Dawny Gdańsk

Na papierze, ekranie i w Mieście - "Jak po Grudzie" fantastyczny artykuł Pawła Huelle

Piotr J. - Pon Sie 27, 2007 9:26 pm
Temat postu: "Jak po Grudzie" fantastyczny artykuł Pawła Huelle
Już ponad osiem lat minęło od publikacji w "30 Dniach" kapitalnego artykułu słynnego gdańskiego pisarza. Z perspektywy tego czasu widzę, jaki ważny był głos pana Pawła dla kształtowania się świadomości przestrzennej gdańszczan. Dlatego pozwalam sobie przytoczyć w tym miejscu tekst w całości. Może nie wszyscy forumowicze go znają, a jeżeli znają to dzięki wersji elektronicznej mogą wesprzeć się cytatami w polemice z epigonami pana Grudy, których niestety wbrew przeczuciom Pawła Huelle, wcale nie ubywa. Okupują oni ostatnio różne fora internetowe, nazywając rekonstrukcje na Stągiewnej "michelowskim styropianem z gipsem", forsują kubistyczne formy i wieżowce na Starym Mieście, koszmarki w stylu "Hanzy II", otoczenia starego Żurawia, czy obłąkańczych kosmicznych form na Wyspie Spichrzów. Entuzjaści modernizmu wtórują powielającym swój styl architektom z pracowni "Fort" i jej podobnych przy rachitycznym sprzeciwie konserwatora zabytków i indyferentności władz miasta. Czas zatem najwyższy przywołać po raz wtóry głos Pawła Huelle. którego słowa jakby wbrew logice, są dziś jeszcze bardziej aktualne, niż wtedy, gdy były wypowiadane,

PS. Miałem małe problemy ze sformatowaniem tekstu po zczytaniu ze skanera, pojawiają się uporczywie kreski między sylabami.



Paweł Huelle
„Jak po Grudzie – czyli w kilku odsłonach rzecz o tym, w jaki sposób zeszpecić Gdańsk i uczynić go architektonicznym, nijakim brzydactwem”.


„30 dni”, nr 1 (3) styczeń 1999

1. Proletariat a duch pruski
Wielkim nieszczęściem było zniszczenie Gdańska.: najpierw przez działania wojenne, następnie barbarzyństwo Rosjan. Według relacji naocznych świadków bardzo wiele kamienic i budynków użyteczności publicznej , ocalałych od bomb i pocisków zostało splądrowanych, a następnie podpalonych przez wyzwolicieli. Podobna metodę obserwować można było – na wielka skalę w Królewcu, na nieco skromniejsza w Olsztynie. Nie dysponujemy na to żadnymi dowodami ( typu- zachowane rozkazy, czy wytyczne politruków), wydaje się jednak, że w działaniu sowieckim przejawiała się stała metoda: zburzyć stare miasta do korzeni, po to, by w ich miejsce wznieść całkiem nowe, w stylu i planie zrywające zupełnie z tradycją. Takim jest właśnie Królewiec: niegdyś cudownie gęsta i zróżnicowana perła architektoniczna Północy, obecnie garnizonowe miasto, beznadziejnie smutnych bloków, ponurych zgeometryzowanych gmachów instytucji oraz pustych przestrzeni pomiędzy nimi, wypełnionych chwastem, śmieciem i bazarowym zgiełkiem.
W tym wielkim nieszczęściu Gdańsk miał jednak nieco więcej szczęścia niż Królewiec. Decyzja o jego odbudowie „w historycznym kształcie” podjęta przez Polaków, łaskawie nie storpedowana przez sowiecka kuratelę, odwoływała się do polskiego poczucia sprawiedliwości dziejowej, patriotyzmu oraz narodowej dumy. Gdańsk – w przyszłości odbudowany – miał się stać ostatecznym i niepodważalnym argumentem na rzecz jego polskości, tylekroć przez Niemców podważanej , zacieranej, fizycznie likwidowanej. Odnotujmy z szacunkiem tę decyzję. Była odważna, bezprecedensowa, podjęta w niezwykle trudnym okresie, zważywszy na powojenny bilans zniszczeń całego kraju. Nad jej realizacją – i ostatecznym efektem zaciążył jednak bardzo mocno duch tamtej, komunistycznej epoki, a smutne efekty tego oddziaływania widoczne są do dzisiaj w przestrzeni naszego miasta i w wyzwaniach, jakie nam ta przestrzeń stawia.
Tak więc, po pierwsze nastąpiła planowa i ideowo bezdyskusyjna proletaryzacja odbudowywanej „starówki (300 km>>)”. W wydanej w roku 1952 „Wiośnie nad Motławą” Włodzimierza Wnuka, widzimy na fotografii murarkę Janinę Gołębiowską przy pracy, która – „była pierwszą lokatorką wprowadzona przez Zakład Osiedli Robotniczych do osiedla wyrastającego w sercu starego miasta...”. Jej mieszkanie przy ulicy Długiej , tuz obok Złotej Bramy „schludne i jasne” składało się z obszernego pokoju, dużej kuchni, przedpokoju i łazienki. Jak na przodownicę pracy, która delegowana do Warszawy na posiedzenie plenarne Polskiego Komitetu Obrony Pokoju zadeklarowała wyrobienie 380
procent normy z okazji 1 maja, wcale nieźle. Większe mieszkania otrzymywali wszakże -w ramach Osiedla Robotniczego funkcjonariusze bezpieczeństwa, partyjni działacze, milicjanci, ludzie zasłużeni w utrwalaniu nowego porządku. Nie oceniając dzisiaj tej klasowej i postępowej tendencji, trzeba jednak stanowczo stwierdzić, ze tkwił w niej błąd, którego konsekwencje widoczne są do dzisiaj gołym okiem. Zakład Osiedli Robotniczych jako inwestor nie odbudowywał bo-wiem dzielnicy Głównego Miasta jako przy-szłego, ruchliwego centrum wielkiego portowego polis, ale jako Główne Osiedle. Różnica pomiędzy „miastem", a „osiedlem" jest tymczasem fundamentalna. Miasto to ruch., zmienność, handel, koncentracja, rozrywka gęstość, nieoczekiwane zdarzenia, osiedle -natomiast, to „substancja mieszkaniowa”. oraz dodane do niej „funkcje zaopatrzeniowe i usługowe", których ilość i jakość dekre-towano na podstawie urzędniczej normy;- Cechą miasta jest nieustanne napięcie, osiedla mieszkaniowego – spokój i senność. W mieście znajdowały się banki, kantory, sklepy, hotele, pensjonaty, drobne warsztaty rzemieślnicze, giełda, portowe knajpy, eleganckie restauracje, kabarety, kina, bary, trafiki, firmy handlowo- spedycyjne, wielkie domy towarowe, składy kolonialne, a wszystko to pulsujące od wczesnych godzin rannych do późnego wieczoru. W osiedlu mieszkaniowym rytm zapanował całkiem inny: rano opuszczały go tłumy spieszące do zakładów pracy, popołudniem te same tłumy wracały do swoich domów zainteresowane przede wszystkim ciszą i spokojem na swoim podwórku. Z dawnego, historycznego centrum Gdańska zupełnie wyparował epicki rytm portowego miasta i gdyby nie obrazki w podręcznikach oraz nostalgicznie pusta przez dziesięciolecia wstęga Motławy, można by w ogóle nie odczuć, że żyje się i mieszka w mieście morskim. „Główne Miasto - pisze L. Krzyżanowski - to zespół o parawanowej zabudowie fasad i niezależnym układzie wnętrz". Wojciech Mokwiński dodaje, że za tym eufemistycznym sformułowaniem ukrywa się prawdziwy dramat: poza świątyniami, Ratuszem Głównomiejskim, Zbrojownią, kilkoma basztami, bramami i kamieniczkami, Cała reszta to „gigantyczny pastisz, pozorna sztuka, którą deprecjonują choćby takie podmianki, jak ocalałe fragmenty kamieniarskie wbudowane w kamieniczki z innych epok
Drugim piętnem ducha czasu, który patronował odbudowie Gdańska, było niemal całkowite odsunięcie miasta od portu. Setki małych, spedycyjnych i handlowych firm, podobnie jak dziesiątki niewielkich statków, znikły z pejzażu Gdańska na zawsze. Zastąpiły je zjednoczenia, centrale oraz spółdzielnie pracy. Motława, podobnie jak Wyspa Spichrzów, nikomu nie były już potrzebne. Z kei Targu Rybnego bezpowrotnie znikły łódki i kutry, a zapach świeżej ryby stal się w portowym mieście czymś egzotycznym. Dlatego tez nie odbudowano zwodzonych mostów - były równie zbędne, jak drewniane nabrzeża i schodki ongiś prze-znaczone do cumowania niewielkich jednostek. Komunistyczna gospodarka bezlito-śnie eliminując prywatną przedsiębior-czość, skutecznie pozbawiła Gdańsk jego istotnej treści. Port stal się odległym, strzeżonym, otoczonym murem i drutami „zakła-dem pracy", przestał być natomiast elemen-tem życia miejskiego. Gdańszczanie utracili codzienny, naturalny smak i zapach morza. Być może zresztą mieszkańcy Głównego Miasta, a więc Osiedla Robotniczego, nigdy nie zdążyli się w nim odnaleźć, ponieważ nie mieli takiej szansy. Murarka Janina Golębiowska, która przybyła do Gdańska z Lu-belszczyzny w roku 1945, nigdy zapewne nie widziała statku obcej bandery, majestatycznie sunącego po Motławie. Widziała kikuty wypalonych zarabiając na chleb, wierzyła zapewne, ze wznosi Gdańsk „tak pięknym, jak nigdy nie był do tej pory'".
Trzecim znakiem tamtej epoki, która przesądziła o kształcie odbudowy, było zwalczanie ducha pruskiego. W tym historycznym eufemizmie, ukrywa się największy dramat rekonstrukcji miasta, klucz do zro-zumienia jego chaotycznej przestrzeni obecnej, a także konfliktów teraźniejszych i przyszłych, o kształt dalszej rewaloryzacji. Cóż bowiem znaczy hasło, którym dumnie, jeszcze do niedawna, zapewne w dobrej wierze posługiwali się, politycy i architekci , że „odbudowaliśmy Gdańsk"? W istocie, przedmiotem rekonstrukcji (mniejsza już o to, na ile i w jakich fragmentach pastiszo-wej) stał się wyłącznie spory fragment Głównego Miasta. Poza tzw. rekonstrukcją, znalazło się natomiast ponad 60 proc. daw-nej, zwartej substancji miejskiej, która tworzyła naturalne rozwinięcie historycznego centrum: Długie Ogrody, Nowe Ogrody, Stare Miasto, Stare Przedmieście, Dolne Miasto, wreszcie wspomniana Wyspa Spichrzów czy Śródmieście z placem Hanzy - wszystko to obrócone w perzynę, spalone, następnie wyburzone, z gdzieniegdzie tylko ocalałymi, pojedynczymi budynkami, stało się klasycznym przykładem pamięci zatar-tej, niechcianej, celowo wypieranej, a następnie radosnej, niekompetentnej i, co gor-sza, chaotycznej twórczości planistów, urbanistów i architektów. O co szła sprawa? Kiedy na przełomie XIX i XX wieku Gdańsk nareszcie zaczął wydobywać się ze swojej prowincjonalnej zapaści, kiedy stał się stolicą regencji, kiedy popłynął tu stru-mień pieniędzy na inwestycje, rozpoczęto - zakrojoną z rozmachem - rozbudowę miasta poza linię dawnych, splantowanych fortyfikacji. Budowano dużo, według jednorodnego planu przestrzennego, zachowując w architekturze specyficznie gdański styl, będący połączeniem secesji, renesansu oraz barokowego manieryzmu w odmianie niderlandzkiej. Przykładem tego rodzaju eklektyzmu jest istniejący do dzisiaj budynek Politechniki Gdańskiej, gmach dawnego Żaka (w czasach Wolnego Miasta rezydencja Ko-misarza Ligi Narodów), budynek sądu przy Nowych Ogrodach albo nie istniejące: dom towarowy braci Freymannów przy Targu Węglowym, hotel Danziger Hof (dziś stoi tu pawilon Lotu) czy gmach Kasy Oszczędno-ści, zaraz po drugiej stronie Zielonego Mostu. Wówczas tez powstały piękne, zwarte pierzeje kamienic we Wrzeszczu (wzdłuż obecnej Grunwaldzkiej) czy na Podwalu Grodzkim (vis-a-vis dworca), po których wielkomiejskim sznycie, upodabniającym Gdańsk do Berlina, Paryża czy Budapesztu, niestety nie pozostał ślad. Autorzy tych re-alizacji wiedzieli doskonale, na czym polega niepowtarzalność Gdańska, szanowali jego istotę, źródło, to znaczy historyczne centrum Głównego Miasta. Dlatego rozwijając tkankę urbanistyczną poza rogatki i splantowane fosy, starali się nawiązywać do tradycji, wykorzystując w swoich nowoczesnych projektach liczne moduły epok minionych. Czy ten pietyzm, łączący rozwią-zania współczesne z dawną, ściśle lokalną tradycją, miał w sobie cos z „pruskiego barbarzyństwa"? Argument „pruskości", którym do dzisiaj szermują niektórzy profesorowie, jest zresztą dość naciągany, wystarczy dobrze poznać literaturę przedmiotu (czyli poczytać kilka niekoniecznie wła-snych publikacji), by stwierdzić, w jak du-żym stopniu to „pruska", czy „berlińska" architektura starała się na przełomie wie-ków doścignąć wzory i rozwiązania angiel-skie tamtej epoki. Ślady tego rodzaju wpły-wów widoczne są na przykład w elewacji gmachu politechniki. Ten rozbudowany Gdańsk bardzo podo-bał się Polakom. Orłowicz zaznacza w swoim przewodniku, ze architektura wielu gmachów publicznych i mieszkalnych posiada niepowtarzalny, właśnie gdański charakter, widoczny natychmiast po wyjściu z hali Dworca Głównego. Trudno posądzać Orłowicza o jakiekolwiek pruskie sympatie. Rozumiał po prostu, jako człowiek wrażliwy i dobrze wykształcony, co znaczy pojęcie ciągłości - także w rozbudowie miast. Para brytyjskich dziennikarzy - William i Alicella Franklin, którzy odwiedzili Gdańsk w sierpniu 1939 roku i opublikowali swój materiał już po wybuchu wojny, w listopadowym numerze „The National Geographic Magazine", oprócz wielu ciekawych uwag, nie omieszkała zamieścić i tej, jak dobre wrażenie zrobiła na nich XIX- i XX-wieczna architektura miasta, „rozumnie i harmonijnie nawiązująca do urokliwego i przepięknego klimatu starych budowli". Państwo Franklin, którzy widzieli wiele miejsc w Europie i na świecie, podobnie jak Orłowicz, nie zdradzali sympatii do pruskich tradycji. Dlaczego zatem, architektura o której mówimy, została przy okazji odbudowy Gdańska potraktowana jako nic nie warta, wła-śnie „pruska", niegodna - już nawet nie rekonstrukcji - ale nawet wzmianki w popu-larnych przewodnikach, czy opracowaniach? Zanim na to ważkie pytanie odpowie-my, podsumujmy dotychczasowe uwagi: w Gdańsku odbudowano spore fragmenty Głównego Miasta (bynajmniej nie wszystkie i również tutaj dokonując oczyszczenia z tzw. elementu pruskiego) osiągając cos w rodzaju atrapy. Poza tą przestrzenią pozostały jednak ogromne obszary, niegdyś gęsto zabudowane z wielkomiejskim rozma-chem, na które ani decydenci, ani urbaniści nie mieli żadnego pomysłu. W miejscu daw-nej „pruszczyzny" nie budowano już miasta, a jedynie przypadkowe, skandalicznie brzydkie „realizacje". Najlepszym tego przykładem jest obecnie Śródmieście: nija-kie, chaotyczne, nie spełniające w ogóle roli centrum.



2. Miasto - nie miasto

Dlaczego tak się stało? Chodząc obecnie po Śródmieściu, nie sposób oprzeć się wrażeniu, ze powojenni urbaniści jak ognia bali się miejskości, jako tradycyjnej kategorii przestrzennej. Ulica, plac, zaułek, pierzeja zwartych kamienic, narożnik, pasaż - wszystko to znikło z głów architektów. Co dali jednak w zamian? Kilka budynków z różnych epok, przypadkowo rzuconych w przestrzeń. Gmach byłej Centrali Zbytu Produktów Przemysłu Węglowego (obecnie siedziba Solidarności), betonowy bunkier ,,NOT", nijaki i wyjątkowo brzydki gmach hotelu „Monopol", pomiędzy którymi, to i ówdzie wetknięto wyjątkowo prowincjonalnie zrealizowaną mieszkaniówkę", czyli bloki (kolejne elementy „osiedla”, a nie ,,miasta"), całość zaś dopełniły wdzięcznie wysokościowce (Zieleniak, Hevelius. Pro-rem), które w tym akurat miejscu pasowały jak kwiatek do kożucha. W dodatku, pomiędzy tymi elementami zabudowy, których nie łączy żadna myśl, żadna koncepcja, żadna oś, żaden styl, żadna uroda – pozostawiono puste przestrzenie, tak charakterystyczne dla miast położonych na wschód od Łaby po Władywostok, przestrzenie, na których przez dekady - mówiąc słowami Jerzego Pilcha - słychać było szum azjatyckich traw. Zaiste, można powiedzieć, ze jest to Gdańsk, jakim nigdy jeszcze nie był, ale słowo „piękny" nie powinno się tutaj pojawić. Chyba ja-ko szyderstwo. Mamy to bowiem do czynie-nia z „zabudową", ale nie „miastem".
Korzeni tego rodzaju myślenia szukać należy nie tylko w socjalistycznej indolencji decydentów czy pospolitym serwilizmie urbanistów. Wiedeński architekt Adolf Lo-os, kiedy wypowiedział swoją słynną formułę -,,ornament jest zbrodnią", miał na myśli nie tylko maksymalne uproszczenie elewacji budynków do prostej płaszczyzny bryły, ale tez „nowy porządek urbanistyczny", w którym tradycyjne pojęcie miejskości ulega transformacji, całkowitemu zaprzeczeniu. geometryzacji, funkcjonalizacji, w istocie zaś - dehumanizacji, czyli odczłowieczeniu. Zjawisko ucieczki od „myślenia miastem" możemy zaobserwować doskonale nie tylko na przykładzie Śródmieścia. Wystarczy za-proponować naszym czytelnikom piętnastominutowy spacer po Wrzeszczu, ulicami Wajdeloty, Kilińskiego, Kościuszki, Legio-nów, aż do blokowiska Zaspy, by zilustrować tę tendencję Ulica Wajdeloty to przełom wieków , ostatni już dzwonek przekwitającej secesji , uroda balkoników, wieżyczek, portali-, loggi. Mamy to dominującą rolę u1icy,
układu przestrzennego pierzei kamienic wyraziste place. świetnie rozwiązane funkcje zbiegu ulic, czyli miejsc narożnych , jak w Wiedniu, Paryżu, Krakowie czy Berlinie. Położona dwa kroki dalej ulica Kilińskiego, to już lata trzydzieste popularna wówczas „mieszkaniówka" niemal całkowite wyzbycie się owych znienawidzonych przez Loosego „ornamentów".
Ale nadal jest to jeszcze „miasto": przez zwartą zabudowę ,dominującą oś ulicy. Podobnie przy Kościuszki i Legionów: ceglana, koszarowa architektura tych blockhausów nie ma w sobie ani lekkości, ani urody, nadal pozostaje jednak zwartą zabudową miejską, tworząc czytelny układ urbanistyczny. Dalej jest już Zaspa , kończy się miasto, a zaczyna przestrzeń gigantycznego osiedla, w którym aby trafić pod odpowiedni numer określonej ulicy trzeba niejednokrotnie dopytywać się mieszkańców o drogę, ponieważ ład przestrzenny tej zabudowy nie jest uporządkowany według jednego, czytelnego kryterium (poza widokiem z lotu ptaka). Ucieczka od „miasta" w mieście, (przypomnijmy tzw. Kartę Ateńską z 1933 roku) była zjawiskiem ogólnoeuropejskim; w Gdańsku i wielu miastach Polski nałożyła się, niestety na czas odbudowy, dając w efekcie takie rezultaty jak nasze Śródmieście czy wie-le dzielnic Warszawy, o której z żalem ściśniętym gardłem można powiedzieć, ze jest jedną z z najbrzydszych stolic Europy.
3. Trochę filozofii i skandalu
Cóż znaczy określenie „postępu i nowoczesności”? W dziedzinie sztuk pięknych doprowadziło ono do całkowitego zerwania kontaktu odbiorcy z dziełem: hermetycz-nym konceptualnym, zrozumiałym jedynie dla artysty. O ile jednak nie musimy odwiedzać galerii sztuki nowoczesnej, o tyle musimy żyć we współczesnej architekturze, po-nieważ nie mamy innego wyboru. Dlatego decydenci i urbaniści są w pozycji faktycz-nych dyktatorów: przygotowują przestrzeń, w której będziemy żyli. Pojęcie postępu i no-woczesności w architekturze nie różniło się w istocie od tego samego pojęcia w sztukach plastycznych, czy ideologiach - zwłaszcza totalitarnych. Polegało ono na pragnieniu c a l k o w i t e g o zerwania z przeszłością, stworzeniu n o w e g o środowiska i n o w e g o człowieka. Tradycja nie była już obszarem, z którym nawiązuje się twórczy dialog, negując jedne, a prze-twarzając inne jej składniki. Topór musiał spaść na wszystko, co było d a w n i e j, ponieważ nowoczesność i postęp mogły za-władnąć wyobraźnią mas jedynie wtedy, gdy odcięte zostały wszelkie korzenie. Stąd brała się właśnie niesłychana pogarda kreato-rów polityki czy architektury dla przeszłości. Aby rządzić, aby własne projekty przed-stawiać jako najlepsze (często genialne) rozwiązania, tradycję należało po prostu unice-stwić. W skrajnych przypadkach (Ceaucescu i jego „nowy Bukareszt") fizycznie, w wariantach miękkich - przez wyszydzenie, przemilczenie, lub zaśmiecenie dotychcza-sowego środowiska kulturowego i przestrzennego. Przykładów mogę tu przytoczyć setki, ale najbliższy jest mi mój rodzinny Wrzeszcz. Wszyscy wiemy, czym jest Jaśkowa Dolina, albo ulica Batorego, z ich niepowtarzalną, pałacykowo - willową architekturą i parkowymi założeniami. Gdańscy decydenci minionych dekad, z jednej strony, chwaląc ustawy o ochronie zabytków i dziedzictwa kulturowego, drugą ręką swobodnie i non-szalancko podpisywali zgody na architektoniczne zbrodnie. Czym, jeśli nie zbrodnią, jest betonowy bunkier Instytutu Łączności przy Jaśkowej Dolinie, wyrastający jak so-wieckie koszary, dosłownie kilka metrów za klasycystyczną elewacją pałacyku? Obok posesji i parkowego założenia też nie lepiej: blok mieszkalny z epoki późnego Gomułki, brzydki, toporny, szary, wygląda jak zemsta systemu na patrycjuszowskiej przeszłości tego miejsca. Przykład drugi: budynek mieszkalny, czyli betonowy bunkier przy ulicy Batorego 6, dosłownie i po chamsku wciśnięty pomiędzy finezyjną architekturę willi z przełomu wieków. Rozumiem intencje decydentów i architektów tych realizacji: po prostu żałowali, ze armia sowiecka nie spaliła całej Jaśkowej Doliny i ulicy Batorego, tak jak udało się jej to przy głównej arterii Wrzeszcza - Grunwaldzkiej. Wówczas przy Jaśkowej czy Batorego można by całkiem od nowa, bez oglądania się na głupstwa przeszłości, posadzić nie kilka architekto-nicznych kup wciśniętych między leśne wzgórza i finezyjne linie starych dachów, ale nasadzić całe mnóstwo betonowych bloków, handlowych pawilonów oraz budynków ad-ministracji terenowej - przestrzennie, nowocześnie, z samozachwytem dla własnej postępowości. Czy można było inaczej? Oczywiście, ale do tego trzeba było mieć w genach co najmniej kilka pokoleń trady-cji, wykształcenia i kultury oraz minimalny choćby szacunek do własnej pracy. To Edek, bohater Sławomira Mrożka, chamus i bez-czelny typ, planował i realizował tego rodzaju przedsięwzięcia. Kto wpuścił go na boisko? Ciotka, zwana rewolucją społeczną, oraz wujowie, czyli powiatowi intelektualiści - urbaniści, którzy wmówili Edkowi, ze tak jest fajno i już. Na szczęście, w tymże Wrzeszczu widzę powolny odwrót od Edków. Budynek mieszkalny na rogu Waryńskiego to przykład, ze można budować nowocze-śnie, nie zaśmiecając przy okazji miejscowe-go środowiska. Rzecz rozstrzyga się prze-cież w bardzo prostej sprawie: odpowied-nich proporcjach bryły oraz elementach stylizujących, w tym wypadku wieżyczce, oraz zaakcentowaniu pruskiego muru. No właśnie, skoro znów pruskiego, to bardzo proszę jeszcze jeden przykład, tym razem z Wyspy Spichrzów. Jak pokazaliśmy na ilu-stracji, tuż za Zielonym Mostem stała nie-gdyś Kasa Oszczędności, której bryła i elewacja - z przełomu wieków - bardzo dobrze harmonizowały ze stylem Zielonej Bramy. W ramach odbudowy historycznego Gdańska nie odbudowano tego gmachu (pruski, towarzysze!), tak samo zresztą, jak całej uli-cy Stągiewnej (widocznie ultra-pruska). Obecna, jeszcze pachnąca tynkiem realiza-cja nie jest rekonstrukcją, ale stylistycznym nawiązaniem (z przesunięciem całej bryły na prawą stronę ulicy), w którym wykorzystano wiele, tradycyjnie gdańskich elementów. Architekci z pracowni FORT, którzy zrealizowali pomalowanie hotelu Monopol, wymianę jego okien oraz wybudowanie kilku wokół niego karłowatych pawilonów, szumnie nazwanych City-Forum, kry-tykują taką zabudowę ulicy Stągiewnej, ja-ko „nieprawdziwą"; powstałą „w wyobraźni architekta". Cóż, mimo wszystko, wolę u wylotu Zielonej Bramy taką stylizację, po-dobnie jak stylizację hotelu „Hanza", od szklanych tafli, czy pospolicie byle jak rzu-conych, niskich w dodatku brył City-Fo-rum, które nawet w modernistycznej Gdyni przyjęto by z jękiem zgrozy i które, ostatecznie, można by postawić przy jednym z falowców Przymorza, jako dzielnicowy sklep samoobsługowy.
Przechodzę więc do sedna sprawy: urbanistycznym i społecznym skandalem jest to, co nam zafundowano z centrum Śródmie-ścia Gdańska, jako element tzw. rewaloryzacji tej przestrzeni. Jeszcze większym skandalem jest to, ze władze miasta, rozstrzyga-jąc kolejny ważny konkurs, tym razem na zabudowę Targu Węglowego, wszelkie projekty nawiązujące w jakikolwiek sposób do tradycji, odrzuciły apriorycznie. Wybrano natomiast koncepcję tych samych architek-tów, którzy zaprojektowali City-Forum. To jest skandal największy, podobnie jak stwierdzenie wiceprezydenta Grudy, ze architekturę należy zostawić fachowcom .Przez ostatnie pięćdziesiąt lat była ona wyłącznie w rękach fachowców i rezultaty tego widzimy wszędzie: w Kielcach, Radomiu Ciechocinku ,czy gdańskim Śródmieściu, nie mówiąc już o całkowitej klęsce urbanistycznej na polskiej wsi. Może to mocne słowa ale prawdziwe i mam prawo powiedzieć, że City-Forum, podobnie jak projekt zabudowy Targu Węglowego, jest przykładem totalnej arogancji wobec tradycji miejsca, w jakim żyjemy i w którym będą żyły nasze dzieci .Gdańsk - polski, kaszubski, niemiecki, ho-lenderski czy pruski, odbudowany w części z takim trudem - mimo błędów i nieuniknio-nych porażek - jest miejscem na tyle wyjąt-kowym, że narzucanie mu rozwiązań szkla-no-kubistycznych, w miejscach najbardziej reprezentacyjnych, związanych z historią i dziedzictwem wieków, przypomina, niestety praktykę barbarzyńców. Tych, którzy w zburzonej Warszawie, w centrum spalonego miasta, na znak swojej dominacji i no-wych czasów, zbudowali pałac, nazwany szyderczo Pałacem Kultury. Szyderczo, bo z to nazwy wynikało jednoznacznie, ze Polacy do tej pory kultury owej byli pozbawieni. Trzeba więc powiedzieć jasno: to nie my, mieszkańcy Gdańska pozbawieni jesteśmy kultu-ry (urbanistycznej, bo nie rozumiemy wypocin epigonów modernizmu), ale urzędnicy -podejmujący fatalne decyzje i architekci bez polotu, szantażujący swoich oponentów argumentem pruskiej przeszłości oraz rzekomą niezdolnością do zrozumienia, czym -jest nowoczesność.

4. Na koniec o małym Jasiu
Syndrom małego Jasia został opisany ; wielokrotnie. Najkrócej rzecz ujmując. Polega on na tym, ze Jasio, sympatyczny prze-cież młodzieniec, całą - skomplikowaną rzeczywistość świata widzi wyłącznie jako pro-jekcję swoich skromnych, nazwijmy je - prowincjonalnych - doświadczeń. W przypadku urzędników i architektów odpowiedzialnych za obecny i przyszły kształt gdańskiego Śródmieścia, mamy do czynienia z takim właśnie syndromem. Otóż, architek-ci grupy FORT, używają słowa nowoczesność, rysują na deskach swoje projekty i na-zywają je architekturą współczesną, zakładając najwidoczniej, ze tylko oni rozumieją to słowo właściwie. Tych, którym nie podobają się ich realizacje, spychają do lamusa historii, muzeum osobliwości, parafiańskiego zaścianka. Nie wiedzą nieszczęśni, że w tym zaścianku żyją ludzie, którzy czytają książki (fachowe), jeżdżą po świecie (szerokim) i nowoczesność pojmują naprawdę nowocześnie. Cóż to znaczy w przedmiocie ar-chitektury? To, co proponują autorzy City- Forum , nie jest wcale nowoczesne ani odkrywcze. Stanowi jedynie zlepek - epigońskich jak już zaznaczyłem wcześniej – rozwiązań progresywnego modernizmu -z lat trzydziestych, wzbogaconego je-dynie o nowe technologie. Rozumiem za-chwyt Jasiów nad możliwościami tych technologii w koncu niecodziennie dostaje się do rąk taką zabawkę, jednak z punktu wi-dzenia mieszkańców, którzy otrzymają w prezencie ciężkie, geometryczne bryły które już teraz (nie mówiąc o przy-szłych dziesięcioleciach) są jedynie reliktem pewnego (juz przebrzmiałego) etapu architektury, zatem z punktu widzenia nas , gdańszczan, bryły owe należałoby zostawić na deskach kreślarskich i w dyskach komputerów. To już przeminęło panowie. Sami jesteście w lamusie, muzeum zaścianku . Co jest zatem nowoczesne? No cóż, przykro mi, ze jako niefachowiec (mam nadzieję, ze pan wiceprezydent Gruda przełknie ten mój bezczelny akt wypowiedzi na temat urbanistyki mojego miasta i mojego otoczenia, w którym ośmieliłem, się urodzić i wychować) muszę udzielić wam korepetycji: żyjemy, panowie archi-tekci od parę już porządnych lat w epoce postmodernizmu. Jeżeli nie wiecie co to takiego, poczytajcie parę książek i obejrzyj-cie w kilku stolicach świata nowoczesna, właśnie postmodernistyczną architekturę. Służę obfitą bibliografią i kontaktami w pracowniach wybitnych architektów. Czytelnikowi zaś, który (w przeciwieństwie do was, fachowców) ma prawo nie wiedzieć, na czym polega ów postmodernizm w bu-downictwie, wyjaśnię syntetycznie: na połączeniu różnych elementów stylistycznych z przeszłości w jedną, intrygującą wyobraźnię całość, przy zastosowaniu najnowszych rozwiązań konstrukcyjnych i techno-logicznych. Gdańsk owych elementów przeszłości ma pod dostatkiem. Rozumieli to „pruscy" architekci z końca ubiegłego stulecia, którzy przetwarzali gdańskie motywy w nowe wizerunki brył, nie mając, rzecz jasna, pojęcia, ze w ten sposób stali się pre-kursorami właśnie dzisiejszego postmodernizmu. Nie upominam się o kopiowanie ich eklektycznego stylu, ale metody, bo bałwochwalcze przywiązanie do logiki brył i pro-porcji Le Corbusiera, daje w naszej prze-strzeni opłakane rezultaty. Od kątów prostych i modułów lepsza jest wyobraźnia zapłodniona choćby pyłkiem przeszłości.

5. PS, czyli test dla wrażliwych
W tym Post Scriptum miało być trochę z atmosfery Bohumila Hrabala, czyli niemal automatyczny, bez ingerencji autora, zapis rozmów, jakie usłyszałem w kilku gdańskich pubach, rzecz jasna na temat City-Forum i Targu Węglowego. Najczęstszym ich mo-tywem były pomówienia, związane z faktem, że drugi konkurs na strategiczne miejsce w Gdańsku wygrywa ten sam zespół, przy tym samym niemal jury. Postanowiłem jednak wstrzymać się od spisywania plotek, wychodząc z założenia, ze i tak, bez mojego udziału, rozchodzą się po mieście. Zamiast więc przytaczać zdania w rodzaju –„jak nie wiadomo o co chodzi, to..", proponuję czytelnikowi mały test. Proszę wybrać się do hali Dworca Głównego i dokładnie obejrzeć sobie jego zmodernizowane wnętrze. Potem udać się na ulicę Długą, wejść do hali Poczty Głównej i przyjrzeć się dokładnie, również zmodernizowanemu wnętrzu. Które z tych dwóch miejsc wybraliby państwo, jako przykład dobrej rewaloryzacji przestrzeni publicznej w naszym mieście?

Paweł Huelle


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group