścia, do Trynki (niewielki płynący przez miasto strumyk). Dawne reprezentacyjne centrum - otoczenie obecnego pl. 23-go Stycznia - całkowicie legło w gruzach, w miejscu dawnego mostu przez Trynkę widniała wielka pryzma gruzu powstała z sąsiadujących z mostem zburzonych domów. Wzdłuż stromych brzegów tej niewielkiej rzeczki leżały rzędy trupów esesmanów leżących jeszcze przy swoim sprzęcie bojowym. Na ulicach trwał ożywiony ruch pieszy sowieckich żołnierzy (ulice były nieprzejezdne), tylko tu i ówdzie truchtem przemykali pośród Rosjan wylęknieni grudziądzanie. Właśnie tu, przy zburzonym moście na Trynce spotkałem zaaferowaną moją ciotkę H.. Na mój widok osłupiała, była zaskoczona, że widzi mnie żywego, bowiem według krążącej w Grudziądzu rodzinnej famy (tu mieszkali wszyscy nasi krewni po kądzieli), cała moja rodzina jakoby zginęła w powstaniu warszawskim. Zasypała mnie pytaniami, ale nie czekając na odpowiedzi podała mi śpiesznie swój nowy adres przy ul. Strzeleckiej, bowiem ich dotychczasowe mieszkanie przy Ogrodowej zostało rozbite przez pocisk. Poczym śpiesznie pobiegła do swoich.
Jednym z moich celów było dotarcie do wujostwa mieszkających przy ulicy Groblowej. Ciotka H. uprzedziła mnie, że wujostwa tam nie zastanę, ale nie mogłem się oprzeć, by zajrzeć do ich mieszkania, było ono dla mnie niegdyś jakby drugim domem, bowiem wcześniej mieszkali tam moi dziadkowie, u których często przed wojną bywaliśmy. Drzwi do wujostwa mieszkania, jak zresztą i do większości mieszkań tego domu, były ordynarnie wyłamane, a mieszkanie totalnie splądrowane i obsr..e - w tamtym czasie nieomylny znak bytności krasnoarmiejców. W pokoju wypoczynkowym brakowało połowy zewnętrznej ściany - skutek uderzenia pocisku. Spenetrowałem mieszkanie nie znajdując jednakże wiele ze znanego mi jego wyposażenia; sprawcami grabieży mebli i odzieży zapewne nie byli Rosjanie. Pośród bezładnie rozrzuconych poniszczonych sprzętów domowych znalazłem niemieckie wojskowe buty narciarskie strzelców górskich, t.zw. „Gebirgsjäger”. Były one wprawdzie o kilka numerów za duże, ale ważne, że całe i suche. Służyły mi one (z późniejszym przyzwoleniem wujka) jako całodzienne zimowe i letnie obuwie jeszcze przez długi okres czasu, bo niemal do końca lat 40..
Wujek P., w niewiele czasu po podpisaniu folkslisty III. grupy, został wcielony do wermachtu i rychło znalazł się na Bałkanach (w Jugosławii i Albanii).

Zmierzchało. Obawiając się, że nie zastanę pod znanym mi starym adresem także i wujostwo T.K., przezornie udałem się do ciotki H. na ul. Strzelecką. Tam jednakże odczułem, że moim przybyciem wprawiłem ją w niemałe zakłopotanie. Odniosłem wrażenie, że już sam widok mojej powierzchowności sprawił, że ciotka z niechęcią powitała moje przybycie. Być może i dlatego, że pojawiła się dodatkowa gęba do nakarmienia. W tamtej sytuacji trudno zresztą było się ciotce dziwić. Moi kuzyni, a zwłaszcza najstarszy z nich, pilnie zajęci byli „organizowaniem” w opuszczonych przez Niemców mieszkaniach różnych dóbr na potrzeby rodziny.
Ich ojciec, wujek J. (także podpisał folkslistę III. Grupy), trafił jako żołnierz wermachtu na włoski front, gdzie przeszedł na stronę aliantów i do końca wojny walczył w szeregach II. Korpusu.

Pozdrawiam
Antek

EwkaW - Wto Lis 29, 2011 10:21 pm

Antku, może tu znajdziesz jakieś znajome twarze
EwkaW - Wto Lis 29, 2011 11:20 pm

I tu też jest gdańskie USP albo Studium Przygotowawcze.
Wydaje mi się, że po lewej stronie u góry, trochę niżej po skosie w prawo od mężczyzny, którego głowa jest na tle opaski okna, w jakby kamizelce, stoi Sołdek.

EwkaW - Wto Lis 29, 2011 11:39 pm

A tu uroczystość pomaturalna.
Przy prawym stole, czwarty od prawej, pochylony siedzi Stanisław Sołdek.

EwkaW - Wto Lis 29, 2011 11:48 pm

I jeszcze widok ogólny. Tak to wtedy wyglądało.
Chyba się to działo w pobliżu budynku opery, rok 1950, może 51...

Antek - Czw Gru 01, 2011 1:34 am

Witam
i bardzo dziękuję za wielce interesujące zdjęcia.
Czy także jesteś absolwentką USP?

Na wszystkich zdjęciach widnieją kursanci rocznika wcześniejszego. Na moim kursie (1951/53) nie urządzano żadnych wycieczek, wspólnych fet czy zdjęć. Nie czyniono tego także na zakończenie drugiego roku mojego kursu w Szczecinie (1952/53).
Natomiast na zdjęciu pierwszym (plansza) widnieje dość nieczytelne zdjęcie dobrze mi znanego fizyka, p. Kitowskiego (w niewiele miesięcy później popadł w ciężką chorobę nerwową). Na drugim zdjęciu poznaję Sołdka. Na tymże zdjęciu siedzi (nad datą „23.6”) historyk, p. Kubik.

Raz jeszcze dziękuję za zdjęcia i pozdrawiam Cię
Antek

EwkaW - Czw Gru 01, 2011 1:44 am

Nie, nie jestem absolwentką USP, ale działo się to wszystko dosyć blisko mnie, a na szczęście mam dobrą pamięć... no i trochę zdjęć.
Też pozdrawiam :lol:

Antek - Pon Gru 12, 2011 12:51 am
Temat postu: Powspominam, pomarudzę
Wędrówka

Grudziądz

Wujostwo T. i K. mieszkali od czasów przedwojennych w niewielkim mieszkaniu dwupiętrowej oficyny przy ul. Nadgórnej. Zmierzając do nich mijałem zrujnowane śródmieście, w miarę ocalałą ulicę Starą i dotarłem na ul. Wybickiego. Mijając kino „Orzeł” zapragnąłem zajrzeć do znanego mi wnętrza, ale drzwi wejściowe były zaparte. Gdy próbowałem je odsunąć, jakiś przechodzień z gniewem kazał mi odejść od wejścia i nie otwierać drzwi. Wnętrze kina stanowiło doraźną trupiarnię, złożone tu były liczne zwłoki niemieckich żołnierzy, którzy w ostatnich dniach oblężenia zginęli właśnie tu, na ul. Wybickiego. Gdy któregoś wieczoru (nocy?) jakiś pododdział zatrzymał się na Wybickiego, nadleciał „kukurużnik” (sowiecki dwupłatowy samolot zwiadowczy) i z niewielkiej wysokości obrzucił Niemców granatami (grudziądzanie twierdzili, że …bombami; ta maszyna nie była przecież w stanie unieść bomb).

Ulica Nadgórna nie doznała większych zniszczeń, podobnie i ulice Kościuszki, Pietruszkowa i Forteczna.
Oboje moich wujostwo szczęśliwie zastałem pod starym adresem. Żyli oni jeszcze - jak zresztą wówczas większość mieszkańców Grudziądza - w piwnicy, w quasi-schronie. Sytuacja dobrze mi znana z Warszawy. Oboje przyjęli mnie z wielką serdecznością i już następnego dnia ciotka zabrała się troskliwie za mój stan higieny, przede wszystkim za dezynsekcję.
Pomorzanie, „zorgowni” jak zawsze, byli do oblężenia stosunkowo dobrze przygotowani; jeszcze przez długie tygodnie chaosu panującego w mieście po wkroczeniu Rosjan, dysfunkcji zaopatrzenia i totalnej dezorganizacji życia miasta, nie cierpieli głodu (głodu w tym znaczeniu, jaki zaznała większość mieszkańców okupowanej Warszawy, w tym i moja rodzina).

Zapasy żywności moich krewnych z ul. Nadgórnej, którzy z taką życzliwością przyjęli swojego warszawskiego krewniaka, były na wyczerpaniu. Zaopatrzenie w podstawowe artykuły żywnościowe praktycznie w mieście jeszcze nie istniało; tylko sporadycznie pojawiał się samochód wojskowy, z którego sowieckie żołnierki rozdawały chleb. Zdobywanie żywności wymagało dużej pomysłowości wszystkich członków rodzinnej społeczności.
Dla mnie pomocne okazały się nabyte w Warszawie doświadczenia w tzw. „organizowaniu” podstawowych rzeczy niezbędnych do życia. Rychło stwierdziłem, że pobliskie poniemieckie koszary (przy ul. Koszarowej?) stanowiły źródło pozyskania wielu cennych artykułów. Z Nadgórnej wiodła do koszar prosta droga, należało tylko pokonać bardzo stromą skarpę (na wprost ul. Fortecznej). Penetrując żołnierskie kwatery łupami moimi stały się suchary, cukier w kostkach, pasta do butów, świeczki (te ostatnie w charakterystycznych kartonowych pudełkach w kształcie pudełka pasty do butów), mydło, proszek do prania, bielizna, a z rzadka nawet cenne puszki konserw z tuszonką i wiele innych artykułów żołnierskich w pełni przydatnych i cywilom. W owym czasie jeszcze nie napotkałem w koszarach „konkurencji”, bowiem „tubylcy” - wciąż jeszcze będący w szoku po właśnie przebytych walkach o miasto, a przy tym panicznie lękający się Rosjan, wówczas jeszcze nie odważyli się wchodzić na teren obiektów wojskowych.

Z nie mniejszą pasją zbierałem w koszarach wybrane wojenne „zabawki”, a co atrakcyjniejsze lokowałem w moich piwnicznych skrytkach, które nierzadko odnajdywane były przez przerażonych znaleziskami moich krewnych.
W mieście chaos panował jeszcze przez wiele miesięcy; brakowało wody bieżącej, energii elektrycznej i gazu. Np. noszenie wody pitnej z odległej o około kilometr i jedynej czynnej w tej części dzielnicy pompy, która znajdowała się bodaj na końcu ul. Fortecznej (Jagiełły?). Wielce pomocne w zaopatrywaniu w wodę były popularne wówczas tzw. szondy, rodzaj drewnianych nosideł naramiennych z dwoma zawieszonymi nań wiadrami i z pływającymi we wiadrach deseczkami (żeby zapobiec wychlupywaniu z wiader wody). Nie muszę dodawać, że noszenie po kilkakroć dziennie dwóch wiader pełnych wody przez rachitycznego nastolatka nie należało do czynności przezeń wymarzonej.
W drodze do pompy mijałem każdorazowo kilka zwłok niemieckich żołnierzy, które jeszcze przez wiele kolejnych dni leżały na jezdni ulic Nadgórnej i Fortecznej (Jagiełły?). Wpadłem wówczas na niezbyt rozsądny pomysł - postanowiłem mianowicie zbierać dokumenty i zdjęcia rodzinne poległych żołnierzy niemieckich. Dokumenty leżały zwykle na zwłokach, albo obok nich (zapewne czyjeś ręce już wcześniej penetrowały kieszenie mundurów). W krótkim czasie zebrałem pokaźny plik dokumentów i zdjęć, ale ktoś z lękliwych domowników mi je ze schowka usunął. Dokładnie sprecyzowany cel tego osobliwego kolekcjonowania mi wprawdzie nie przyświecał, był to - być może – podświadomy zwiastun moich późniejszych zainteresowań historią najnowszą.

Grudziądzanie byli przez Rosjan niemiłosiernie terroryzowani, zwłaszcza przez pierwsze tygodnie po zakończeniu walk; rabunki, gwałty były na porządku dziennym. Ani zawieszane przez mieszkańców na drzwiach swoich mieszkań plansze z poprawnie po rosyjsku napisaną informacją „Żyliszcza Poliaka”, czy maskarada grudziądzanek na „stare baby” nie robiły na krasnoarmiejcach najmniejszego wrażenia. Robili swoje.

Wzorując się na funkcjonującym w okupowanej Warszawie handlu wymiennym, część naszych łupów zamienialiśmy u zaprzyjaźnionej rodziny rolników, u państwa J., we wsi Mniszek koło Grupy, na wielce pożądane produkty wiejskie.
Drobne incydenty: Drogę do Mniszka urozmaicaliśmy sobie z bratem naszymi zapasami materiałów wybuchowych. Kiedyś, przy okazji takiej wyprawy do Mniszka, eksplodowała mi w lewej dłoni spłonka [przez ten nieszczęsny, zbyt krótki pręt prochu z nabojów artyleryjskich, który częstokroć zmuszeni byliśmy stosować wobec kończących się zapasów lontu (o tym później)]. Rodzajem gry zręcznościowej było rzucanie granatów garłacza karabinowego na tory kolejowe; należało je w taki sposób rzucić, aby nadać im ruch wirujący. Granaty te jednakże częstokroć nie eksplodowały - wówczas gdy nie trafiały zapalnikiem (udarowym) na szynę, podkład kolejowy lub twardy grunt.

Kilka wypraw handlowych odbyliśmy z bratem także do wsi Szenich, do dawnych przyjaciół naszych dziadków (nasza mama często spędzała tam w młodości wakacje). Uzyskiwana od tych ludzi żywność była jednak kiepskiej jakości, np. otrzymywaliśmy bardzo starą, cuchnącą baraninę (zapewne z padłych w czasie walk zwierząt), którą mimo matki skomplikowanych kucharskich zabiegów trudno było przełknąć.
Ciekawostka: Udając się do Szenicha mijaliśmy stojące na stoku wysokiego klifu wiślanego, na wysokości obecnego osiedla Strzemięcin, małe, nie zamieszkałe chatki, które w XIX wieku były jakoby częścią istniejącego tam leprosarium lub też kwarantanną dla zadżumionych. Ówczesny stan chatek wskazywał na to, że jeszcze do niedawna były one zamieszkałe (zapewne przez biedotę grudziądzką).

Po przybyciu do Grudziądza mojego brata (po paru tygodniach matka z rodzeństwem również dotarli do Grudziądza), mogliśmy usprawnić organizowanie różnych dóbr, a terenem naszych penetracji stały się nie tylko koszary - bo już i tubylcy je nawiedzali - ale zapuszczaliśmy się w głąb kazamatów pilnie strzeżonego przez Rosjan fortu (stara twierdza z pruskich czasów), który do niedawna, aż do zakończenia walk, stanowił niemiecki bastion obronny i koszary. Dostawaliśmy się na jej teren przez istniejącą między pierwszym a drugim pierścieniem umocnień fortecznych fosę, wykorzystując nieuwagę zwykle pojedynczego sowieckiego „posta” stojącego przy głównej bramie, ale wyjść, zwłaszcza z łupami, musieliśmy i tak bramą, co prowadziło częstokroć do awantur z wartownikami. Fort stanowił przez długi okres czasu nasze źródło obfitych „towarów handlowych”. Stanowiły je głównie: pasta do butów, świeczki (w formie płaskiego pudełka kartonowego Ø ok. 8 cm), bielizna, prześcieradła, koce, a i części mundurów (głównie spodnie, które po przefarbowaniu służyły nie tylko jako robocze). Rzadszą zdobyczą były wojskowe buty, zwłaszcza bardzo poszukiwane t.zw. saperki. Dobra te wymienialiśmy następnie na wsi „barterem” za cenną żywność. Moi znajomi, życzliwi państwo J., rolnicy z Mniszka k/Grupy odległego od Grudziądza o ok. 9 km (trasę tę przebywaliśmy oczywiście pieszo), bardzo starali się nam pomagać w naszej „działalności handlowej”, np. wymieniając nasze wojskowe łupy na wiejskie produkty zarówno z gospodarstwa własnego, jak też swoich sąsiadów. Wydaje mi się, że nie rzadko „kupowali” nasz „towar” bez rzeczywistej potrzeby, z czystej dla nas sympatii. Wszystkie owe nasze wyprawy handlowe odbywaliśmy - wobec nieczynnej kolei - pieszo, idąc do Mniszka „na szagę”, po nieczynnym torowisku kolejowym. Uprzednio przemierzywszy zbudowany przez Rosjan most na Wiśle.

Bardzo pragnęliśmy z bratem dotrzeć do Wisły dla łowienia ryb. Dotarcie do brzegów rzeki ze szczytu wałów (od strony koszar) było w tamtym czasie niełatwe, bowiem zbocza wału zaminowane były minami przeciwpiechotnymi - potykaczami (z zapalnikiem z trzema rozczapierzonmi czułkami ze stalowego drutu), zaś brzeg rzeki innym rodzajem połykaczy (patrz załączone szkice). Szczęśliwie przy każdej tego typu minie na zboczach wału były jeszcze wbite w ziemię wimple ostrzegawcze - małe, zawieszone na stalowym pręcie żółte chorągiewki trójkątne z trupią czaszką i napisem "Mine"), które Niemcy przypuszczalnie nie zdążyli przed opuszczeniem przedpola usunąć. Rozbrojenie tych min było więc stosunkowo łatwe, zwłaszcza że tego rodzaju zapalniki dobrze już poznaliśmy z bratem w podwarszawskim Komorowie, o czym wspomniałem wcześniej; wystarczyło bowiem włożyć w trzpień z czułkami zawleczkę (wiszącą zresztą przy zapalniku na sznureczku), aby uczynić zapalnik nieaktywnym. Po tym prostym zabiegu można było już całkiem bezpiecznie wykręcić zapalnik z miny (wbita w ziemię metalowa puszka wypełniona materiałem wybuchowym i niekształtnymi kawałkami metalu). Zaś później, po wyjęciu z zapalnika standardowej spłonki (ok. 5-centymetrowej długości rurka aluminiowa o średnicy ok. 6 mm), sam zapalnik dla zabawy odpalaliśmy przez lekkie odgięcie jednej z czułek, oczywiście uprzednio wyjąwszy zawleczkę. Znacznie trudniej było uporać się z potykaczami zainstalowanymi w równinnym pasie wiklin przy samym brzegu rzeki i jej łach. Tu Niemcy przymocowali miny do krótkich, przyziemnych kikutów po wyciętej wcześniej wiklinie, a do zawleczek zapalników dowiązane były cienkie, rozpostarte tuż przy ziemi napięte stalowe druty. Cała instalacja była świeżo położona, a ponieważ zieleń jeszcze nie porosła (było przedwiośnie), stąd zarówno druty, jak i same miny były dobrze widoczne. Także i te zapalniki były nam obu znane. Tu wystarczyło w zawleczkę trzpienia włożyć kontr-zawleczkę, odciąć druty i całkowicie bezpiecznie wykręcić zapalnik. Na koniec także i ten zapalnik po wyjęciu zeń spłonki odpalaliśmy dla zabawy. W ten sposób rozminowaliśmy ok. trzymetrowej szerokości pas, począwszy od wierzchołka wału aż po sam brzeg rzeki, a raczej do dwóch dużych łach wiślanych.
Dotarłszy do łach doszliśmy do wniosku, że szanse skutecznego łowienia wędką są niewielkie – zwłaszcza że sprzętem wędkarskim nie dysponowaliśmy. Postanowiliśmy więc je głuszyć granatami. Dogodne miejsce znaleźliśmy przy większej z łach, z dala od leżących przy brzegu mniejszej z nich kilku szpetnie pokiereszowanych zwłok niemieckich żołnierzy. Zmontowaliśmy z leżącego tam rumowiska belek i desek prowizoryczną tratwę, poczym ja obrzucałem łachę granatami, a brat wyławiał z wody do wiadra ogłuszone ryby. Dużo ryb. Po kilku dniach w obu „naszych” łachach ryby już nie wypływały i to był kres naszego kłusownictwa. Na odleglejsze łachy i na samą Wisłę lękaliśmy się wypływać, wymagało to zresztą dalszego rozbrajania min, czego się mimo wszystko lękaliśmy. Bez koniecznej potrzeby nie narażaliśmy się, byliśmy przecież mimo wszystko świadomi zagrożeń.
Pozdrawiam
Antek

Antek - Wto Gru 13, 2011 1:53 am
Temat postu: Errata
Muszę wyjaśnić pewne szczegóły dot. ilustracji w moim wpisie z dnia wczorajszego:
Szkic Schuetzenmine SMi-35 pobrałem – oczywiście – z sieci, jednakże model potykacza widniejący na szkicu nie odpowiada minom rozbrajanym na wałach. „Nasze” miny
- nie były typu Springmine, tzn. nie należały do wyskakujących ponad grunt,
- miały tylko jeden zapalnik, ten na szkicu środkowy (43brb).

Antek - Sob Gru 24, 2011 4:13 pm
Temat postu: Powspominam, pomarudzę
Wędrówka
Etap - Grudziądz


Dla zilustrowania zagrożeń czyhających wówczas na laika, zwłaszcza młodocianego, wspomnę o kilku zachowanych w pamięci najbardziej dramatycznych zdarzeniach tamtych dni.
Koszary były w miarę upływu czasu nawiedzane przez coraz liczniejszych poszukiwaczy rzeczy użytkowych, ale i przez zwykłych ciekawskich. We wcześniejszym okresie kilkakrotnie pojawiały się grupy niemieckich jeńców dozorowanych przez Rosjan, ładujących na samochód leżącą w bezładzie niemiecką broń.
Jedno z pamiętnych tragicznych zdarzeń na terenie koszar: Pewnego dnia teren koszar penetrowali dwaj Rosjanie – oficer i szeregowiec w towarzystwie niemieckiego jeńca, który - jak sądzę - demonstrował czerwonoarmistom różnego rodzaju niemiecki sprzęt bojowy. Na koszarowym placu apelowym przed każdym budynkiem stały obszerne drewniane szafki na wysokich nogach z materiałami bojowymi. Stanowiły zapewne dla jednostki mieszczącej się w określonym budynku rodzaj podręcznego magazynu amunicji strzeleckiej, pocisków garłaczy, granatów itp. Niemiec wydobywał z owych szaf co ciekawsze rzeczy zapoznając z nimi Rosjan. Demonstrował im m. in. egzemplarze niemieckich bezodrzutowych granatników typu Panzerfaust i Panzerschreck. Niemiec czynił to oczywiście tylko „na sucho“, nie odpalając żadnego z granatników. Oficer sowiecki naśladując Niemca zaczął w pewnej chwili manipulować przy Panzerfaust opierając przy tym głowicę granatnika o bruk. Czynił to nie bacząc na ostrzegawcze gesty Niemca. W pewnym momencie granatnik wypalił. Owych troje osób penetrujących koszary widziałem wcześniej osobiście, usłyszałem również głośny huk eksplodującej głowicy granatnika, natomiast przebieg wypadku opisali mi moi koledzy, obserwujący z pewnej odległości to zdarzenie. Koszary zapełniły się później sowieckim wojskiem i przez szereg godzin były niedostępne. Odniosłem wtedy wrażenie, że pośród nich był i ów jeniec, który bodaj cudem uniknął śmierci. Szczątki nieszczęsnego Rosjanina przez wiele godzin zbierała grupa sowieckich żołnierzy. Czynili to także i dnia następnego. Obaj z bratem napotykaliśmy szczątki tego nieszczęśnika jeszcze przez wiele dni (m. in. jego stopę).

Korona wałów wiślanych na wysokości koszar była względnie szeroka. Służyła m. in. okolicznej dzieciarni jako plac zabaw i za boisko do gry w piłkę. Nie było to miejsce najbezpieczniejsze, bowiem w pobliżu znajdowały się jakieś byłe wojskowe warsztaty naprawy podzespołów samolotów bojowych (obiekt przylegał do koszar od strony Wisły). Leżała tam - obok aluminiowych elementów samolotów - duża ilość materiałów wybuchowych, przeważnie min talerzowych i konfekcjonowanego w drewnianych skrzynkach dynamitu. Jedne i drugie nieuzbrojone, tzn. bez zapalników.
W pobliżu warsztatów spadła pewnemu chłopcu w czasie zabawy w dół zbocza wału piłka, zatrzymując się na drodze wiodącej kilka metrów poniżej wierzchołka wału. Schodząc w dół wału po swoją piłkę, chłopiec natknął się na minę, na potykacza, który ciężko go zranił. Leżąc na owej niżej położonej drodze chłopak rozpaczliwie wzywał pomocy. Niebawem zbiegli się okoliczni mieszkańcy, jednakże nikt się nie odważył zejść do dziecka po zaminowanym wale. Po pewnym czasie pojawili się milicjanci (byli to wówczas przypadkowi, trwożliwi młodzi ludzie). Ale i oni nie mieli odwagi zejść do rannego. Ponoć czekali na przybycie saperów. Zaoferowana przeze mnie i brata pomoc w rozminowaniu dojścia do chłopaka spotkała się z szyderstwami i odpędzeniem nas przez owych żałosnych „stróżów prawa”. Po kilku dniach wyniesiono już tylko zwłoki chłopca.

Jednym z materiałów wojennych, który najszybciej stał się deficytowy, był lont (okrągły, przypominający przewód koncentryczny o średnicy ok. 6 mm). Środkiem zastępczym stał się proch strzelniczy pozyskiwany z nabojów armatnich; amunicja tego rodzaju zalegała koszary, a także wiele innych miejsc w mieście. Dla uwolnienia prochu wystarczyło kilkoma zręcznymi ruchami wyjąć pocisk z łuski (zapalnik pocisku był z reguły zabezpieczony) i wysypać zeń naręcze prochu w postaci brunatnych prętów o długości kilkudziesięciu centymetrów i średnicy ok. 5-6 milimetrów, a więc pasujące dokładnie do średnicy otworu typowej spłonki.
Elementem ryzyka związanym z użyciem tego rodzaju prochu jako namiastki lontu był osiowy otwór o średnicy ok. 1,5 mm biegnący wzdłuż pręta prochu. Gdy pręt został podpalony np. zapałką, wówczas płomień płonącego pręta pełznął względnie powoli ku spłonce, powodując jej eksplozję z opóźnieniem stosownym do długości pręta prochu. Natomiast w przypadku podpalenia pręta niemieckim zapalnikiem do lontu, istniało zagrożenie, że część snopa iskier wytryskujących z zapalnika zapalała nie tylko proch, ale mogła równocześnie dotrzeć przez ów otwór w pręcie wprost do spłonki i spowodować jej natychmiastową eksplozję, bez pożądanego opóźnienia. Dramat jawił się wówczas, gdy spłonka umieszczona została w materiale wybuchowym.
(Niemiecki zapalnik do lontu wyglądem przypominał zapalnik do granatu jajowego, natomiast w miejsce ścieżki opóźniającej miał otwór dla wprowadzenia końca lontu). http://www.lexpev.nl/images/zuender43cols1.jpg
http://www.lexpev.nl/imag...drawing_200.jpg

Jeden z naszych rówieśników usiłował zdetonować niemiecki granat jajowy z pomocą pręta prochu i właśnie owego zapalnika do lontu. Użył przy tym stosunkowo krótki odcinek pręta prochu - wetkniętego oczywiście do spłonki - i granat wybuchł mu w dłoniach. Chłopakowi zabrakło wyobraźni i doświadczenia.
Bywając w latach 60. w Grudziądzu z wizytą u moich krewnych, widywałem owego mojego dawnego rówieśnika, już jako dorosłego mężczyznę. Kiedyś przypatrywałem się, jak z dużą zręcznością przypalał sobie papierosa rękami bez obu dłoni.

Inny z moich ówczesnych kolegów - pamiętam, że mieszkał w oficynie przy ul. Nadgórnej 49 - doznał dotkliwych oparzeń twarzy. Stało się to skutkiem błędu, jaki popełnił przy odpalaniu zwykłej rakiety sygnalizacyjnej.
Ponieważ rakietnic trudno było uświadczyć - były bowiem bardzo pożądanym przez krasnoarmiejców łupem. Rakiet zaś było bardzo dużo, stąd szybko rozpowszechniła się swoista technika ich odpalania bez pomocy rakietnicy. Był to rozpowszechniony przez nas sposób, który poznaliśmy z bratem jeszcze w Pruszkowie: U podstawy łuski (na ogół aluminiowej), kila milimetrów powyżej kołnierza, należało wykonać otwór o średnicy ok. 3-4 mm (otwór większy prowadził do „jałowego” wypalenia się prochu napędowego rakiety przez zbyt duży otwór, nie powodując wyrzucenie świetlnego ładunku z łuski). Dziurkę tę wykonywaliśmy najczęściej pociskiem („czubkiem”) naboju karabinowego, a uzyskany z rozbrojenia naboju proch strzelniczy (kwadratowe płatki o wymiarach ok. 1,5x1,5mm) posłużył jako quasi-lont. Usypana ścieżka prochu - zwykle o długości ok. 5 – 10 cm - poprowadzona - na twardym podłożu - do otworu w łusce rakiety, z którego dla dobrego „kontaktu” usypywało się zwykle trochę prochu czarnego. Czas dotarcia płomienia owego „lontu” do łuski - i do odpalenia rakiety - wynosił kilka sekund.
Ów nasz nieszczęsny kolega w miejsce prochu strzelniczego użył na usypanie quasi-lontu prochu czarnego z niemieckiej petardy (w kształcie sześcianu 10x10 cm), którego groźna właściwość polegała na tym, że płonął błyskawicznie i dużym płomieniem. Właśnie tenże poparzył nieboraka.
http://htmlimg4.scribdass...-49f817ff88.jpg
http://www.egun.de/market...b9a92771f8b.jpg

Volkslisty
Uczucie ciepła, serdeczności, troskliwości towarzyszą zawsze moim wspomnieniom związanym z przedwojennymi wizytami mojej mieszkającej w Warszawie rodziny u naszych krewnych po kądzieli w Grudziądzu. Dziadek, znany grudziądzki rzemieślnik, wpajał swojej rodzinie, a i nam wnukom, patriotyczne pryncypia.
Ojciec mój, zawodowy żołnierz 21 Pułku Piechoty („Dzieci Warszawy”) poznał swoją przyszłą żonę w czasie jednego z szeregu kursów, jakie odbywał w grudziądzkich specjalistycznych szkołach wojskowości.
Rzeczywistość wojenna i powojenna budziła natomiast we mnie diametralnie inne uczucia - wstyd, upokorzenie, smutek. Okazało się, że patriotyczne nauki zmarłego w pierwszych miesiącach okupacji naszego dziadka poszły u naszych grudziądzkich krewnych w zapomnienie; niemal wszystkie spokrewnione z nami grudziądzkie rodziny znalazły się na różnej rangi folkslistach jako lojalni (przynajmniej formalnie) obywatele des Grossdeutschen Reiches. Większość jako Eingedeutschte – na Deutsche Volksliste (DVL) der III Gruppe, dwoje na szczeblu zniemczenia wyższym, bo jako Volksdeutsche - na DVL der II Gruppe.
Określenie „folksdojcz” było dla warszawiaków, jak zresztą dla całego polskiego społeczeństwa w Generalnym Gubernatorstwie, bodaj najbardziej obraźliwą inwektywą. Niejeden folksdojcz w GG, który zbyt gorliwie wysługiwał się niemieckiemu okupantowi, był przez podziemną jurysdykcję srodze karany, nie rzadko karą śmierci, że wspomnę choćby głośną sprawę egzekucji na popularnym polskim aktorze Igo Symie.
W Grudziądzu natomiast, mieście położonym na obszarze inkorporowanym do III Rzeszy (Gau Danzig-Westpreussen), w którym – jak mniemam – większość jego mieszkańców znalazła się na folkslistach różnych kategorii. Znaczna część polskich mieszkańców uznała, że fakt złożenia podpisu pod folkslistą – choć będące w istocie faktycznym wyrażeniem zgody na zniemczenie całej swojej rodziny - było usprawiedliwiane, było wg większości Grudziądzan normalnym przejawem przystosowania się do zaistniałej skutkiem wojny sytuacji i sposobem na uniknięcie ewentualnych szykan ze strony nowej władzy (o ile w GG synonimem grozy było pojęcie „Auschwitz”, w Grudziądzu było nim „Potulice”. Nie można wykluczyć, że propaganda niemiecka celowo szerzyła ów paniczny lęk przed obozem pracy w Potulicach (filia KL Stutthof) dla zwiększenia presji na przyśpieszenie procesu zniemczania Polaków.
Na obszarach Polski wcielonych do Rzeszy Niemcy dokonywali masowego zniemczania ludności polskiej i w zależności od „Gau” robili to z lepszym lub gorszym powodzeniem; W Wielkopolsce (Warthegau) z najmniejszym skutkiem, z największym bodaj na Śląsku (Gau Schlesien), ale z niemałym właśnie na Pomorzu i Kujawach.

Rozporządzenie Himmlera oraz tajne postanowienia wykonawcze ministra Fricka z dn. 13.III.41 ustalały kilka stopni przynależności państwowej, wprowadzając zasadę podziału ludności na cztery grupy. Do I. grupy DVL (Reichsdeutsche) zaliczano Niemców z pochodzenia, którzy do wybuchu wojny aktywnie pracowali na rzecz Rzeszy i otwarcie przyznawali się do niemieckości. Byli to tzw. aktywni Niemcy. Do II. grupy DVL (Volksdeutsche) desygnowano Niemców z pochodzenia, którzy zachowując niemieckość kultywowali swe tradycje tylko w domu i środowisku zamieszkania. Byli to tzw. bierni Niemcy.
Osoby zaliczone do grup I. i II. korzystały z najwyższego stopnia obywatelstwa
niemieckiego, posiadały dowody osobiste (Ausweis der Deutschen Volksliste)
barwy niebieskiej. Nazwiska o brzmieniu polskim osób w grupach I. i II. zniemczano, najczęściej z woli samych nowo-kreowanych obywateli Rzeszy (np. Król na Kroll, Kowalski na Schmidt, Majewski na Meyer itp.).
Do III. grupy DVL (Eingedeutschte) zaliczano osoby pochodzenia niemieckiego spolonizowane, spokrewnione z Niemcami, będące kiedyś wyznania protestanckiego lub nie będące Niemcami, ale "ciążące ku niemieckości", a nawet takie, które miały nazwisko brzmiące z niemiecka. Często posługiwano się argumentem, że ci wszyscy, którzy zamieszkiwali obszary Polski należące w czasie zaboru do Prus, są w istocie spolonizowanymi Niemcami (tak Niemcy traktowali m.in. Ślązaków, Kaszubów i Mazurów). Wg gauleitera Forstera (Gau Danzig-Westpreussen), szczególnie dbającego o pozyskiwanie świeżego „Kanonenfutter”, były to w ogóle wszystkie osoby znające niemiecki lub posiadające nazwisko czy imię niemieckie. W ocenie hitlerowców gwarantowały one szybką „regermanizację". Osoby takie posiadały dowody osobiste (Ausweis) barwy zielonej. Osoby wpisane na listę grupy III. DVL nie mogły być przyjmowane w szeregi NSDAP, a jedynie do przybudówek tej organizacji, takich jak HJ/BDM, SA i NSKK. Nazwiska o brzmieniu polskim osób grupy III. DVL miały ulec zniemczeniu w okresie przewidzianym do uzyskania przez nie obywatelstwa pełnoprawnego.
Osoby, które stanowczo odmawiały podpisania listy narodowej (DVL) były częstokroć, choć nie z reguły, wysiedlane wraz z całymi rodzinami do GG, a rzadziej osadzane w obozach dla przesiedleńców bądź w obozach pracy, takich jak np. w Potulicach (będący filią KL Stutthof); mężczyźni byli częstokroć wcielani do organizacji Todt’a i niejednokrotnie kierowani do wykonywania ciężkich robót inżynieryjno-budowlanych na rzecz wojska, nie rzadko w bliskości działań wojennych.
Jednakże na wszystkich wpisanych na DVL, zarówno na Niemcach, jak i na
Polakach, ciążył ten sam obowiązek - służba w niemieckim wojsku.
W efekcie realizacji przez gauleiterów osławionego rozporządzenia Himmlera z
dnia 4.III.41 r. takich nowo-kreowanych obywateli niemieckich polskiego pochodzenia (Volksdeutsche i Eingedeutschte), było na obszarach inkorporowanych do Rzeszy łącznie ok. 3.5 miliona.
Spośród zniemczonych Polaków do wojska wcielono praktycznie całą męską
populację w wieku poborowym (Wehrpflichtige). W formacjach militarnych Niemiec hitlerowskich służyło - wg historyków niemieckich - ok. 250 tys. Polaków [ci z list grup II. i III oraz grupy IV (Schutzangehörige des Deutschen Reiches)]. Polaków, którzy nie posiadali statusu określonego przez którąś z tych grup, do niemieckiego wojska nie wcielano. Dotyczy to zarówno Kaszubów, Ślązaków, jak i mieszkańców Pomorza Gdańskiego.
Osoby narodowości polskiej będące na liście DVL powoływano prawie wyłącznie do wojsk lądowych, rzadko do marynarki wojennej, a jeszcze rzadziej do lotnictwa.
Żołnierze niemieccy określali owych swoich polskich współtowarzyszy pogardliwie "Beutekameraden" (zdobyczni towarzysze broni).

Część spośród „polskich wermachtowców”, tych walczących na froncie zachodnim, zdezerterowała przyłączając się do II Korpusu Polskiego. Osobiście znałem kilku takich „andersowców”, głównie Kaszubów. Z dwoma studiowałem. Wszyscy oni unikali szczegółowych relacji o przebiegu służby w wermachcie, ale też zgodnie twierdzili, że „musieli” uczestniczyć we wszystkich akcjach bojowych swoich niemieckich jednostek, a rzekome strzelanie przez „polskich wermachtowców” w pustkę zgodnie uznali za mit.
Jawi się retoryczne pytanie: jak zachowywali się Polacy służący w niemieckim wojsku, gdy ich jednostka dopuszczała się zbrodni wojennych? Któż uwierzy, że wszyscy oni odmawiali uczestnictwa w zbrodniach Wehrmachtu?

Przytoczę kilka szczegółowych liczb obrazujących skutki polityki zniemczania Polaków: Wg niemieckiego historyka Heinricha Jaenecke na obszarach wcielonych do Rzeszy liczba osób objętych grupą I. i II. niemieckiej listy narodowej (DVL) sięgała 1 miliona, objętych grupą III. - 1,3 miliona, a grupą IV. - 83000. Natomiast prof. Józef Buszko podaje, że Volkslisty I. i II. grupy podpisało 780 tys. osób, a III. i IV. – 2,5 mln.. Tymczasem wg spisu z 1931 roku przeprowadzonego w II RP, język niemiecki jako ojczysty deklarowało 741 tys. obywateli II. RP. Można więc przyjąć, że była to rzeczywista liczba żyjących w Polsce Niemców etnicznych, a więc tych zakwalifikowanych przez władze niemieckie do grup I. i II. DVL.
Historyk Józef Milewski podaje proporcje ludnościowe w poszczególnych grupach DVL na Pomorzu Gdańskim (Gau Danzig-Westpreussen). Na przykładzie Starogardu, który liczył wiosną 1943 r. 18638 mieszkańców, w grupach I. i II. DVL było 3714 (19,9 %) osób, w grupie III. 14085 (75,5 %), natomiast folkslisty nie podpisało nieledwie 801 Polaków. W stosunku do ogółu Polaków liczba wpisanych do III. grupy stanowiła 94,6 %.

Akcje zniemczania nie były w poszczególnych regionach zaanektowanych zwanych Reichsgau’ami jednolite. Gauleiterzy wypracowywali wobec Polaków własne metody postępowania; np. Artur Greiser, gauleiter Warthegau („poszerzony” obszar Wielkopolski, bo także Łódź zwaną Litzmannstadt) był przeciwny zniemczania Polaków (Eindeutschung), uznał bowiem Polaków za niegodnych nadawania im statusu przynależności do narodu niemieckiego, a „swój” Warthegau uznał za dogodne miejsce dla osiedlania repatriantów niemieckich. W ramach szerokiej i brutalnej akcji okupanta z Wielkopolski wysiedlono do Generalnego Gubernatorstwa ok. 300 tys. obywateli polskich w tym 70 tys. Żydów (tych umieszczano w gettach). Zagrody wysiedlonych Polaków zasiedlano etnicznymi Niemcami przesiedlanymi z krajów bałtyckich (Baltendeutsche), z Rumunii (Besarabiendeutsche), z Rosji i Ukrainy (Wolgadeutsche, Wolyhniendeutsche).
Dodam, że niektórzy spośród tych nowych osiedleńców odmawiali przejęcia polskich zagród, bo wiedzieli, że ich polscy właściciele zostali z nich brutalnie wypędzeni.

Po rozszerzeniu przez Niemcy (w dniu 15.6.1941 r.) skuteczności „Ustaw Norymberskich” na zajęte przez Niemców tereny Europy Wschodniej, w tym na obszary Polski wcielone do Rzeszy, zamieszkała na tych terenach ludność zmuszona była wypełniać obligatoryjne deklaracje aryjskości („Ariernachweis”). Zarządzenie to pogłębiło nastroje trwogi wśród ludności polskiej, co skutkowało wzmożoną aktywnością w podpisywaniu przez Polaków folkslist. Do złożenia deklaracji aryjskości obowiązane na tych terenach były zarówno osoby, które podpisały którąś z DVL, jak i Polacy, którzy zachowali status Polaka.

Przepraszam tych wszystkich, dla których powyższy tekst stanowi truizm.

Oto dwaj dorośli mężczyźni spośród moich krewnych – J. i P., ci ze statusem Eingedeutscht znaleźli się w Wehrmachcie. Trzeci krewny - K, ze statusem Volsdeutsch, został ze względu na stan zdrowia z Wehrmachtu zwolniony i do końca wojny pracował w Grudziądzu w swoim rzemieślniczym zawodzie. Jeden z tych pierwszych – J., trafiwszy na front włoski zdezerterował i walczył w armii Andersa z Niemcami. Drugi z nich – P., był w jednostce piechoty wermachtu na terenie okupowanej Jugosławii, w Czarnogórze. W końcu roku 1944 przybył do Grudziądza na krótki urlop i świadom zbliżających się do Grudziądza Rosjan, „zadekował” się. Ujęty przez Feldgendarmerie (wskutek donosu?) został wcielony do karnej kompanii na terenie Grudziądza - ogłoszonego już wówczas miastem twierdzą („Festung Graudenz”). Jego jednostka w bliżej nieznanych mi okolicznościach poddała się Rosjanom i mój krewny P. trafił do przejściowego sowieckiego obozu jenieckiego, jaki sowieci urządzili w grudziądzkiej cytadeli.
Moi krewni folksdojcze grupy II zostali po wojnie przez władze polskie aresztowani; K. (etniczny Niemiec grudziądzki) - mąż mojej krewnej, został przekazany sowietom i osadzony w łagrze NKWD urządzonym w centrum Grudziądza, w byłym niemieckim obozie dla Ostarbeiterów, jego małżonkę zwolniono.

Pozdrawiam
Antek

Antek - Czw Sty 12, 2012 8:18 pm
Temat postu: Powspominam, pomarudzę
Wędrówka
Etap - Grudziądz

Nasz dociekliwy grudziądzki klan (po kądzieli) zdołał ustalić, że krewny K (ten z II DVL) jest osadzony w grudziądzkim obozie NKWD, zaś krewny P (ten z III DVL, b. żołnierz Wehrmachtu) znalazł się w sowieckim doraźnym obozie jenieckim – w grudziądzkiej cytadeli. Starszyzna rodu - przeceniając zapewne moją rzekomą łatwość w nawiązywaniu kontaktu z krasnoarmiejcami - powierzyła mi zadanie dotarcia do obu uwięzionych krewnych.

W pierwszych tygodniach po zajęciu Grudziądza, potraktowali sowieci miasto i jego mieszkańców jako zdobycz wojenną. Rabunek i gwałty były na porządku dziennym. Niewiele zdała się wielu kobietom charakteryzacja na „stare baby”. Tak, jak i wielu Grudziądzan nie uchroniła przed rabunkiem wywieszona na drzwiach mieszkania zwięzła deklaracja napisana poprawną cyrylicą „KWARTIRA POLIAKA”.
Już od kwietnia 1945 r. przez miasto toczyły się tygodniami kolumny konwojowanych przez krasnoarmiejców mężczyzn, wyłącznie cywilów w różnym wieku. Wszystkie kolumny przemierzały drewniany most przez Wisłę (zadziwiająco szybko zbudowany przez sowieckich saperów) kierując się na wschód. Równie długie były stada trofiejnego bydła pędzonego przez Rosjan na przemian tą samą trasą na wschód. Gdy kolumny Niemców dotarły do miasta o zmierzchu, ludzi rozmieszczano na nocleg w różnych punktach miasta pod gołym niebem. M. in. takim miejscem było obszerne podwórze przy ul. Ogrodowej (vis-a-vis banku). Tutaj ludzie także spali pokotem na gołej ziemi. Pewną liczbę mężczyzn umieszczano jednakże w dużych garażach zajmujących jedną stronę podwórza. Garaże były przez Rosjan na noc zamykane. Pewnego razu obserwowałem, jak do garażu wszedł młody czerwonoarmista i zdjętym z bioder pasem bił więzionych w garażu ludzi. Pamiętam żałosne błagania postponowanego starszego wiekiem Niemca, dobrze mam w pamięci jego krzyk: „..Herrchen! Bitte nicht hauen!”. Podobnie czynił ów rosyjski mołodiec kolejno w dalszych garażach.
Późnym rankiem, kiedy Rosjanie ponownie utworzyli kolumny marszowe, na podwórzu pozostawało zwykle kilka zwłok. Nigdy nie zauważyłem, by Niemcy otrzymywali jakikolwiek posiłek, nie widziałem także, by ci ludzie cokolwiek jedli.
Wspominając tamte czasy wciąż zadaję sobie pytanie, dlaczego owo postępowanie Rosjan, ten żałosny krzyk bitych ludzi, nie robiły na świadkach tych zdarzeń, na mieszkańcach, także na mnie, większego wrażenia. Czy dlatego, że bitymi byli Niemcy, nasi wrogowie? Czy może był to skutek naszej wojennej znieczulicy?
Dopiero po latach dowiedziałem się, że pośród wówczas pędzonych do Rosji ludzi byli nie tylko Niemcy. Byli pośród nich ludzie różnej narodowości, także Polacy.

Rychło powstała niemal w centrum miasta jedna z „wysp” Archipelagu GUŁAG – obóz NKWD zaadaptowany z niedawnego niemieckiego obozu dla robotników przymusowych, dla tzw. Ostarbeiter’ów. Szereg baraków - otoczonych dotychczas niewysokim ogrodzeniem z drutu kolczastego - obudowano podwójnym, wysokim ogrodzeniem z drutu kolczastego i częściowo wysokim płotem sporządzonym z desek. Wokół obozu ustawiono charakterystyczne drewniane wieże strażnicze ze zbrojnymi strażnikami. Przebywając częstokroć w bliskości obozu, widziałem wynędzniałych więźniów, których wygląd i zachowanie przypominały opisy owych „muzułmanów” z niemieckich obozów koncentracyjnych. Po terenie obozu snuli się flegmatycznie wychudzeni więźniowie, grzebiący w stertach śmieci i załatwiający swoje potrzeby kucając wokół baraków. Kilkakrotnie byłem świadkiem wywożenia zwłok z terenu obozu. Wywozili je na prymitywnych wózkach więźniowie, stąd mogłem wnosić, że grzebano je w bliskości obozu. Świadczyły o tym także liczne miejsca z świeżym żółtym piaskiem.

Pod koniec lata 1945 r. obóz został zlikwidowany, a więźniowie pognani na wschód, zapewne gdzieś do odległych obozów Gułagu. Obserwowałem przebieg ewakuacji obozu: na drodze tuż za obrębem obozu, podczas wielogodzinnego apelu, trwały korowody z wielokrotnie powtarzanym liczeniem więźniów. Już ustawionymi kolumnami nieustannie więźniami manewrowano, dokonywano niezrozumiałych roszad. Wokoło stały gęste posterunki strażników NKWD (w niebieskich czapkach). W pobliżu łagierników stało kilka kobiet z pakunkami usiłujących zbliżyć się do więźniów, zapewne do swoich bliskich, co również świadczyło o obecności Polaków wśród tych więźniów.
Uwagę zwracało dwóch niemieckich więźniów-księży (w wyświechtanych sutannach). W przeciwieństwie do pozostałych współwięźniów sprawiali wrażenie ludzi pogodnych; byli niezwykle aktywni, ze swobodą poruszali się pośród więźniów. Widać darzono ich przywilejami
.

Przekonanie wartownika przy bramie obozu NKWD, aby zechciał skontaktować mnie z jego przełożonym, nie należało do łatwych zadań. Zapewne nie utwierdziłem także oficera dyżurnego obozu w przekonaniu, że mój krewny znalazł się w obozie jako zupełnie niewinny Polak, ale być może moja opowieść o Warszawie i opiece Rosjan, jakiej zaznałem w czasie wędrówki do Grudziądza sprawiła, że uzyskałem przychylność tego enkawudzisty i zgodę na osobisty kontakt z krewnym K.
We wnętrzu obozowego baraku panowała przytłaczająca ciasnota, zaduch. Piętrowe łóżka zajmowały niemal całą powierzchnię stosunkowo niewielkiej izby w baraku. Zaskoczyła mnie względna czystość wnętrza, kontrastująca z odrażającym brudem panującym wokół baraków. Także więźniowie znajdujący się w tej części baraku sprawiali wrażenie ludzi w miarę schludnych, w przeciwieństwie do snujących się po obozie żałosnych, brudnych postaci.
Krewny K był jedynym Polakiem w tej izbie. Jego niemieccy współwięźniowie zasypali mnie prośbami; jedni wciskali mi adresy prosząc o przesłanie ich rodzinom wiadomości, inni prosili o żywność, lekarstwa, papierosy. Krewnego odwiedzałem w obozie jeszcze kilkakrotnie dostarczając żywność, leki i z trudem zdobywany tytoń (rosyjską machorkę). Rychło - staraniem moich rodziców - udało się krewnego K wydostać z sowieckiego obozu (w lipcu 1945 r. powrócił mój ojciec z obozu; przeżył KL Buchenwald i Altenburg, miał zniszczone zdrowie). Szczęśliwie powiodło to się na krótko przed likwidacją obozu i deportacją więźniów na wschód. Nie pamiętam, na czym owe zabiegi rodziców polegały. Oboje krewni K - bezdzietne małżeństwo - skazani zostali później przez sąd na karę pozbawienia wolności, ale po krótkim pobycie w areszcie resztę kary zamieniono im na dwuletnią pracę (bez wynagrodzenia) na rzecz jakiegoś gospodarstwa wiejskiego.
Gdy poniemieckie koszary na ul. Koszarowej zostały praktycznie z rzeczy użytkowych ogołocone, brata i moje zainteresowanie skupiło się na cytadeli. Pojawiła się też dodatkowa motywacja – potrzeba nawiązania kontaktu z krewnym P. Przedostanie się do wnętrza cytadeli było jednakże o wiele trudniejsze, niż wejście do obozu NKWD. Przy głównej bramie fortu (w pierwszym pierścieniu bastionów) wartę pełniło często nawet dwóch czerwonoarmistów. Być może istniały inne drogi wiodące do wnętrza twierdzy, ale obaj z bratem nie posiadaliśmy najmniejszej znajomość twierdzy, nadto obawialiśmy się min.
Kiedyś pojawił się na warcie przy bramie młody sowiecki żołnierz, który po dłuższej z nim „werbalno-ręcznej” rozmowie pozwolił mi na krótki czas wejść do wnętrza fortu, a ściślej do rodzaju fosy wiodącej między pierścieniami bastionów. Już to pierwsze krótkie rozpoznanie sprawiło, że fort wydał się za trudny do spenetrowania dla pozyskania jakichś użytkowych dóbr wojskowych. Idąc fosą napotkałem mieszczące się na wysokości piętra olbrzymie okno-portyk z mocnym okratowaniem. Stojąca za kratami grupa niemieckich jeńców nawiązała ze mną rozmowę. Moja wówczas słaba znajomość niemieckiego pozwoliła mi na wyartykułowanie prośby o odszukanie mojego krewnego - P. Ku mojemu zaskoczeniu, już po krótkiej chwili P pojawił się w zakratowanym portyku. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że pośród jeńcami poruszała się 13 – 15-letnia dziewczynka. Była całkowicie łysa. Wnoszę stąd, że sowieci więzili w forcie nie tylko żołnierzy, ale i cywilów. Krewny P twierdził, że to córka jednego z niemieckich jeńców, a jej łysina to skutek przebytego tyfusu.
Ugłaskany wiktuałami i gorzałką ów młody sowiecki wartownik pozwolił mi na późniejsze wielokrotne „zwiedzanie” wnętrza fortu. Mogłem więc krewnemu dostarczać korespondencję i trochę żywności. Środkiem transportu był spuszczony na sznurku koszyk.
Korzystając z przyzwolenia „naszego” krasnoarmiejca obaj z bratem penetrowaliśmy (wyposażeni w świeczki) wnętrze jednego z bastionów. Nie jestem w stanie określić miejsca, w którym znajdowało się owo wejście do kazamatów; pamiętam, że u wejścia uzbrojonego w ciężkie, stalowe wrota, musieliśmy forsować powalone piętrowe łóżka i zwały rupieci. Natomiast wnętrze, stanowiące rodzaj długiego korytarza, świadczyło, że służyło niemieckiej załodze w okresie oblężenia za quasi-koszary; wzdłuż jednej ze ścian stały lub leżały rzędy piętrowych łóżek stalowych oraz typowych żołnierskich szaf. Można było odnieść wrażenie, jakby załoga to wnętrze dopiero co opuściła. Wciąż jeszcze znajdowała się amunicja, bezodrzutowe granatniki (Panzerfaust, Panzerschreck), granaty ręczne i inne materiały bojowe. Nie było broni żołnierskiej. Znaleźliśmy tu jednak tak cenne rzeczy, jak świece i suchary, a nawet konserwy. Nie oparliśmy się pokusie, by wynieść i schować w gęstą trawę rzadkie znalezisko - włoski karabin. Ten niewielkich rozmiarów karabinek (jeszcze mniejszy od sowieckiego KBK) ze składanym wąskim, płaskim bagnetem na stałe sprzężonym z karabinem (i składanym). Różne wersje naszych planów wydostania tej broni z fosy spełzły na niczym, bowiem pewnego dnia „nasz” karabinek zniknął.

Jesienią 1945 roku nasza rodzina podzieliła los wielu innych warszawian – osiedliła się na tzw. Ziemiach Odzyskanych.

Lębork jako docelowe miejsce osiedlenia dla mojej rodziny wybrał mój ojciec. Trasa pociągu wiozącego późną wiosną 1945 roku z Niemiec b. więźniów niemieckich obozów, b. robotników przymusowych i żołnierzy II Korpusu, w którym znalazł się mój ojciec, wiodła przez Lębork. Pociąg miał na lęborskiej stacji dłuższy postój, co pozwoliło podróżnym na rzut przelotnego spojrzenia na miasto i jego okolice. Miasto zauroczyło ojca i postanowił, że po odnalezieniu swojej rodziny właśnie tu się osiedlić. Ojciec był świadom, że powrót do Warszawy jest niemożliwy, utraciliśmy tam bowiem mieszkanie i całe mienie. Ojciec był rodowitym warszawianinem, przywiązanym do swojego miasta, w odbudowę stolicy jednak nie wierzył, twierdził też, że jeśli nawet tak się stanie, to nie będzie to już jego dawne miasto.
Po tygodniach poszukiwań, odnalazł nas tato w Grudziądzu.


Pozdrawiam
Antek

Antek - Pon Lut 13, 2012 12:41 am
Temat postu: Powspominam, pomarudzę
Finał wędrówki - Lębork, wrzesień 1945 roku.

Pierwsze miesiące w Lęborku

Lębork zajęty został przez Rosjan bez walk i nie licząc popełnione przez Niemców samobójstw (w tym także zbiorowych dokonywanych przez całe rodziny), czy też gwałtów popełnianych przez sowieckich bojców, ofiar w Lęborku wśród ludności niemieckiej nie było. Natomiast tak, jak to miało miejsce w wielu miejscowościach na ziemiach odzyskanych, Ruscy w zwycięskim, pijackim amoku spalili część śródmieścia Lęborka (większość budynków wokół rynku).
Wczesną jesienią ’45 zamieszkiwało w tym mieście jeszcze dużo dotychczasowych mieszkańców - Niemców, natomiast polskich osadników napłynęło jeszcze niewielu i w większości byli to Kaszubi, których jeszcze przez długi czas nazywano bezsensownie „autochtonami”. Przybywali także przesiedleńcy z dawnych polskich obszarów wschodnich, ludzie określani potocznie jako „ci z za Buga”, choć wielu było w istocie z Wileńszczyzny, czy z Podkarpacia.
Rodzice nasi jeszcze przed opuszczeniem Grudziądza zachęcali do przesiedlenia się do Lęborka również naszych grudziądzkich, biednie i w kiepskich warunkach mieszkaniowych żyjących sąsiadów. Z dobrym skutkiem, bo już wkrótce przybyło w ślad za nami do Lęborka kilka zaprzyjaźnionych rodzin z tego miasta, a m. in. państwo Krysiakowie i Dybowscy, którzy z kolei nakłonili do osiedlenia się w Lęborku swoich krewnych itd.. Przez pierwsze tygodnie pobytu tych ludzi w Lęborku przebywali oni w naszym, niewielkim mieszkaniu, aż do znalezienia, a ściślej wyboru odpowiedniego mieszkania i uzyskania nań przydziału udzielanego przez Państwowy Urząd Repatriacyjny (PUR). Ci jednakże - w przeciwieństwie do moich rodziców - wybierali sobie w Lęborku z reguły wygodne, dobrze usytuowane, wielopokojowe mieszkania z łazienkami i w dodatku wyposażone w meble.
Wcześniej, ze wstępnie upatrzonych pod naszą przyszłą siedzibę rodzinną mieszkań, rodzice nasi wytypowali dwa obiekty: jednym z nich był to skromny, niewielki, piętrowy domek jednorodzinny (przy ul. Skarżyńskiego?), wybrano jednak ten drugi obiekt - mieszczące się na piętrze przy ulicy Grudziądzkiej dwupokojowe mieszkanie bez łazienki, choć z dużą, wygodną kuchnią. Mieszkanie wyposażone było w marne i niekompletne meble. Obaj z bratem „zaanektowaliśmy” dla naszych potrzeb mansardowy pokój na drugim piętrze. Myślę, że przy wyborze mieszkania rodzice kierowali się głównie względami bezpieczeństwa, bowiem vis-a-vis naszego domu (przy ul. Toruńskiej) mieściły się koszary krasnoarmiejców, a także ze względu na bliskość krewnych, którzy zajmowali dwupiętrowy dom z piekarnią przy ul. Róży Luksemburg. Natomiast ów alternatywny domek jednorodzinny stał na pustkowiu, na północnym skraju miasta. Krążyły wówczas uporczywe pogłoski o operujących na terenach ziem odzyskanych wilkołakach - hitlerowskich partyzantach (tzw. Werwolf) i związanych z tym zagrożeniach. Jak jednak dalsze życie „na zachodzie” wykazało, zagrożenie było istotnie duże, ale ze strony naszych sowieckich „wyzwolicieli” i licznych grup równie groźnych, rodzimych, częstokroć zbrojnych szabrowników z „centralnej Polski”. A przecież było wówczas tyle innych, nie zamieszkałych, różnej wielkości jednorodzinnych domów, czy też obszernych, komfortowych mieszkań i to nie rzadko kompletnie wyposażonych(!). Myślę, że rodziców wybór był też na miarę ich ambicji, ciążył także - wynikający z wciąż niepewnej sytuacji ziem odzyskanych - powszechny niepokój sprowadzający się do przesłanki „...a jak oni tu wrócą, to odbiorą nam, Polakom, w pierwszej kolejności wille i te lepsze mieszkania!”. Natomiast zajęte przez nas owo dwupokojowe mieszkanie okazało się być najbardziej swojskie; nawet żyrandol w pokoju mieszkalnym naszego nowego mieszkania był niemal identyczny z naszym dawnym, tym z mieszkania warszawskiego (był to klosz o średnicy około 60 cm, zszyty z kwieciście zdobionych segmentów celuloidu i zakończonych frędzlami. Znacznie później, przy okazji jakichś gruntownych porządków, znaleźliśmy na wierzchniej płycie szafy odzieżowej fabryczny napis w języku polskim: „Na sucho klejone”! A więc meble zostały gdzieś w Polsce przez Niemców zrabowane, choć być może po prostu pochodziły z przedwojennego importu z Polski.
Po dokonanym wyborze mieszkanie należało się zgłosić do PUR (Państwowy Urząd Repatriacyjny) w celu uzyskania formalnego nań przydziału, co było zwykłą formalnością. Bodajże tenże urząd zaopatrywał polsckich osiedleńców w kartki żywnościowe, mające zresztą rzadko pełne pokrycie w towarze. Urząd ten pośredniczył także w załatwianiu różnych innych spraw socjalno-bytowych. Także dzięki pośrednictwu tego urzędu ojciec mój otrzymał pracę w administracji zakładu energetycznego (zwanego potocznie „elektrownią”).

Miasto roku 1945 to ogrom codziennych trudności w życiu osiedleńców. Wprawdzie z trudnościami w zdobywaniu artykułów spożywczych borykało się wówczas społeczeństwo całego kraju, jednakże szczególnie dotkliwie odczuwali to osiedleńcy na tzw. Ziemiach Odzyskanych, gdzie wszystko wymagało tworzenia od podstaw. Choć i niełatwo było żyć w nowych warunkach także znacznej liczbie żyjących jeszcze wówczas w Lęborku i jego okolicach - Niemcom. Los Niemców był polskim osiedleńcom na ogół dość obojętny. Obie społeczności żyły niejako obok siebie; okazywanie sobie niechęci czy sympatii były raczej sporadyczne.

W miarę sprawnie funkcjonowały wodociągi i gazownia miejska. Wydaje mi się, że nie można też było się uskarżać na działanie instytucji publicznych, a zwłaszcza tak ważnej – PUR-u; także zawiązki różnego rodzaju instytucji administracyjnych funkcjonowały w miarę poprawnie. Myślę, że biurokracja była wówczas bodaj pojęciem mało znanym.
Służba policyjna, czyli Milicja Obywatelska, stanowiła – jak zapewne w większości miejscowości – zbieraninę przypadkowych ludzi. Gdy na piekarnię przy ul. Róży Luksemburg, prowadzoną przez polskiego piekarza, warszawianina, Stanisława S. z małżonką i córką i przez współpracującego z nimi byłego właściciela piekarni (i całego budynku) – Niemca o nazwisku Blumberg, napadło w biały dzień kilku uzbrojonych pijanych krasnoarmiejców, przybyli z interwencją milicjanci, obrzuceni przez Rosjan wyzwiskami i pogróżkami, co rychlej zbiegli w popłochu. Byłem tego zdarzenia świadkiem.
Jedną z bardziej aktywnych instytucji była niestety placówka UB. Jednym z przejawów jej działalności było nękanie właśnie powracających z Zachodu żołnierzy II Korpusu WP, głównie Kaszubów (najczęściej wcześniejszych dezerterów z Wehrmachtu). Przybywali oni na ogół w większych grupach koleją bądź drogą morską. Żołnierzy ci robili duże wrażenie, większość z nich przybywała bowiem w kompletnym umundurowaniu wojskowym, w brytyjskim battle dress i innymi akcesoriami wojskowymi.

Wielodniowym przesłuchaniom poddano w lęborskim UB W tamtym czasie także mojego ojca (emerytowany przedwojenny zawodowy żołnierz, b. członek AK i b. więzień obozów koncentracyjnych). Ubowcy usiłowali wmówić ojcu, iż jest krewnym jednego z przebywających na emigracji wyższych dowódców II Korpusu (w istocie przypadkowa zbieżność nazwisk).

Osiedleńców nękał powszechny brak artykułów pierwszej potrzeby. Także zdobycie sprzętu – współcześnie określanego skrótem „AGD” – nie było, wbrew pozorom, łatwe. Bez trudu można było zająć wolne mieszkania, nawet w miarę dobrze umeblowane, ale radioodbiornik czy rower były nieosiągalne. Co odważniejsi i ci naiwni ryzykując nabywali wprawdzie upragniony tego rodzaju sprzęt od krasnoarmiejca za butelkę/butelki bimbru, jednakże niejeden nabywca gorzko takiego handlu później żałował, bowiem ów sowiecki bojec nierzadko powracał doń nocą z kilkoma zbrojnymi towarzyszami i zarzucając polskiemu kontrahentowi oszustwo, brutalnie pozbawiał nabywcę przedmiotu handlu zamiennego, a ci, którzy zbyt stanowczo ociągali się z wypełnieniem woli krasnoarmiejca, z reguły i tak tracili ów przedmiot, bywało, że wraz z życiem. Głośne było w roku ’45 morderstwo popełnione przez Rosjan na dwojgu młodych ludzi. W dzień po ich ślubie wybrali się rowerem na wycieczkę. Brutalnie zatrzymani przez sowieckich maruderów odmówili oddania im swojego roweru. Odmowę przypłacili życiem (towarzyszący małżeństwu kilkuletni krewniak uszedł z życiem). W nieco innych okolicznościach zabito panią M., znajomą moich rodziców, zamieszkałą przy ulicy Tczewskiej. Pani M., podobnie jak to czyniła większość osiedleńców, zawsze z pieczołowitością zapierała zmyślną konstrukcją z belek drzwi wejściowe swojego mieszkania. Uczyniła to także po dokonaniu jakiejś transakcji z „Ruskimi”. Z przybyłymi nocą jej niesumiennymi rosyjskimi kontrahentami z zamiarem odebrania jej przehandlowanego wcześniej przedmiotu, pertraktowała przezornie tylko przez drzwi. Zwrotu przedmiotu zdecydowanie odmówiła. Wściekli krasnoarmiejcy w końcu odeszli, uprzednio jednak posławszy serię z pepeszy przez drzwi mieszkania pani W..

Powracam do sprawy tak pożądanego wówczas sprzętu „AGD”. Tego rodzaju przedmioty, obiekty pożądania mieszkańców, można było tylko oglądać i to przez pewien krótki okres czasu na zapleczu dworca kolejowego. Dosłownie sterty radioodbiorników, maszyn do szycia i do pisania leżały przez wiele dni jesienią 1945 roku w bliskości obecnej ulicy Żeromskiego. Zgromadzonego przez Rosjan sprzętu pilnował przez całą dobę wojskowy posterunek, zwykle jednoosobowy post. Rzecz niepojęta, sowieccy sprawcy szabru nie zadbali o zabezpieczenie swoich łupów, owych wrażliwych urządzeń, przed działaniami atmosferycznymi, a przecież była słotna jesień.
Niemieccy mieszkańcy miasta, którzy stosując się do zarządzeń swoich władz opuszczali masowo miasto przed wkroczeniem Rosjan. Sprzętu „AGD” z oczywistych względów nie zabierali ze sobą, najczęściej nieudolnie ukrywając je gdzieś na strychu, czy w altankach przydomowych ogródków. Doświadczeni w grabieniu sowieccy szabrownicy starannie „przeczesywali” poniemieckie mieszkania i różne schowki dawnych mieszkańców gromadząc łupy z przeznaczeniem do wywiezienia do Rosji. Widywałem żołnierzy sowieckich, którzy nakłuwając długimi stalowymi prętami przydomowe ogródki wykopywali niekiedy skrzynie z zawierające cenne rodzinne dobra byłych niemieckich mieszkańców.
Widziałem kiedyś, jak Rosjanin wykopał w ogrodzie przy ul Wandy Wasilewskiej dużą skrzynię z porcelaną i gospodarczymi przedmiotami metalowymi (srebrnymi?). „Srebra”, załadowawszy do worka jak kartofle, Rosjanin poniósł, uprzednio potłukłszy porcelanę.

Handel wymienny był wówczas powszechny, także między ludnością polską i niemiecką; niemieccy tubylcy, mimo że dysponowali pewnymi starymi zapasami, np. zaprawami żywności czy opałem, nie mogli - w przeciwieństwie do Polaków – swobodnie nabywać pewnych artykułów, choćby ze względu na brak polskiej waluty, handel z Polakami im to ułatwiał.
Także w zdobyciu tak bardzo potrzebnego mojej rodzinie radioodbiornika pomogli mi moi niemieccy rówieśnicy. Uzyskany Volksempfänger miał wprawdzie niewielką usterkę, ale nietrudną do usunięcia dla początkującego amatora. N.B. ów prymitywny, popularny niemiecki radioodbiornik z jego usterką zainicjował jedną z moich pasji, a także późniejsze zdobywanie zawodu.
Mój pierwszy lęborski rower był prymitywnym składakiem, pordzewiałą „damką”, w której brakujące opony zastąpiłem ...grubym wężem ogrodowym (pojawienie się w handlu części do roweru nastąpiło dopiero po latach). Nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie, ile wysiłku fizycznego wymaga przejechanie wehikułem z tego rodzaju ogumieniem choćby jednego kilometra.

Przybywszy do Lęborka, postanowiliśmy obaj z bratem wziąć na Niemcach za nasze przeżycia w okupowanej Warszawie srogi ...odwet. Oczywiście nie mieliśmy wyobrażenia o sposobie wcielenia naszego złowieszczego zamiaru w czyn. Po krótkiej fazie wzajemnego „obwąchiwania się” rychło okazało się, że warszawscy radykalni szczenięcy „mściciele” przemienili się w przyjaciół „paczki” niemieckich rówieśników.
Zażyłość z ową gromadką niemieckiej młodzieży zaowocowała wieloma obopólnymi korzyściami. Tak bardzo potrzebną mojej mamie maszynę do szycia udało mi się wyhandlować również od moich niemieckich rówieśników, którzy wydobyli ją z podwójnej ścianki czyjejś altanki.
To moi niemieccy kumple zaopatrzyli mnie np. w cały komplet twórczości Karola Maya, o którego powieściach marzyłem od lat. To m. in. dzięki tym książkom i przemożnemu wysiłkowi związanemu z czytaniem obcojęzycznego tekstu, zawdzięczam późniejszą łatwość w opanowaniu języka niemieckiego. Ale też za sprawą nas obu z moim bratem nasi niemieccy koledzy nie mieli trudności w nabywaniu artykułów spożywczych.
Zdarzały się i wspólne nieszczęścia. Oto, kiedy doszła do skutku od tygodni prowadzona przeze mnie wraz bratem transakcja wyhandlowania od niemieckich chłopaków pistoletu (Walter 7,65), nastąpiła dramatyczna „wpadka”. W trakcie wspólnego, próbnego przestrzeliwania nabywanego przez nas „towaru” (w sosnowym młodniku, nieopodal ul. Róży Luksemburg) zostaliśmy nagle otoczeni przez kilkoosobową grupę krasnoarmiejców. Żołnierze wzięli nas obu i naszych niemieckich kontrahentów „w plen”. Ich dowódca – rozdawszy uprzednio żołnierzom do po jednym naboju do ich pepesz (żołnierze odbywali w lesie ćwiczenia bez amunicji) - zaprowadzili ujętych polsko-niemieckich „handlarzy bronią” do siedziby NKWD (w pamięci kojarzę ją z okazałą willą przy ul. Boh. Stalingradu, w bliskości mostu nad Łebą, dziś bodaj siedziba banku – patrz fotka). Wielce wylęknieni stanęliśmy przed niemłodym oficerem; z jego pokrzykiwania zrozumiałem, że główny jego zarzut to ten, że my, chłopcy polscy, zadajemy się z Niemcami. Padały też jakieś słowa o rozstrzelaniu. Myślę, że enkawudziści mieli ważniejsze sprawy, niż rozprawa z paroma małolatami, w kolejce do przesłuchania stało bowiem kilku sowieckich żołnierzy pod strażą. Po wrzaskliwej reprymendzie zamknięto nas na całą noc w piwnicy. Rankiem wyprowadzono całą naszą grupę z „tiurmy” i polecono ...udać się do swoich domów. Niestety, „obie układające się strony” – małolaty polskie i niemieckie - wspaniałego waltera utraciły.
Obaj z bratem utraciliśmy w późniejszych miesiącach jeszcze niejedną sztukę broni, którą pozbawiał nas WOP bądź milicja. I to zawsze w wyniku donosu któregoś z naszych zawistnych kolegów. W tamtym czasie zarówno Rosjanie, UB, jak i milicja, były w przypadku takich deliktów, jak ten nasz, w miarę wyrozumiałe. Zapewne w regionach kraju, gdzie aktywne były zbrojne organizacje podziemne, konsekwencje za posiadanie broni były groźne.
Ostatni i jedyny uchowany jeszcze egzemplarz „spluwy” z dawnych zbiorów trafił w latach 50. na dno Łeby, w bliskości mostu, nieopodal budynku sądu. Rozsądek podyktował właścicielowi owego stalowego „kopyta” (kończącemu wówczas studia), iż przechowywanie tego rodzaju żelastwa naraża bliskich na poważne kłopoty, a i dawna pasja związana z takimi „zabawkami” już całkowicie zaniknęła.

Pozdrawiam
Antek

EwkaW - Sro Lut 15, 2012 11:21 pm

Drogi Antku, z okazji absolutnie okrągłych urodzin (same kółka :wink: ) życzę Ci dużo zdrowia i zrealizowania wszystkich marzeń i zamierzeń z taką samą pasją, z jaką dzielisz się z nami opowieścią o swoich przeżyciach sprzed lat.
Do wirującego kwiatka :k12: (jeszcze jedno kółko :wink: ) dołączam zdjęcie Twego nauczyciela fizyki w USP, Franciszka Kitowskiego (ok. roku 1950, stoi w środku w pumpach) i jeszcze jedno zdjęcie z matury Stanisława Sołdka (po prawej). To zdjęcie zamieszczam także po to, aby pokazać jakie to były siermiężne czasy. Na uroczystości pomaturalnej stoły przykryto wprawdzie białymi obrusami, ale nikt ich nie wymaglował, a zastawę stołową stanowiły blaszane kubki i miski...
A tak przy okazji; wg moich wyliczeń Sołdek zdał maturę w 1951, czy się nie mylę?

pumeks - Czw Lut 16, 2012 7:07 am

I w dodatku urodziny w Tłusty Czwartek :) Okrąglutkie, jak pączki :)
Dołączam się do gratulacji :party: :piwo:

ruda - Czw Lut 16, 2012 7:46 am

:k3: Najlepszego! Weny twórczej - pisz, pisz........ :wink:
Dostojny Wieśniak - Pią Lut 17, 2012 12:29 am

:party: :piwo: :party: Trzymaj nam się zdrowo. :kumple:
Antek - Pią Lut 17, 2012 12:54 am
Temat postu: Serdecznie dziękuję Ci, droga Ewko
Bardzo Ci dziękuję za życzenia urodzinowe, ale także za zdjęcie p. Kitowskiego, którego bardzo ciepło wspominam.
Mniemam, że drugi mężczyzna od lewej jest bodaj matematykiem USP (nie pamiętam jego nazwiska), choć uczył on nie moją grupę.

Zechciej, proszę, podać mi źródło Twoich zdjęć. Wspomniałaś wprawdzie kiedyś, że nie jesteś absolwentką tej „szkoły bolszewickiej” (tak chcieli tę pożyteczną instytucję widzieć niektórzy spośród kierownictwa USP), tym bardziej intryguje Twój zasób tych zdjęć.

Pozdrawiam Cię serdecznie
Antek

EwkaW - Pią Lut 17, 2012 2:06 am

Ponieważ najpierw otworzyłam Twój post na pw, to tam opisałam to szczegółowo.
Ale tu powtórzę króciutko, bo to przecież żadna tajemnica, a może kogoś także zainteresuje.
Mój Ojciec uczył matematyki w USP, wśród nauczycieli tego Studium byli jego bliscy koledzy, a na pomaturalną uroczystość w USP został najwyraźniej zaproszony wraz z żoną i siedzą oboje obok Sołdka.
Są to zdjęcia z rodzinnego albumu, a że byłam zawsze raczej ciekawska, to i wiem, kto i co :hihi:
Pozdrawiam
EwkaW

Antek - Pon Lut 20, 2012 1:04 am
Temat postu: Powspominam, pomarudzę
Lębork, początki osiadłego życia.
Już bodaj jesienią ‘45 roku zapoczątkowana została w Lęborku akcja rozdziału darów słanych przez UNRRA (międzynarodowa organizacja niosąca pomoc ludności krajów poszkodowanych w wojnie). W ramach tej pomocy w nielicznych czynnych sklepach pojawiło się szereg egzotycznych – jak na tamte czasy – artykułów, np. tani smalec kokosowy, przekornie nazywany „małpim smalcem”, a także odchudzone mleko w proszku i jaja w proszku (jedno i drugie niezbyt smaczne), a w zakładach pracy rozdzielano deputat konserw; były to wyłącznie dwojakiego rodzaju niewielkie puszki (wielkości obecnych puszek z zielonym groszkiem), jedne z mielonką końską o nawie „HORSE MEAT”, a te drugie z czarną masą (mającą zapewne uchodzić za czarny salceson) z nazwą na etykietce – nie wiedzieć czemu w jakimś jednym języku słowiańskim - „KRVAVA KOBASNICA”.

Po latach krążył w Polsce taki oto sarkastyczny dowcip: W późnych, powojennych latach trwa rodzinna feta. Gorzały wciąż jeszcze w bród, ale brakuje zakąski. Pani domu zrządza: przynieś, stary, leżące na strychu pozostałe po rodzicach z lat powojennych jakieś konserwy. Stary przyniósł owe puszki z napisem „Horse meat”, ale przezornie najpierw nakarmiono tą potencjalną zagrychą Fafika. Fafik radośnie merdając ogonkiem prosił o więcej, więc owe unrowskie przysmaki podano na stół - ku zadowoleniu biesiadników.
Po pewnym czasie zaaferowany synek gospodarzy doniósł rodzicom ponurą wiadomość: Fafik nie żyje!
Afera! Karetki przewożą gości biesiady na płukanie żołądków.
Zrozpaczeni gospodarze pytają swojego synka: „Czy Fafik bardzo cierpiał?”
Synek: „Nie, wpadł pod samochód i już się nie poruszał!”


Smalec kokosowy, mimo że tylko wyglądem, a nie smakiem, przypominał nasz wieprzowy, stanowił mimo wszystko urozmaicenie żałosnego domowego menu, bowiem dotychczas najczęściej używanym tłuszczem, nawet do kraszenia ciepłych posiłków, był ów - dobrze nam znany z całego okresu okupacji - smolisty, o bardzo przykrym smaku olej lniany czy rzepakowy pochodzący z wyrobu chałupniczego. „Małpi smalec” natomiast nadawał się nawet do smarowania chleba, bo przecież o autentycznym smalcu wieprzowym, tudzież o słoninie można było nadal tylko pomarzyć. Z rzadka przydzielane były i to wyłącznie z pośrednictwem zakładów pracy (wówczas jeszcze nielicznych), bardzo atrakcyjne amerykańskie paczki zawierające zestaw artykułów żywnościowych i używek (papierosy), a także słodycze, gumę do żucia oraz rozpuszczalną kawę, wówczas po raz pierwszy przez nas poznaną. W istocie były to konfekcjonowane dzienne racje żołnierskie armii USA. W szkołach codziennie rozdzielano dzieciakom także unrowskie tabletki witaminowe i tran; w przerwach lekcyjnych ustawiano dzieciaki w kolejce i podawano każdemu po łyżce tego życiodajnego oleju (każdy dzieciak musiał mieć własną łyżkę i kawałek chleba z solą „na zagrychę”), a na deser dużych rozmiarów tabletka witaminowa, a często jeszcze po marchewce.
Rolnikom, a zwłaszcza tworzącym się państwowym majątkom rolnym przydzielano nawet konie dostarczane przez tę organizację z USA i Kanady. Niektórym ważnym instytucjom i urzędom przyznawano luksusowe czarne limuzyny marki „Chevrolet”. Akcja ta trwała bodaj do późnych lat 40..

Ojciec mojego kolegi szkolnego był dyrektorem państwowego majątku w Osowie nieopodal Lęborka. Często w niedziele i święta bywałem u tego kolegi mieszkającego w zarządzanym przez jego ojca majątku, będącym niegdyś tradycyjnym majątkiem junkra pruskiego. Właściciel wywiózł wprawdzie z pałacu co cenniejsze wyposażenie, ale nadal był to wspaniały obiekt, a gospodarstwo rolne sprawiało wrażenie już nieźle prosperującego. W pałacu trwały nieustanne libacje z udziałem okolicznych nowobogackich, różnych dygnitarzy i wyższych rangą wojskowych polskich i sowieckich. Gorzelnia majątku pracowała na pełnych obrotach. Nami, dzieciakami nikt się tam nie zajmował, ani też nie musieliśmy się nikomu opowiadać, cały więc czas spędzaliśmy z moim kolegą i jego starszym bratem na niemal wielkopańskich rozrywkach - na jeździe konnej, strzelaniu z dyrektorskich fuzji, no i na dobrej wyżerce.

***

Dramaty. Na parterze naszego domu, w mieszkaniu numer 2. mieszkała jeszcze wówczas Niemka, samotna staruszka. Kobieta była zapewne niezrównoważona psychicznie (Alzheimer?), być może skutkiem jej krytycznych warunków życia. Kobieta często głośno przywoływała na klatce schodowej swoją córkę (zapewne) - „Herta!”. Staruszka była całkowicie pozbawiona środków do życia, tylko z rzadka ktoś jej przynosił jakąś żywność, czy podawał jej jakiś posiłek, czyniła to także i moja matka. Trudno jej było zapewnić stałą opiekę; zakłady opiekuńcze nie istniały, a mamy interwencja w jej sprawie u jej niemieckich ziomków niczego w jej losie nie zmieniła. Niedostatek był wówczas udziałem wszystkich, zarówno Polaków, jak i Niemców; bywały okresy czasu, gdy brakowało nawet chleba.
Po kilku tygodniach staruszka ta zmarła. Z zażenowaniem wspominam ówczesną naszą oziębłość na ludzkie nieszczęścia. Znieczulica, otępienie moralne były wówczas powszechne i to zarówno pośród lęborskiej społeczności polskiej, jak i niemieckiej. Mniemam, że nie tylko lęborskiej. Warto powtórzyć za Herlingiem-Grudzińskim: „...człowiek jest ludzki w ludzkich warunkach”.
W niewielkiej odległości od naszego domu, po płdn.-zachodniej stronie ulicy noszącej po wojnie nazwę Róży Luxemburg (obecnie Mściwoja II), w przybliżeniu w miejscu, w którym tę ulicę przecina teraz lęborska obwodnica im. Jana Pawła II, widniał cień grozy niedawno minionej przeszłości - pogorzeliska po niemieckich barakowych koszarach; pozostałość stanowiły jedynie fundamenty z kikutami kominów i poskręcane żelastwo instalacji wodnych niegdysiejszych baraków.

Dygresja: W roku 2008 udało mi się dzięki Internetowi oraz lektury książki Marka Orskiego „Filie obozu koncentracyjnego Stutthof w latach 1939-1945” ustalić, że w owych barakach mieścił się osobliwy hitlerowski tandem: szkoła Waffen-SS i filia KL Stutthof.
SS-Unterführerschule Lauenburg (podoficerska szkoła SS w Lauenburg), określana skrótem USL, utworzona została w listopadzie 1940 roku. Jej pierwszym dowódcą – w okresie 1.11.1940 do lipca 1942 - był SS-Standartenführer Karl Marks (sic!). Baza szkoły USL mieściła się w kompleksie budynków byłego szpitala psychiatrycznego (Provinzial Irrenanstalt Lauenburg).
Filię (Aussenkommando) obozu KL Stutthof w Lauenburg utworzono 1 kwietnia 1942 roku. Mieściła się ona na terenie obiektów esesowskiej szkoły USL. Rzecz charakterystyczna: obok oficjalnej nazwy Aussenkommando Lauenburg in Pommern w korespondencji używano także drugiej: SS-Unterführerschule Lauenburg. Utworzenie filii obozu było bezpośrednio związane z istniejącym w tym samym miejscu od 11 listopada 1941 r. komandem roboczym złożonym z sowieckich jeńców wojennych, a następnie sprowadzonych na ich miejsce więźniów z KL Buchenwald.
Komando robocze złożone z sowieckich jeńców wojennych zostało zorganizowane w październiku 1941 r.. Zachowane dokumenty nie precyzują liczby osób komanda. Jeńcy byli zatrudnieni przy budowie strzelnicy wojskowej oraz przy przebudowie kolejnych budynków Szkoły Podoficerów SS i Policji. Zakwaterowano ich na terenie koszar znajdujących się w tym samym kompleksie budynków (w pomieszczeniach piwnicznych).
Istnienie przy szkole USL filii obozu koncentracyjnego (Stutthof) nie stanowiło ewenementu, łączenie przez dowództwo SS szkół esesowskich z obozami koncentracyjnymi, bądź ich filiami, było częstą praktyką; np. szkoła podoficerska SS (należąca do SS-Totenkopfverbände) mieściła się przy KL Dachau. W miejscowości Trawniki, na terenie okupowanej Polski, mieścił się obóz pracy dla Żydów i równocześnie szkoła SS dla ochotników cudzoziemskich (Ukraińców, Estończyków, Litwinów), czyli dla tak zwanych „Hilfswillige” (w skrócie „Hiwis”, bądź także określanych mianem „Trawniki-Männer” lub pogardliwie „Askaris”).
Praktyczni esesowscy dowódcy stwarzali w ten sposób swoim adeptom warunki nie tylko do nauki rzemiosła wojskowego, ale i do pełnienia określonych funkcji w Einsatzgruppen czy w obozach koncentracyjnych.

Dobrze znałem strzelnicę położoną w lesie, w bliskości b. siedziby USL, zapewne właśnie tę, którą budowali sowieccy jeńcy i więźniowie obozowi. Strzelnica położona była w odległości ok. stu metrów na płdn.-zachód od położonego w lesie miejskiego stadionu. W latach 1945-47 strzelnica służyła do ćwiczeń także krasnoarmiejcom kwaterującym do roku 1947 w kompleksie budynków stanowiących byłą siedzibę USL, jak i w budynku koszarowym przy ul. Toruńskiej (później, po opuszczeniu tego obiektu przez wojsko sowieckie, mieściła się w nim jednostka WOP).
Jeszcze w roku 1945 Rosjanie zdewastowali ogrodzenie strzelnicy wycinając na opał jego solidne, drewniane okrągłe słupki. N.B. wycięli w tymże celu także część drewnianej więźby dachu okazałego budynku przy poniemieckim stadionie sportowym położonym w niewielkiej odległości od strzelnicy. Rychło topory czerwonoarmistów wycięły także schody, boazerię, poręcze i drewniane podłogi wnętrza tego budynku. Obiekt ów
stanowił zapewne kiedyś atrakcyjną siedzibę jakiegoś niemieckiego klubu sportowego (patrz fotka z roku 1945:
http://forum.eksploracja....le.php?id=26357 )


Praktykę dewastowania drewnianych elementów budynków stosowali sowieccy żołnierze również w zamieszkałych przez niektórych oficerów kilku domach przy ul. Wandy Wasilewskiej (dawna Marienburger Strasse). Zwykle zajmowali jedno z mieszkań na klatce schodowej, a do jego ogrzania spożytkowywali części więźby dachowej zamieszkałego przez nich budynku, później wycinali także poręcze klatki schodowej i poniemieckie meble zalegające podwórza wzdłuż całej ulicy. Z istniejących w piwnicach pożytecznych pralni urządzano sauny („banie”). W tym celu do wnętrza pralni wnoszono stertę kamieni polnych, które ogrzewano otwartym ogniem. Nie muszę opisywać stan totalnie zakopconych piwnic i klatek schodowych wskutek aktywności owych „bań”.
Brak opału doskwierał wówczas większości mieszkańców Lęborka, tak Polakom, jak i Niemcom. Dostawy węgla były sporadyczne, więc znoszono gałęzie z pobliskiego lasu, ale sięgano także po wszystko, co drewniane w opuszczonych budynkach; dotknęło to m. in. budynek młyna położonego nad strumykiem Okalica, nieopodal ul. Kaszubskiej.
Ponieważ Rosjanie ścinali dla wygody owe słupki ogrodzenia strzelnicy do wysokości ok. 20-30 cm nad ziemią, obaj z bratem wykopywaliśmy z ziemi na nasze potrzeby opałowe pozostałe odcinki słupków, których długość wynosiła wciąż jeszcze ok. 60 do 100 cm. Bardzo dobry stan drewna tych słupków świadczył, iż ogrodzenie wzniesiono przed względnie niedawnym czasem.

Wobec szybkiego posuwania się wojsk sprzymierzonych w głąb Rzeszy, w szkołach wojskowych SS szkolenie przerwano, a z elewów tworzono oddziały bojowe (Kampfgruppen) kierując je na front. W listopadzie 1944 roku przybył do USL O. Pahnke wraz z resztką swojej czwartej kompanii podoficerskiej szkoły Waffen-SS w Arnhem (w Holandii), z elewami pozostałymi po bojach stoczonych z alianckimi wojskami desantowymi. Od tego wydarzenia szkoła SS w Lauenburg przyjęła nazwę SS-Unterführerschule Arnheim/Lauenburg.
W styczniu 1945 r. utworzono z elewów (Unterführer-Anwärter) USL 450-osobowy oddział bojowy, w tym 8 kompanię dowodzoną przez O. Pahnke i skierowano ją na front wschodni w rejon Bydgoszczy, gdzie grupa włączona została w skład 32 d. p. dowodzonej przez gen. Boeckh-Behrensa. Przebijając się z sowieckiego okrążenia w rejonie Fordonu ów oddział bojowy SS poniosł znaczne straty.
Jesienią 1944 r. dowództwo wojskowe skierowało na szkolenie do szkoły SS Lauenburg 200 młodych estońskich ochotników. Ze 140 Estończyków pozostałych po selekcji utworzono kompanię szkolną. 2 lutego ’45 zajęcia szkoleniowe w tej szkole zostały przerwane. Z wszystkich elewów szkoły, składających się w większości z Niemców, utworzono kolejny oddział bojowy (Kampfgruppe) i skierowano go w rejon Deutsch Krone (Wałcz), gdzie w walkach w dniu 6 marca ’45 oddział poniósł ciężkie straty; np. spośród 140 Estończyków sprawnych do walki pozostało nieledwie 40 żołnierzy. Resztki rozbitego oddziału bojowego przebijały się w małych grupkach na zachód, m. in. przez Zalew Szczeciński.
Pozostałości oddziałów bojowych złożonych z elewów SS-Unterführerschule Arnheim/Lauenburg dotarły do miejscowości Nyborg w Danii, gdzie dowództwo SS utworzyło z rozbitków dwa bataliony szkoleniowe. Znalazło się tam tylko 14 Estończyków ze szkoły SS w Lauenburg.

Penetrując teren byłych barakowych koszar/obozu (zapewne i ten obiekt wzniesiony został przez jeńców sowieckich bądź więźniów KL Buchenwald lub KL Stutthof) znalazłem grubą, nadpaloną, pozbawioną okładek i niestety niekompletną księgę zgonów z obozu koncentracyjnego Stutthof (format A4, grubość ok. 8 cm; zapisy wzdłuż boku większego). Była to, oczywiście, jedna z wielu podobnych ksiąg tego obozu. Rzecz charakterystyczna: przy niemal wszystkich zawartych w tej księdze zapisach zgonów więźniów za ich przyczynę podawano prawie wyłącznie zawał serca (Herzinfarkt) lub zapalenie płuc (Lungenentzündung). Księgę tę mój ojciec przekazał lęborskiemu ZBOWiD-owi.
Tamże znaleźliśmy z bratem duże, kilka częściowo przysypanych ziemią, hermetycznie zamkniętych puszek bez etykiety (większe do konserwowych). Jedną puszkę otworzyliśmy, w mieszkaniu. Otwtwierając ją posłyszeliśmy cichy syk i z wnętrza wysypały się niebieskawe, nieregularne pastylki. W podświadomym lęku wyrzuciliśmy całość niezwłocznie, ale odczuwaliśmy później przez kilka dni mdłości i zawroty głowy. Później znaleźliśmy w innym miejscu dalsze puszki, tym razem z etykietami, z wyraźnym napisem… „Cyklon B, Giftgas”.
Był to oczywiście osławiony gaz stosowany w obozach zagłady do masowego mordowania ludzi. O tym, że Niemcy mordowali w obozach więźniów gazem dobrze wiedzieliśmy jeszcze w czasie okupacji, w Warszawie, ale nie wiedzieliśmy, że właśnie tym gazem. W lęborskiej filii KL Stutthof gaz był stosowany raczej do celów dezynfekcyjnych, w filiach obozowych nie mordowano ludzi tym gazem.

Pozdrawiam
Antek

Martino - Wto Lut 21, 2012 1:01 am

„KRVAVA KOBASNICA”. to nazwa wspominana przez mojego Tatę.... po zajęciu piwnicy w Gdynii (Partyzantów) lata 40-te. Tata opowiadał, że mieszkał tam przed tem jakiś szabrownik, bo w piwnicy były dziesiątki puszek z Krwawą Kubasicą i jeszcze więcej egz. encyklopedii gutenberga...

Krvava kubasica, po otwarciu puszek.... kaszanka!

Antek - Czw Mar 01, 2012 11:22 pm
Temat postu: Powspominam, pomarudzę
Bratniak
Fotka, na jaką natknąłem się ostatnio w albumie rodzinnym (małżonka wieszająca bieliznę na tarasie Bratniaka), sprawiła, że postanowiłem na krótko powrócić wspomnieniem do „ceglanego” Bratniaka, tego przy ul. Siedlickiej 4.
http://www.akk.pg.gda.pl/images/bratniak.jpg

Budynek pełnił w „moich” latach wielorakie funkcje; parter zajmowała stołówka studencka i kawiarnia „Kwadratowa” (wejście do kawiarni z przeciwnej strony budynku). Część pomieszczeń piętra zajmowała studencka spółdzielnia pracy, pozostałe pomieszczenia I piętra oraz drugie piętro stanowiły hotel asystencki.
Wobec usytuowania budynku praktycznie na terenie uczelni, duże znaczenie miała i zapewne wciąż tego znaczenie nie straciła - mieszcząca się w nim stołówka. Mogę się tylko domyślić, że menu i estetyka tej jadłodajni współcześnie znacznie odbiega jakością od tamtych siermiężnych warunków, choć może dzisiejsze ceny posiłków nie dorównują tym dawnym; nie pamiętam wielkości tych liczb, myślę jednak, że każdy student mógł sobie pozwolić na spożycie obiadu w stołówce, zwłaszcza, że mógł zabrać do akademika dowolną ilość kromek chleba ze stojącej przy ladzie wanienki (takiej zwykłej, blaszanej, ocynkowanej).
Budynek był przez szereg lat domem mieszkalnym mojej rodziny. Początkowo zajmowałem wraz z małżonką niewielki, kilkunastometrowy pokoik na piętrze, później, gdy pojawił się Maciek, uzyskałem pokój znacznie większy, bo liczący ponad 30 m kw.. Pokoje nie posiadały żadnych instalacji sanitarnych, tę funkcję spełniały dwa pomieszczenia na początku korytarza pierwszego piętra (od strony wejścia do stołówki). Oba pomieszczenia łączyły drzwi, zwykle zawsze otwarte, przy tym to pierwsze stanowiło kuchnię wyposażoną w zlewozmywak i w wykonaną sposobem gospodarczym kilkopalnikową kuchenkę gazową (z niezbyt udolnie pospawanych kształtowników stalowych). Pomieszczenie w amfiladzie stanowiło wielolufową toaletę.
Gdy pojawił się w naszej rodzinie jeszcze Wojtek, podzieliłem nasz pokój na trzy części (na dwóch napiętych linkach wantowych zawisły kotary). Mała część kuchenna - wyposażona w kuchenkę elektryczną - sprawiła, że nie musieliśmy korzystać ze wspólnej kuchni „toaletowej”, choć nie zwalniało to nas z korzystania z kuchennego węzła wod.-kan.. Powstały niewielki przedsionek służył mi jako warsztat, gdzie budowałem urządzenie stanowiące moją pracę dyplomową. Tamże montowałem i nasz pierwszy odbiornik telewizyjny, bowiem ośrodek na ul. Sobótki 15 emitował właśnie pierwsze próbne programy telewizyjne. W mieszkalnej części naszego pokoju odbywało się całe życie rodzinne, ale i moje spotkania z kolegami na wspólnej nauce. A gdy mój telewizor* zadziałał (chassis wielkości ok. 50x50cm, ekran kineskopu 30cm) fama o tym wydarzeniu szybko rozeszła się po budynku, trudno więc było odmówić sąsiadom udziału w oglądaniu Danki Domańskiej (ówczesna spikerka) i aktualnych kronik filmowych.
Spółdzielnia studencka mieszcząca się w kilku pokojach pierwszego piętra zajmowała się produkcją plastikowych krawatów (takie na gumce umożliwiającej szybkie założenie i zdjęcie z szyi) oraz świec. Ten drugi dział produkcji sprawiał, że korytarz wypełniała nieznośna woń przenikająca do pokoi mieszkalnych. Pracownicy i administracja spółdzielni stanowili równie zgrany, co i rozrywkowy zespół, umiejętnie godzili trudy pracy z częstymi „bibami”. Bywało, że dotarcie do toalety odbywało się po trupach – zapewne ofiarach owych fet wypoczywających leżąc w tym pomieszczeniu.
Za sprawą zespołu muzycznego mieszczącej się pod naszym pokojem kawiarni studenckiej - „Kwadratowa” nasze małe dzieci spały niespokojnie, często się budziły. Nieporozumienia towarzyskie bywalców kawiarni kończyły się nierzadko dintojrami na zewnątrz budynku, przyprawiając mieszkańców o bezsenność. Kiedyś efektem nieporozumień kawiarnianych gości było podpalenie motocykla (Jawa) i przybycie straży pożarnej. Jedną z ulubionych zabaw bywalców kawiarni były przejażdżki wózkami dziecięcymi mieszkańców budynku (parkującymi na bardzo długim korytarzu pierwszego piętra).
Częstymi bywalcami kawiarni była osobliwa grupa studentów, której przewodził młody człowiek. Owi krzykliwi młodzieńcy wznosili różne hasła w języku włoskim i hiszpańskim, a w osłupienie wpędzał okrzyk …„eviva Mussolini!”
Także pomieszczenia drugiego piętra zajmowane były przez pracowników PG. Mieszkał tam mój przyjaciel i kolega z roku - Zenek T. wraz małżonką i dwojgiem dzieci. Zenek, pracownik Katedry Wysokich Napięć (prof. Szpora),miał jednakże mieszkanie dwuizbowe, z pewnym elementem luksusu - z …własną umywalką. Wadą tego mieszkania były natomiast bardzo małe okienka. Sąsiadem Zenka był ogrodnik PG, pan Dz. wraz z rodziną.
Ów pokój w Bratniaku był moim ostatnim w Gdańsku mieszkaniem.

*) Samodzielne zbudowanie odbiornika telewizyjnego było przedsięwzięciem niezwykle trudnym, bowiem handel nie dysponował podstawowymi elementami, choćby kineskopem, ich zdobycie wymagało skomplikowanych zabiegów.

Pozdrawiam
Antek

Krzysztof - Pią Mar 02, 2012 9:57 pm

To chyba ta stołówka zainspirowała autora ostatniej zwrotki, śpiewanej przez studentów w latach 60.
"Czy normalny, zdrowy student
Raz w semestrze może, z trudem...
Ależ skądże, ależ NIE
On w stołówce żywi się."

Antek - Nie Mar 11, 2012 10:55 pm
Temat postu: Powspominam, pomarudzę
Lębork, początki osiadłego życia – c.d.
W roku 1947 stacjonujące w Lęborku od końca wojny wojska sowieckie przystąpiły do opuszczania miasta i – jak twierdził zaprzyjaźniony z moją rodziną młody krasnoarmiejec Ruban – był to ponoć powrót do Rosji. W pierwszej kolejności opuszczono okazały budynek przy ulicy Zwycięstwa (późniejsze liceum), w którym mieścił się ich szpital polowy, w następnej kolejności sowieci opuścili koszary przy ulicy Toruńskiej (vis-a-vis naszego domu), a na koniec zwalniano duże koszary pod lasem, przy szosie bytowskiej (obiekty dawnej szkoły podoficerskiej Waffen-SS, a jeszcze wcześniej szpitala psychiatrycznego).
Incydent autorstwa niemądrych małolatów: Na obszernym boisku koszar przy ul. Toruńskiej odbywał się właśnie z udziałem wyższych oficerów, tudzież orkiestry uroczysty, pożegnalny apel sowieckich wojsk. Wraz z bratem postanowiliśmy zepsuć Ruskim tę fetę. Posłużyła nam do tego celu nasza ostatnia kostka trotylu. Podłożony pod płot koszar (wysoka siatka) trotyl w którymś z podniosłych momentów uroczystości zdetonowaliśmy z pomocą spłonki elektrycznej (zwykła spłonka z wstawionym do wnętrza obnażonym żarnikiem niskonapięciowej żaróweczki) połączonej parą cienkich, niemal niewidocznych przewodów nawojowych poprowadzonych do naszego pokoju mieszczącego się na poddaszu budynku. W odpowiednim momencie przewody załączyliśmy do transformatora sieciowego. Po zdetonowaniu „bomby” przewody niezwłocznie zwinęliśmy. Wybuch osiągnął zamierzony efekt - na placu apelowym powstało duże zamieszanie, a liczne patrole godzinami poszukiwały dalszych „bomb” i „dywersantów”. Ku naszemu zaskoczeniu patrole nie nawiedzały okolicznych mieszkańców. A my obaj, poza domową awanturą - rodzice bez trudu domyślili się, za czyją sprawą ta afera - w tarapaty z władzami tym razem nie popadliśmy.

Korzystając z niebywałego bałaganu, w jakim odbywała się ewakuacja wojsk, udało się nam obu wyszabrować z terenu opuszczanych koszar – tych przy szosie bytowskiej - kilka wielce atrakcyjnych łupów, a między innymi nagana (sowiecki rewolwer wojskowy) z kompletem naboi oraz dwie sprawne plecakowe radiostacje polowe typu RBM1, w tym jedna kompletna, z bateriami i w pełni czynna (zdobycie baterii, zwłaszcza wysokonapięciowych, tak zwanych anodowych, było dużym problem), z którą narobiliśmy w eterze pewnego zamętu, w czym prym wiódł mój brat, który już wówczas uchodził w naszym środowisku za wszechstronnego fachowca od techniki. Rychło jednak obie radiostacje bezpowrotnie utraciliśmy na skutek kolejnego donosu któregoś z naszych serdecznych przyjaciół. Nalot WOP-istów na nasz dom odbył się z udziałem samego dowódcy tej jednostki, która właśnie świeżo zasiedliła obiekt koszarowy po sowieckim wojsku przy ul. Toruńskiej. Poza obiema radiostacjami zarekwirowano nam i którąś z naszych cennych „spluw”, bodaj ów nagan. Szczęśliwie obyło się bez konsekwencji; broń w rękach cywila, także małolata, w owych czasach nie była ani wydarzeniem drastycznym, ani też niezwykłym.

Trzeba wspomnieć, że w końcowej fazie opuszczania miasta przez Rosjan służby NKWD zabierały do Rosji także i Polaków będących formalnie obywatelami sowieckimi. Oczywiście nie bez z ich strony protestu i uników. Polskie władze – jak mi wiadomo – tym rodakom nie przyszły z pomocą. Można się domyślić, że informacje o takich osobach NKWD uzyskiwało od UB, bądź od „życzliwych” sąsiadów. Wiele spośród tych osób, aby uniknąć wywózki na kolejną zsyłkę, musiało się przez szereg tygodni, na czas trwania owej akcji, ukrywać. Tylko dzięki ucieczce udało się w ostatniej chwili uniknąć takiej wywózki m.in. przyjaciółce mojej matki, pani B. i jej dzieciom.

Wysiedlanie (wypędzanie?) Niemców z Lęborka i okolic do poszczególnych stref w okupowanych Niemczech rozpoczęto już jesienią 1945 r.. Początkowo akcje takie były sporadyczne. Szeroko zakrojone wysiedlenia nastąpiły bodaj w połowie roku 1947, kiedy to z bocznicy towarowej lęborskiego dworca kolejowego odprawiane były do Niemiec przez wiele kolejnych tygodni liczne transporty kolejowe z niemieckimi mieszkańcami. Duże grupy niemieckich rodzin z samego Lęborka i okolicznych miejscowości przybywały na dworzec kolejowy powozami konnymi, bądź przywożąc swój dobytek wózkami gospodarczymi. Wielu moich kolegów zaopatrzonych w różnego rodzaju wózki przez szereg tygodni całkiem nieźle zarabiało na „świadczeniu usług transportowych” pomagając Niemcom w przewożeniu ich mienia na dworzec kolejowy. Proceder ten uchodził za dość wstydliwy i bardzo nieprzychylnie oceniany był przez polskich osiedleńców; udzielanie pomocy Niemcom odpłatnie, a tym bardziej bezinteresownie, uznawane było wówczas za postępowanie nie patriotyczne, za upokarzające dla Polaka. Zresztą za pejoratywną postawę uznawano wszelkie przejawy życia towarzyskiego Polaków z Niemcami. Dodam, że nie tylko w czasie okupacji, ale jeszcze przez wiele powojennych lat wielu Polaków nie ujawniało swojej znajomość języka niemieckiego, aby przypadkiem nie być podejrzewanym o folksdojczowską przeszłość.
Jakże różne były warunki wysiedlania Niemców z ich dotychczasowych ziem w porównaniu z dobrze znanymi nam warunkami dramatycznych wysiedleń Polaków z Wielkopolski (Warthegau) czy z Zamojszczyzny. Niemcy powinni być – w myśl odpowiednich dyrektyw - powiadomieni o wysiedleniu 24 godziny przed opuszczeniem domów i mogli ze sobą zabrać jedynie bagaż ręczny. W rzeczywistości ludność niemiecka zabierała ze sobą częstokroć zawartość z czubem załadowanych powozów konnych. Mniemam, że w miejscu odprawy świadczono Niemcom jakąś opiekę sanitarną, bowiem w bliskości stojącego na bocznicy pociągu (złożonego z wagonów towarowych) widywałem funkcjonariuszy Czerwonego Krzyża i rodzaj stanowiska medycznego.
Niemcy, tzw. Vertriebene (wypędzeni), uskarżają się w swoich memuarach m. in. na fakt, że wywożono ich w warunkach „nieludzkich”, bo w „wagonach bydlęcych”. Dobrze przecież wiedzą, że w tamtym czasie także w skład polskich pociągów pasażerskich często wchodziły wagony towarowe (w poprzek wagonu wbudowano jedynie deski służące za siedzenia (bez oparć) dla pasażerów. Pociągi z takimi wagonami kursowały często na trasie Lębork – Gdynia jeszcze w latach 50..

Dwa, na owe czasy niezwykłe, wydarzenia:
- W roku 1946, pojawiły się w naszym bliskim sąsiedztwie, na ul. Tczewskiej, auta z alianckimi i sowieckimi oficerami. Okazało się, że owi alianccy wojskowi (nie pamiętam, czy byli to Brytyjczycy czy Amerykanie) przybyli w celu zabrania do Niemiec niemłodą Niemkę, byłą właścicielkę fabryki beczek. Fama niosła, że oficerowie ci byli ponoć krewnymi tej kobiety.
Fabryka beczek znajdowała się niedaleko naszego domu, w bliskości dworca kolejowego,

- Pewien zamożny reemigrant z Anglii utworzył w opuszczonych halach fabrycznych (a przez Rosjan obrabowanych z maszyn) przy ulicy Zwycięstwa wytwórnię walizek, tornistrów i torebek damskich. Stosowne maszyny i surowce ów przedsiębiorca sprowadził z Anglii. Fabryka nieźle prosperowała dając przy tym dziesiątkom lęborskich osiedleńców tak poszukiwane zatrudnienie. Już po niewielu miesiącach właściciel tej potrzebnej miastu wytwórni został obłożony osławionymi domiarami podatkowymi, poczym tę fabrykę „uspołeczniono”, a właściciela puszczono z torbami. Zrozpaczony ex-właściciel tej niewielkiej fabryki popełnił samobójstwo.


Po uzupełnieniu przez nas obu podstawowego wykształcenia - w czasie okupacji bywaliśmy z bratem rzadkimi uczestnikami tzw. kompletów (w domach nauczycieli) - pojawiło się pytanie: co z nami dalej? Rodziców naciski na dalszą naukę w gimnazjum potraktowaliśmy obaj jako brutalne przymuszanie do bezsensownego trwonienia czasu. Rzemiosło w Lęborku było jeszcze szczątkowe, a szkoły zawodowe nie istniały. Brat, wraz ze swoim przyjacielem, Zenkiem J. znalazł zatrudnienie w jednym z warsztatów prowadzonych przez liczną kaszubską rodzinę braci R.. Największy z tych warsztatów, mieszczący się bodaj na ul. Polewskiego, zajmował się naprawą pojazdów mechanicznych i sprzętem elektroenergetycznym. Inny „punkt usługowy” specjalizował się w naprawie radioodbiorników. Za najbardziej biegłego zawodowo uznawany był najstarszy z owych braci R., bowiem kwalifikacje nabył w Kriegsmarine, będąc radiotelegrafistą. Rychło okazało się, że Zenek J. i mój brat radzili sobie z naprawami w tych warsztatach lepiej, niż owi przedsiębiorczy bracia, a przecież obaj mieli nadzieję, że przy braciach R. zdobędą solidny rzemieślniczy zawód. Bodaj na przełomie lat 1946/47 udało się Zenkowi J. uzyskać zatrudnienie w Katedrze Fizyki PG i niebawem „załatwił” także miejsce pracy mojemu bratu.
Talent techniczny brata został doceniony przez jego przełożonego, przez adiunkta Kryczkowskiego, tenże na prośbę brata uzyskał zgodę prof. Adamczewskiego (II Katedra Fizyki) na zatrudnienie także i mnie, Antka.
Tak oto dotarłem do początku moich wspomnień zamieszczonych w lipcu 2011 roku.

Dziękuję wszystkim uczestnikom i gościom tego forum, którzy zechcieli zaglądać do moich wpisów, a zwłaszcza tym, którzy je życzliwie komentowali.
Pozdrawiam Was Wszystkich
Antek

zenek - Nie Mar 11, 2012 11:44 pm

Mam nadzieję, że to nie ostatni Pański wpis na forum. Pana wspomnienia czyta się niczym najlepszą powieść historyczną.
Bardzo proszę o kontynuację!

szapoklak - Pon Mar 12, 2012 10:27 am

Ja także należę do grona "czytaczy" i bardzo proszę o jeszcze.
Mój tato (nb. również Antoni) zmarł w ubiegłym roku, jego starsi bracia jeszcze wcześniej a dzięki Pana opisom mam wrażenie, że jestem bliżej nich.
Rodzina taty pochodzi z Łubiany pod Kościerzyną, ich losy były równie pogmatwane jak mieszkańców Grudziądza i Lęborka a Pańskie opowieści są niezwykłe (nie mylić z nieprawdopodobne). Zwłaszcza te dot. czasów wysiedlenia z Warszawy.
Aby utrudnić Panu cichutkie miksowanie stąd, pragnę zauważyć jak niewiele wiemy o Pańskiej edukacji (były tylko migawki politechniczne i te ze studium). Te sprawy niezmiernie mnie interesują, ponieważ mój tato był wiejskim a potem miejskim nauczycielem z Kościerzyny i powiatu kościerskiego.
Serdecznie pozdrawiam :)

EwkaW - Pon Mar 12, 2012 5:00 pm

No nie, tak pasjonującej lektury chcemy jeszcze i jeszcze :D
I ja mam nadzieję, że Antek opowie nam jeszcze o czasach studenckich w Gdańsku. Wtedy studiowanie wyglądało trochę inaczej niż dzisiaj.
No i kadra profesorska to były nazwiska wspominane po dziś dzień, wielu profesorów przyjechało tu ze Lwowa.
Antku, bardzo prosimy :D

danielewicz - Pon Mar 12, 2012 7:08 pm

No jasne że chcemy ciągu dalszego, zawsze czekam na następny odcinek.
Ampersand - Pon Mar 12, 2012 7:51 pm

Tutaj gdzieś na okolicznych stronach powstała fundacja i ona mogłaby to wydać w dwóch tomach.
Antek - Sro Mar 21, 2012 9:59 pm
Temat postu: O wspomnieniach inaczej.
W moich wpisach traktujących o początkach osiedleńczych w Lęborku wspominałem o moich niemieckich przyjaciołach, o moich rówieśnikach. Niektórzy spośród nich opowiadali o dramatach, jakie przeżywała niemiecka ludność w dniach wkraczania do Lęborka wojsk sowieckich. Chłopcy z przejęciem wskazywali domy, w których całe rodziny - spanikowane, będące pod wrażeniem niemieckiej propagandy grozy (Greuelpropaganda) - popełniały samobójstwa. Nie podzielałem wzburzenia moich niemieckich kolegów. Rychło o tych relacjach zapomniałem.
Po wielu latach wojenne dramaty ukazały mi się w innym świetle. Nie tylko te nasze, polskie. Moje zainteresowania historią najnowszą są być może skutkiem poznanych doświadczeń nie tylko Polaków, ale i przyjaciół Żydów, Ukraińców i Niemców. Może w jakiejś mierze i własnych.

Dziś zamieszczam wspomnienia niemieckiego księdza z lauenburga (w moim tłumaczeniu).
Wkraczanie Rosjan do miasta Lauenburg” (Tytuł oryginału: Eindringen der Russen in die Stadt Lauenburg)
Taki tytuł nadał ksiądz Barckow, niegdysiejszy mieszkaniec Lauenburga (Lęborka), swoim wspomnieniom z ostatnich dni Lęborka jako miasta niemieckiego i z pierwszych dni po zajęciu tego miasta przez czerwonoarmistów.
Niżej fragment z 6-stronicowych relacji tego niemieckiego księdza, które spisał w dniu 9. lipca 1946 roku, a więc mając przeżycia tamtych dni jeszcze świeżo w pamięci.

„Pierwsze dni marca 1945 roku to okres zbliżania się Rosjan do naszego miasta i to od strony zachodu. W środę 7. marca fama niosła: >>Stolp [Słupsk – Antek] już płonie; w ciągu dwóch dni będą tutaj!<< W czwartek Lauenburg zapełniony był ludźmi Volkssturmu (rodzaj pospolitego ruszenia): >>Wojska nie są w stanie im się oprzeć, my także nie jesteśmy w stanie ich powstrzymać.<< W piątek zapanował już nastrój paniki. Liczne sklepy rozdają swoje towary, na przykład swoje drzwi otwarła hurtownia jaj, nie trzeba było nakłaniać kobiet do korzystania z jej zasobów; radośnie zmierzały z mnóstwem jaj do swoich domów. Na ulicach wciąż powtarzane pytanie: >>zostajecie?<< i odpowiedź: >>tak źle nie będzie.<< Wielu już pojechało do Gotenhafen [Gdynia – Antek] i Danzig, aby statkiem uciec od zagrożeń, wielu samochodami, inni pieszo, jeszcze inni powozami konnymi do okolicznych wiosek, do tych położonych hen na północy, w szaleńczym przeświadczeniu, że tam nie dotrą Rosjanie.
W nocy z piątku na sobotę (9./10. marca) ustawiczne, niewiadomego pochodzenia eksplozje i być może że to już za sprawą Rosjan. Okazało się, że w koszarach SS (dawny zakład dla psychicznie chorych) wysadzono amunicję. Rankiem, o brzasku, zobaczyliśmy rosyjskich żołnierzy podążających gęsiego wzdłuż torów kolejowych wiodących od dworca kolejowego w kierunku Neustadt [Wejherowo – Antek], długi rząd żołnierzy ciągnął się bez końca. Kolumny rosyjskich żołnierzy napływały z kierunków północnego i północno-wschodniego i w mig Lauenburg zalany został hordami wroga. Cała nasza zwierzchność znikła aż po ostatniego, nie ostał się nikt z fanfaronów, miasto pozostawione zostało swojemu losowi. Po południu 10. marca wojsko rosyjskie rozlało się po domach w łupieżczych zamiarach. >>Di urren!<< [właściwe niemieckie słowo die Uhren (zegarki) wypowiedziane z rosyjskim akcentem – Antek] Przez miesiące dźwięk tego słowa tkwił nam w uszach, bo przecież docierał do nas zewsząd. Ledwie dwu– czy czteroosobowa banda opuściła mieszkanie, już przybyła inna, opróżniając szuflady, szafy i schowki rzucając nie przypadającą do gustu ich zawartość na podłogę, sprawiając, że mieszkanie pokrótce upodabniało się do zbójeckiej jaskini.
Potem nadeszła noc, owa najstraszniejsza ze strasznych!!! Wykryto zapasy alkoholu w firmie Koch & Kaspar, które przed nami były ukrywane (wino itp. >>wyprzedane!<<). Teraz pity w niesamowitych ilościach sprawił, że rzucono się w szatańskim pożądaniu na kobiety i dziewczęta. W stadach stali przed każdym domem, pewną Niemkę zgwałciło aż czterdziestu pięciu, nie bacząc, że była już umierająca. Ich ofiarami stały się 78-letnie kobiety, 9-letnie dzieci – staje się więc zrozumiałe, że owej nocy około 600 mieszkańców dobrowolnie wybrało śmierć.
Niedzielnego ranka ciąg dalszy rabowania i gwałceń; >>Frau, komm!<< [>>chodź kobieto!<< – Antek] – a kto okazał się nieposłuszny, został zastrzelony. Przy tym ci spośród Rosjan, którzy choć trochę władali niemieckim, opowiadali, że ich żony i siostry były przez niemieckich żołnierzy o wiele gorzej traktowane, bywały nawet oblane benzyną i spalone, zamykane w domach i spalone, zastrzelone itp..
W niedzielę weszły do akcji także rosyjskie żołnierki [w oryginale autor użył dla nich terminu >>Flintenweiber<<, niemieckiego pejoratywnego określenia dla kobiet służących we wrogim wojsku czy w partyzantce] – kobiety, które posiadały cudowne umiejętności w przeszukiwaniu szuflad i mieszkań.
Najbardziej brutalni byli młodzi żołnierze mongolscy (w wieku około 18 – 19 lat). Zmuszali nas do stania na baczność i ugodziwszy nas kolanami w brzuch przeszukiwali kieszenie i zabierali to, co się im podobało, a rzeczy inne z rozmachem wyrzucali przez okno. Lufami pistoletów rozbijali wiszące na ścianach obrazy, karabinami powalali ludzi na ziemię.
Dla uniknięcia dalszego nieustannego maltretowania uciekliśmy z miasta włożywszy tylko na ramiona plecak. Na dole, przed domem pewien uciekinier ze wsi komentował dochodzące z domu krzyki: >>słyszy pan? Dziś już po raz piąty pastwią się nad moją 13-letnią córką!<<
Wespół z dwudziestoma innymi osobami minęliśmy dworzec kolejowy i trasą od osiedla SA [SA-Siedlung – Antek] udaliśmy się na Leśnickie Bagna (Lischnitzer Moor). W drodze witały nas i nam towarzyszyły okrzyki: >>urr!<< A gdy już nie miałem żadnego [zegarka – Antek], którego mógłbym oddać, Rosjanin odpalił mi nad uchem z pistoletu, aż płomień buchnął mi w twarz. Spowodowana tym głuchota pozostała do dziś. Na Leśnickich Bagnach, gdzie napotkaliśmy już istniejące obozowisko uciekinierów, sporządziliśmy sobie z gałęzi w krzakach mizerny szałas. O brzasku i o zmierzchu przynosiliśmy z rowu wodę, raz jeden w ciągu dnia zjadaliśmy kawałek chleba i z obawy wykrycia, cały dzień spędzaliśmy w ukryciu. W nocy oczom naszym ukazał się widok płonącego Lauenburga, a z oddali słychać było grzmot ostrzeliwanych miast Gotenhafen i Danzig. Żywiliśmy nadzieję na wyzwolenie przez nasze wojska. Opowiadano o zrzucanych ulotkach lotniczych: Hitler polecił nam obwieścić: >>Wytrwajcie pierwsze 14 dni, a przybędą tam nasi żołnierze!<<
W niedzielę udaliśmy się z powrotem do Lauenburga, na dalszy tu pobyt nie starczyłoby nam sił. Nasz dom w Lauenburgu zastaliśmy zdewastowany. Grabili nie tylko Rosjanie, niestety, niestety także nasi rodacy i to ile dusza zapragnie. Po trzech dniach pobytu w naszym mieszkaniu musieliśmy je opuścić. Rosyjski sztab zajął ulicę. Teraz nastąpił straszny okres czasu – życie pośród wielu wtłoczonych w ciasne mieszkanie osób. Nie mieliśmy odwagi, aby wyjść na ulicę, a żywności brakowało. Co noc dobijanie się do drzwi przez Rosjan i przeszukiwanie mieszkania w poszukiwaniu kobiet i je gwałcono, nie baczą na przyglądające się gwałconej kobiety dzieci i 20 innych osób. A gdy im nie otworzono, sypały się szyby z okien, przez które wchodzono i Niemców bito, albo też drzwi rozbijano kolbami karabinów. Sześć tygodni spało się w odzieży. W ciągu dnia nieustanne przeszukiwania przez Rosjan każdego zakątka aż po strych i rzadko przeszukujący odchodzili bez łupu. Najbardziej pożądana była wódka.

W wyniku pożarów zniszczonych zostało wiele budynków, całe ich bloki, np. cały rynek, ulice Stolperstraße, Danzigerstraße, Neuendorferstraße, Marktstraße, Klosterstraße i Mühlenstraße; żałosny obraz ruin, ale jeszcze gorszy był widok ulic tego niegdyś tak pięknego i czystego miasta. Wszędzie rozproszone pierze, nawet całe pierzyny, padłe konie, wraki samochodów, bezużyteczne koła, części powozów, przedmioty gospodarstw domowych, obalony każdy słup ulicznych latarń, potłuczone szyby wszystkich wystaw sklepowych, wokoło porozrzucane połamane fotele, krzesła, kanapy. A jeszcze do tego zatarasowane chodniki i jezdnie przez zapadłe ściany budynków – obraz spustoszenia.
Niebawem przemocą sprowadzona została siła robocza. Należało obierać ziemniaki, obsługiwać rosyjskie szpitale, prać bieliznę, sprzątać ubikacje itd.. Rosjanie nie potrafili posługiwać się WC-etem; muszle zapełniano aż się przelewały, nie spłukując je po sobie, a nieczystości zmuszeni byli każdego ranka usuwać Niemcy. Sztab rosyjski zajął nowocześnie urządzone budynki - nowe budownictwo z WC-etami, mimo tego polecili zbudowanie w ogrodach szaletów, w których swoje potrzeby załatwiać można było zwyczajowo na stojąco.

Po około czterech tygodniach wprowadzono zakaz plądrowania, ale zakazu tego nie przestrzegano. Nadal też trwało gwałcenie kobiet. Nie należały do rzadkości rabunki w biały dzień i na otwartej ulicy.


I jeszcze wspomnienie byłej mieszkanki podlęborskiego osiedla Lubowidz (także w moim tłumaczeniu)..
Przeżycie podczas wtargnięcia Rosjan” (Tytuł oryginału: Ein Erlebnis beim Einbruch der Russen)
Relacje pani E. H. z miejscowości Luggewiese, Kreis Lauenburg in Pommern [Lubowidz, powiat Lębork – Antek].
Oryginał, 13. lipca 1951 r..

„ W dniu 9. marca 1945 roku musieliśmy na rozkaz burmistrza opuścić naszą wieś Luggewiese [Lubowidz – Antek] i uciec do wsi sąsiedniej - Groß Damerkow [Dąbrówka Wielka – Antaek], odległej od nas tylko o 4 km, ale położonej pośrodku lasu. I tak udałam się z dwojgiem moich dzieci, z moją matką oraz moją 25-letnią siostrą Käte w drogę i znaleźliśmy schronienie u moich zamieszkałych w Gr. Damerkow moich teściów. Tamże przebywało już więcej uciekinierów, naszych krewnych i znajomych. Następnego dnia, 10. marca, zajęli Rosjanie i tę miejscowość. W ciągu dnia przybyło jeszcze wielu uciekinierów ze wsi sąsiednich, co sprawiło, że przebywało nas w jednym pomieszczeniu co najmniej 30 osób. Pierwsi Rosjanie, którzy weszli do domów, zażądali wydania zegarków, pierścionków i wszelkich wartościowych przedmiotów. Kto nie oddał ich dobrowolnie, temu po prostu je wyrywano. Zabrali nam także naszą walizkę z żywnością. Trwało to około dwóch godzin. Wszystkie zegarki już dawno oddaliśmy, a wciąż przychodzili nowi poszukujący zegarków zbrojni, z osadzonymi na karabiny bagnetami Rosjanie i klnąc pokrzykiwali: >>urr, urr!<< [niemieckie słowo Uhr (zegarek) wypowiedziane z rosyjskim akcentem – Antek].
Nagle przybiegła z krzykiem sąsiadka - Rosjanie chcieli ją porwać ze sobą. Po chwili weszło do naszego domu dwóch Rosjan zwracając się do nas: „Frau komm!” [>>chodź kobieto!<< – Antek] i pochwycili dwie kobiety za ręce. Obie podniosły krzyk i tak usilnie błagały, że Rosjanie je uwolnili i odeszli.
W chwilę po tym wszedł inny, rosły Rosjanin. Bez słowa rozejrzał się po izbie, poczym udał się w głąb mieszkania, gdzie przebywały młode kobiety i dziewczęta. Raz tylko kiwnął palcem na moją siostrę, a gdy ta od razu nie wstała, podszedł do niej blisko i przyłożył jej pistolet maszynowy do brody. Wszyscy obecni podnieśli lament, jedynie moja siostra milcząc siedziała bez ruchu. Raptem padł strzał. Głowa siostry opadła na bok, a krew popłynęła strugami. Zmarła natychmiast, nie wydawszy głosu. Pocisk przebiwszy brodę ugodził ją w mózg i całkowicie zmiażdżył pokrywę czaszki.
Rosjanin przez chwilę popatrzył na wszystkich i bez słowa opuścił izbę.

Na ostatni spoczynek pochowaliśmy moją siostrę na cmentarzu w Groß Damerkow.

Dieter - Sro Mar 21, 2012 11:44 pm

Ja to wszystko sam przezylem majac 9 lat. Tam nie ma zadnej przesady. Tak bylo. :evil:
Krystyna - Czw Mar 22, 2012 6:34 pm
Temat postu: Wracają wspomnienia
Antek napisał/a:
W moich wpisach traktujących o początkach osiedleńczych w Lęborku wspominałem o moich niemieckich przyjaciołach, o moich rówieśnikach.
(...)
Na ostatni spoczynek pochowaliśmy moją siostrę na cmentarzu w Groß Damerkow.



Jako 8-letnie niemieckiego pochodzenia dziecko przeżyłam w 1945 r.koniec wojny i wkroczenie Rosjan do Gdańska.
Dużo można na ten temat napisać,ale czy ktoś to będzie czytać ?

Dostojny Wieśniak - Czw Mar 22, 2012 6:59 pm

Krystyna napisał/a:
ale czy ktoś to będzie czytać
Możesz być tego pewna. Wcześniejsze czy późniejsze wspomnienia są również bezcenne. :ok:
EwkaW - Czw Mar 22, 2012 7:04 pm

Krystyna napisał/a:
Dużo można na ten temat napisać,ale czy ktoś to będzie czytać ?

Antek pisze bardzo ciekawie, relacje Jego autorstwa czyta się jednym tchem.
Ten powyższy materiał to Jego tłumaczenie, dokument tamtych czasów. Ważna relacja z dramatycznego okresu zakończenia wojny i zajść, o których nie wspominało się publicznie przez wiele lat.
Ja tę i podobne relacje czytam, choć przygnębiająca to lektura. Myślę, że nie tylko ja.
Może i Ty, Krystyno, podzielisz się z nami swymi, zapewne niewesołymi, wspomnieniami z powojennego Gdańska?

Antek - Czw Mar 22, 2012 8:37 pm
Temat postu: O wspomnieniach inaczej, cz. II
Zamieszczam jeszcze jedno wspomnienie z tamtych dni i na tym poprzestanę, nie znalazłem bowiem w sieci więcej wspomnień mieszkańców Lauenburga i okolic relacjonujących zdarzenia z pierwszych kontaktów z krasnoarmiejcami.

Przeżycia p. A. S. z miejscowości Leba, Kreis Lauenburg i. Pom. (Łeba, powiat Lębork).
Oryginał, spisany 9. sierpnia 1950 r., 5 stron.
Niżej kopia fragmentu oryginału wspomnień.
(Tłumaczenie –Antek)

"W dniu 8. marca 1945 roku opuściłem Lauenburg, aby podążyć pieszo do miejscowości Leba. Udałem się tam pieszo, ponieważ komunikacja kolejowa została sparaliżowana. Na rogu Neuendorferstraße i Bismarckstraße niemal nie do rozwikłania kłębowisko kolumn powozów konnych z uciekinierami. Większość z nich przybyła z okolic sąsiednich miejscowości – Bütow, Rummelsburg i Stolp [Bytów, Miastko i Słupsk – Antek]. Wszystkie drogi, aż powyżej Neuendorf [Nowa Wieś Lęborska – Antek] zakorkowane. A w tym - pozbawionym celu i reguł - mętliku przemykali zaaferowani piesi; jedni z nich ciągnąc wózki ręczne, tocząc taczki, inni pchając wózki dziecięce. Oblodzona szosa pozwala tylko powolne posuwanie się, a jeszcze do tego z północnego wschodu wiał silny, lodowaty wiatr z zadymką. Na zachodnim horyzoncie widocznych było szereg łun pożarów, a po południowo-zachodniej stronie widniał jasny blask pożaru, to przypuszczalnie Stolp.
Około godziny 22 dotarłem do Landechow [Lędziechowo – Antek], droga wiodąca do tej miejscowości pokryta była po kolana śniegiem. Tu gościnne przyjęto mnie w mieszkaniu ogrodnika, a następnego ranka dalsza wędrówka wzdłuż toru kolejowego. Słoneczny marcowy poranek pośród lasów z lewa i prawa - głęboka cisza, zupełnie jak w czasie najgłębszego pokoju. Ale już dworzec kolejowy we Freist [Wrzeście – Antek] zburzył ten idylliczny nastrój. Szosa Vietzig - Kl. Massow [Wicko – Maszewko – Antek] - jak okiem sięgnąć – dosłownie zapchana pojazdami i ludźmi. Nieprzejrzany obraz odwrotu i bezplanowości. Eskortowani przez niemieckich żołnierzy w marszu na wschód - rosyjscy jeńcy, przeważnie nieledwie wyleczonych z ran. Pomiędzy nimi toczące się w tym samym kierunku kolumny powozów z uciekinierami oraz poruszające się w obie strony samochody ciężarowe i motocykle Wehrmachtu, a na poboczu unieruchomione, obładowane powozy uciekinierów - typowy obraz całkowitego załamania.
Jakiś samochód ciężarowy zabrał nas do miasteczka Leba [Łeba]. Także i tutaj wszystko w ruchu. Napotkałem kilku nielicznych niemieckich żołnierzy, później pewnego porucznika, któremu burmistrz i Ortsgruppenleiter [kierownik miejskiej grupy partii NSDAP – Antek] usiłowali uprzytomnić, że Leba musi być bezwarunkowo i bez względu na okoliczności broniona!!! Toż to czyste szaleństwo wobec położenia geograficznego tego małego, nie umocnionego miasta; idealna pułapka na myszy dla jego obrońców i mieszkańców. Późnym popołudniem przepełniony uciekinierami szkuner >>Herbert<< opuścił port. Niektórzy nieliczni mieszkańcy Leba opuścili miasteczko samochodem bądź powozem konnym udając się w kierunku wschodnim. Jednakże przeważająca część mieszkańców w swojej miejscowości rodzinnej pozostała. W późnych godzinach wieczornych zajaśniał na dworcu kolejowym z daleka widoczny >>fajerwerk<<; podpalono kilka stojących tam wagonów załadowanych markietańskim towarem. Co sprytniejsi ratowali z płomieni, ile się tylko dało, m. in. większe ilości tytoniu.
Około godziny 22 spotkałem się u Franza F., hydraulika, z kupcem Willim P. oraz rolnikiem Emilem P., zięciem tego pierwszego; z Lauenburga przybył ślusarz Erich D., który pełnił w Volkssturmie funkcję rusznikarza. Opowiedział nam m. in. o śmierci Kreisleitera [powiatowy kierownik partii NSDAP – Antoni].
Nadchodzącym wydarzeniom przypatrywaliśmy się ze spokojem. Po około godzinie zarząd miasta wydał nakaz opuszczenia miasta ze względu na zagrożenie ostrzałem artyleryjskim. Znaczna większość mieszkańców do tego nakazu się zastosowała, tylko kilka niewzruszonych osób pozostało w swoich domostwach. Długi ciąg powozów, sań, taczek, wózków ręcznych i dziecięcych z naprędce pozbieranymi tłumoczkami z żywnością, pościelą, odzieżą, a pomiędzy tym wszystkim piesi obładowani tłumokami i parę aut, posuwało się w ciemnościach ku lasowi położonemu na wydmach, na wschód od uzdrowiska. Tam wszyscy wyczekiwali w grupkach nadejścia wydarzeń. Toczono przytłumione rozmowy; od obecnych pośród zebranych osób urzędników i przedstawicieli władz miasta dowiedziano się, że burmistrz wraz z innymi osobami urzędowymi zabrawszy kasę miejską opuścili miasto udając się w kierunku wschodnim, a sprawy urzędowe oraz klucze do budynku magistratu przekazali najstarszemu stażem radnemu - Fritzowi Brüschke.

Morze i las na wydmach szumiały swoją prastarą pieśń. Przed nami zamarznięta tafla Sarsener See [Jezioro Sarbskie – Antek]. Nigdzie nawet najmniejszego blasku światła. Nasze oczy zwrócone były - oczywiście – na zachód i w kierunku naszego miasta Leba. Niektórzy dokonali wypadów zwiadowczych aż po skraj miasta, a nawet do wnętrza miejscowości, ale mogli nas tylko poinformować, że Rosjan tam jeszcze nie ma. Od strony portu doszły nas odgłosy pracy silników. To kutry ruszyły w morze. Po północy usłyszeliśmy od strony zachodniej huk eksplozji, przypuszczalnie wysadzano urządzenia w stacji doświadczalnej broni ‘V’ w miejscowości Rumbke [Rąbka – Antek]. Nad ranem, około godziny drugiej, pojawił się w bezpośredniej bliskości blask od słupa ognia i nasilający się, bądź słabnący terkot strzałów karabinowych na przemian z silniejszymi detonacjami. Początkowo przypuszczaliśmy, że w pobliżu doszło do potyczki i że płonie miasto. Zrazu zebrany tłum i tabor ruszyły dalej w stronę wschodnią, częściowo aż po miejscowość Uhlingen [Ulinia – Antek]. Dopiero później okazało się, że podpalony został przez niemieckich żołnierzy budynek szkolnych kolonii letnich wypełniony aż po strych środkami spożywczymi, używkami i amunicją.
Chyba nikt wówczas nie odczuwał przenikliwego ziąbu nocy ani ostrego, mroźnego wiatru północno-wschodniego, wszyscy przygotowywali się na to nieuniknione. Nigdzie nie było oznak paniki, strachu czy rozpaczy, co najwyżej obawy i nadziei, żeby nie doszło do najgorszego. Zapomniano o różnicach stanów społecznych, żadnych wybuchów nienawiści wobec partyjniaków udających się wraz z nami – że tak określę – w ostatnią drogę, ani wobec ludzi z kierownictwa partyjnego, ani nawet wobec komisarycznego SA-Sturmführera Hansa Weith’a. W tych brzemiennych godzinach wszyscy byli tylko Niemcami. Niestety zbyt późno.
Około godz. piątej rano widzieliśmy, jak ostatni niemieccy żołnierze, znużeni szli powoli wydmami na wschód. Udzieliliśmy im jeszcze rad i objaśnień odnośnie terenu, jaki mieli do przebycia. Mijającego nas oficera, który pod wojskowym płaszczem miał już cywilne ubranie, obsypano pytaniami: >>Co się teraz stanie, co dalej z nami wszystkimi?<< Oficer wzruszył ramionami i zawahawszy się odpowiedział: >>Najlepiej zmierzać w kierunku Helu!<<

Z kierunku południowego dochodził od czasu do czasu odgłos toczących się, odległych o około 20 km, potyczek. O brzasku niektórzy rolnicy udali się ukradkiem z powrotem do naszej miejscowości, by zaopatrzyć swoje bydło. Powracając informowali, że w mieście nie ma jeszcze żadnego Rosjanina. Według relacji pozostałych tam mieszkańców, pojawiły się około godz. 7 na południowej rogatce miasta pierwsze rosyjskie transportery opancerzone, które wjechawszy w głąb miasta na powrót się oddaliły. Następnie pojawili się kozacy, silne, przysadziste postacie na muskularnych koniach, wszyscy uzbrojeni w pistolety maszynowe. We wczesnych godzinach przedpołudniowych dotarło do nas - wciąż przebywających w lesie na wydmach - wezwanie do powrotu do swoich mieszkań. Każdy miał obowiązek powiewać białą chustą na znak poddania się. Później polecono nosić na ramieniu białą opaskę. Na skraju lasu, na progu miasta, wciąż w większości zalęknieni, napotkaliśmy kozaków, którzy zatrzymali się tu na krótki wypoczynek. Pomiędzy nimi kilku niemieckich jeńców zdających się spokojnie palić z Rosjanami papierosy. Oddział zachowywał się dość poprawnie, prawie nikt z nas nie był nagabywany, jedynie niektórzy pozbyli się już tutaj swoich zegarków.
Jeszcze do mostu Mühlgrabenbrücke dawny, dobrze znany widok miasteczka, ale potem ujrzano wszędzie otwarte, po części wyłamane drzwi domów i wrota zagród, miejscami porozrzucane aż na ulice domowe przedmioty gospodarcze. Na ulicach i na niektórych podwórzach stacjonowały tabory, a konie przeważnie na chodnikach, uwiązane do drzew. Wszędzie śmiecie, różnego rodzaju rozbite przedmioty, zerwane przewody, zwoje kabli itd.. W tym wszystkim grzebiący w mieszkaniach i urządzający polowanie na kobiety - Rosjanie wespół z ukraińskimi robotnikami cywilnymi. Przed moim mieszkaniem, na obszernym podwórzu również stacjonujące powozy, konie, bydło i żołnierze. Wrota budynków gospodarczych, drzwi mieszkań i szaf także wyłamane, a zawartość szaf rozrzucona. W jednym z łóżek śpiący w pełnym umundurowaniu żołnierz. Kuchnia niczym chlew, a przy stole ucztujący i pijący żołnierze. Podłoga usłana potłuczonymi naczyniami, butelkami z utrąconymi szyjkami, papier, części bielizny itd..
Moje buty zostały już wcześniej >>zarekwirowane<<. Znikły prawie wszystkie ubrania, a nawet odzież damska i dziecięca. Poza tym Rosjanie pozostawili mnie w spokoju. Jednakże opuszczając mieszkanie jeden z pijanych Rosjan usiłował zgwałcić moją żonę będącą w zaawansowanej ciąży i moją najstarszą, wówczas ośmioletnią córkę; sterroryzował nas szpicrutą i pistoletem. Zostałem wyrzucony z mieszkania. Do domu powróciłem dopiero po pewnym czasie. Jednakże mojej żonie udało się - kurczowo tuląc do siebie dzieci - opuścić bezpiecznie dom.
W poszukiwaniu moich bliskich błądziłem po sąsiadach; wszędzie ten sam obraz, rozgrzebane, zanieczyszczone mieszkania, ludzie zatrwożeni, uciekające kobiety, a pośród tego wszystkiego wrzeszczący Rosjanie i Ukraińcy. W domu >>Bublitz<< przu ulicy Marktstraße wielokrotnie zgwałcona została przez Rosjan 15-letnia dziewczyna. W sklepie kupca Paetscha przerażający obraz; różnego rodzaju towary rozsypane na podłodze i aż po ulicę. Kierowniczka filii firmy Wilhelm Zeek z Lauenburga usiłowała zapobiec plądrowaniu sklepu, rozłożono ją na ladzie sklepowej i brutalnie zgwałcono.
Rolnik Reinhold Fick poczęstował Rosjan szynką i delikatesami, a ci okazali początkowo poprawne maniery. Potem położyli się do jego łóżek i je zanieczyścili kałem i moczem. W magazynie mąki piekarni Börcke rozsypana na posadzce mąka sięgała miejscami kolan. W godzinach wieczornych tabor opuścił naszą miejscowość. Nie pozostawiono żadnych posterunków.
Cała miejscowość przedstawiała teraz obraz bezsensownego spustoszenia. Mieszkańcy powoli nabierali odwagi do wychodzenia na ulice. Ujawniły się dalsze szczegóły szaleństw żołdactwa.

Znane są dalsze liczne przypadki popełnionych aktów brutalnej przemocy przez Rosjan, których okupacja trwała tam aż do maja 1945 r., do chwili przekazania administracji miasta Polakom."

Na tym wpisie kończę wpisy ze wspomnieniami Niemców i pozdrawiam Wszystkich
Antek

Colonel - Pią Mar 23, 2012 9:52 am

Krystyna napisał/a:
Dużo można na ten temat napisać,ale czy ktoś to będzie czytać ?

Ja bęe bardzo chetnie!
(ale mam prosbę: po co taki długasny cytat?)

seestrasse - Pią Mar 23, 2012 6:57 pm
Temat postu: Re: Wracają wspomnienia
Krystyna napisał/a:
Jako 8-letnie niemieckiego pochodzenia dziecko przeżyłam w 1945 r.koniec wojny i wkroczenie Rosjan do Gdańska.
Dużo można na ten temat napisać,ale czy ktoś to będzie czytać ?

pisz, Krystyno. to bardzo ważne...

Voit - Pią Mar 23, 2012 8:27 pm

...Obiecuję, że będę czytał.
zenek - Pon Mar 26, 2012 10:28 am
Temat postu: Re: Wracają wspomnienia
Krystyna napisał/a:
Jako 8-letnie niemieckiego pochodzenia dziecko przeżyłam w 1945 r.koniec wojny i wkroczenie Rosjan do Gdańska.
Dużo można na ten temat napisać,ale czy ktoś to będzie czytać ?


Czekam z niecierpliwością na Pani wspomnienia!

Pozdrawiam

Dana - Pon Mar 26, 2012 10:55 am

Szanowna Administracjo - zostawmy ten temat Antkowi, na pewno jeszcze będzie pisał.
Proszę załóżcie nowy temat dla Krystyny (przenosząc powyższe posty do niej) - własny temat powinien :dziadek: ją zdpopingować :co_jest: .
Krystyna nie myśl o stylu i ortografii :wena: . Pisz od serca, czekamy :k7:

EwkaW - Pon Mar 26, 2012 12:47 pm

Dana napisał/a:
Szanowna Administracjo - zostawmy ten temat Antkowi, na pewno jeszcze będzie pisał.
:== :== :==
zenek - Pon Mar 26, 2012 1:14 pm

Dana napisał/a:
Szanowna Administracjo - zostawmy ten temat Antkowi, na pewno jeszcze będzie pisał.


Jestem ZA, a nawet... ZA!
Pani Krystyno! Panie Antku! Klawiaturę pod palce i proszę pisać, pisać, pisać....

Pozdrawiam

szapoklak - Pon Mar 26, 2012 11:13 pm

Wíem, że to nieelegancko wtykać swoje trzy grosze, ale...
JA TEŻ CZYTAM I CZYTAĆ BĘDĘ
Swoich bliskich już nie popytam, ale z tego, co pamiętam, to i moi dziadkowie chronili swoich dziewięć córek przed żołdactwem. Mieszkali w Łubianie k. Kościerzyny
Piszcie Państwo a Administrację prosimy o wątek dla pani Krystyny

Voit - Wto Mar 27, 2012 12:41 am

Piszcie swoje wspomnienia, każde z Was w swoim własnym wątku.
Internet jest wielki, zmieści to wszystko, bez obaw.

...Własnie takie wątki, zawierające osobiste wspomnienia, oraz ich autorzy - opowiadacze historii wielkiej i tej małej, własnej, są solą ziemi tego Forum.
Piszcie, proszę...

Dostojny Wieśniak - Wto Mar 27, 2012 12:58 am

Po takiej reakcji, zostało tylko skupić myśli i pisać. :)
Jednak pozostawmy w gestii Krystyny tytuł wątku i takie tam. Jeżeli będą jakieś problemy techniczne, służę oczywiście pomocą. A tak w ogóle, nic na siłę. Kiedy Krystyna będzie gotowa do podzielenia się z nami swoimi wspomnieniami, z całą pewnością będzie co czytać. :ok:

szapoklak - Wto Mar 27, 2012 12:24 pm

Dzięki, o Dostojny!
Żółty skuter niech Ci lekko chodzi, uśmiech niech nie gaśnie a w ogóle to sto lat.
Cy cuś:D

Antek - Wto Mar 27, 2012 1:41 pm

Życzę Ci, Dostojny, dalszej wytrwałej i rzeczowej aktywności na FDG
i wszelkiej pomyślności!

:dziadek:

Dostojny Wieśniak - Sro Mar 28, 2012 2:00 am

No dzięki za dobre słowo
szapoklak napisał/a:
Cy cuś :D
:wink:
A wracając do tematu, dajmy Krystynie trochę czasu na zebranie myśli. To nie jest chyba łatwy temat do publicznej prezentacji. Tym niemniej czekamy. :szept:

Antek - Sro Kwi 04, 2012 9:51 pm
Temat postu: O powojennych studenckich zwyczajach i obyczajach słów kilka
Moje wnuczki, cztery eleganckie studentki, prześcigały się ostatnio na rodzinnej fecie w opisywaniu swoich odchudzających sałatek, w których stosują takie tam „zwykłe” składniki, jak awokado, papaję i tym podobne. Jedna z nich pija tylko herbatę darjeeling, druga tylko zieloną jaśminową, a jeszcze inna najchętniej pija kawę etiopską, taką z ziaren dziko rosnących krzewów.

Ja, stetryczały zgred, nieśmiało wspomniałem o studenckim menu i studenckich obyczajach lat 50.. Moje studentki, jak przystało na układne wnuczki, zadały sobie należyty trud, aby ukryć wesołość.
Akurat herbaty było w tamtych czasach pod dostatkiem, choć wybór był bodaj między czarną Ulung a Madras. Ówczesna margaryna przypominała smakiem tę z lat okupacji, już o wiele smaczniejszy był chleb smarowany smalcem. Natomiast niemal nigdy nie brakowało ryb morskich, choć ich asortyment daleko nie dorównywał obecnym ofertom, ale ryby były niesłychanie tanie, dostępne dla każdej kieszeni. Popytem cieszyła się u studentów jakże tania wędzona ikra dorsza, którą teraz nijak nie uświadczysz. W Barze Mlecznym najczęściej zamawianym przez studenta daniem była porcja smażonych ziemniaków z kefirem, a czasami, od święta można było sobie zafundować bodaj najtańsze restauracyjne danie - kotlet pożarski, na przykład w piwnicznej restauracji na rogu Grunwaldzkiej i Jaśkowej Doliny.
Kawę piło się od wielkiego dzwonu, a jak wpadło trochę grosza, fundowano sobie w Delikatesach dziesięć deka niezwykle aromatycznej, takiej prosto z młynka. Zwyczaj picia kawy „bunowej”, jak ją starzy Kaszubi nazywali (zapewne z niemieckiego Bohnenkaffee), pojawił się – wg moich obserwacji - gdzieś na początku lat 50., choć być może była to kwestia początku częstszej jej podaży.
Popijając kawę „po turecku”, jak to niesłusznie, zresztą po dzień dzisiejszy się określa (nie ma to – jak wiadomo - nic wspólnego z faktycznym tureckim sposobem), w czasie jednego ze spotkań w gronie koleżanek i kolegów niektórzy spośród kolegów swoim zwyczajem zjadali osiadłe na dnie szklanki fusy, przydawało to takim konsumentom miano wytrawnego kawiarza. Nowicjusz w naszej grupie zapytał szeptem kolegę: „…czy zjadanie fusów jest konieczne? Mnie to nie smakuje!”
Dziś niektórzy studenci (i studentki) świadomie i jakby z przekorą stroją się „na łajzę”; wdziewają podarte dżinsy i wyblakłą T-koszulę, ale na wykłady nierzadko przybywają niezłą „gablotą”. W tamtym czasie nie przywiązywano większej wagi do ubioru i chyba w ogóle do powierzchowności. Być może z prozaicznego powodu… Tylko koledzy z zamożniejszych rodzin wdziewali latem powszechnie noszony ciuch zwany „bombajką” – rodzaj wdzianka z jasnej tkaniny (lnianej?) z krótkim rękawem. Do tego noszono półbuty szyte z grubej lnianej tkaniny na …słomianej podeszwie (słoma ryżowa?). Powszechnie noszonym latem obuwiem były „pepegi”, czyli tandetne tenisówki. Ja nosiłem przez kilka lat kupiony za bezcen od sąsiada w Lęborku, byłego kaszubskiego „andersowca”, wygodny brytyjski battledress. Byłem zresztą nie jedynym tak „umundurowanym” studentem na PG. W przeciwieństwie do dzisiejszych studentów większość ówczesnych nosiła czapki studenckie na co dzień, ale koniecznie mocno używane, wyświechtane i ze złamanym daszkiem. Nowe poddawano przed ich założeniem „przyśpieszonemu” zestarzaniu.

Tylko dorosłym użytkownikom i gościom tego forum po cichu powiem, że z mocniejszych trunków pijano używki, których dziś żaden szanujący się mężczyzna do ust nie weźmie, np. prunelkę, pomarańczówkę, porterówkę – gęsty ulep, że niemal łyżeczką jeść. Delikatesy oferowały równie słodkie, niemal gęste i stosunkowo niedrogie hiszpańskie wino „Malaga”, które „robiło” za reprezentanta win szlachetnych, bowiem na półkach sklepowych widniały ciecze z gatunku „Czar pegeeru”. Gdy przy jakiejś sposobności częstowano egzotycznymi wówczas trunkami w rodzaju brandy czy whisky, sącząc je z niesmakiem szeptało się koledze do ucha: „co – u licha - ci ludzie w tym paskudztwie widzą?”

Myślę, że to w tamtych czasach narodziły się seriale dowcipów w rodzaju „gry półsłówek”, „nazwisk ambasadorów” czy „bajek o …”, a o rozkwicie dowcipów politycznych nawet nie wspomnę.
Pozdrawiam
Antek


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group