Dawny Gdańsk Strona Główna Dawny Gdańsk


FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy  StatystykiStatystyki
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  DownloadDownload

Poprzedni temat :: Następny temat
Przesunięty przez: Mikołaj
Wto Sie 02, 2011 1:07 am
Witam i cieszę się, że trafiłem między swoich.
Autor Wiadomość
Antek 

Dołączył: 08 Lip 2011
Posty: 43
Wysłany: Nie Wrz 18, 2011 1:17 am   Powspominam, pomarudzę

GDAŃSK.
Autorytety i legendy

Nierzadko wysłuchiwałem od moich studiujących wnuczek żale na uciążliwość warunków studiów. Już po ich pierwszej reakcji na moje próby czynienia porównań z warunkami, w jakich studiowano w „tamtych czasach”, darowałem sobie, senilnemu ględzie, dalsze relacje o warunkach, w jakich przyszło studiować troglodytom. Troglodyta powspomina więc o „tamtych czasach” na niniejszym forum.
Studenci tamtej generacji przecież też narzekali na warunki, w jakich studiowali. Ale nie dramatyzowali. Mimo że niejeden sypiał po kątach różnych pomieszczeń uczelni, także w salach wykładowych (lata 40.). Nie słyszałem, by czyniono im z tego powodu wstręty. O codziennym menu studenta nawet nie wspomnę. Znajdująca się w budynku „Bratniaka” przy ul. Siedlickiej, czyli praktycznie na terenie PG, stołówka oferowała stosunkowo tanie posiłki obiadowe, a znajdująca się w stołówce zwykła blaszana wanienka zawsze pełna pajd chleba, zapewniała wielu studentom pieczywo do pozostałych posiłków.
Pierwszym bufetem na PG, raczej quasi-bufetem, był przedsionek mieszkania państwa Marców. Czerwony, niewielki budynek usytuowany przy bramie głównej (na poniższym zdjęciu ten z lewej strony bramy) pełnił funkcję stróżówki, ale i mieszkania rodzinnego państwa Marców (rodowici górale - przybysze z południa kraju). Pani Marcowa o każdej porze dnia serwowała stosunkowo niedrogie, zawsze świeże bułki z serem. Jej małżonek pełnił – o ile pamiętam - funkcję stróża (pierwszego na PG?).
„Działalność gospodarcza” pani Marcowej ustała z chwilą, gdy pojawił się na parterze lewego skrzydła budynku głównego bufet o profilu baru mlecznego. Bodaj w tym samym czasie utworzono dla pracowników na piętrze, w prawej, odremontowanej części budynku skromną kawiarenkę oferującą szerszy, ale i droższy asortyment artykułów spożywczych.
Jak już w którymś z wcześniejszych wpisów wspomniałem, w jednej z sal na pierwszym piętrze lewego skrzydła budynku głównego – stanowiącej później sekretariat Katedr Fizyki - mieszkali dwaj pracownicy Katedry. asystent Edek Adelman wraz z moim bratem (laborantem). Na parterze, pod salą Audytorium Maximum mieszkał wraz ze swoją rodziną woźny Katedr Fizyki - nomen omen Jan Woźny.

Wśród pracowników PG panowała w sensie materialnym swoista „urawniłowka”. Niektórzy do żałośnie niskich pensji sporadycznie dorabiali sobie pracami zleconymi.
Absolwenci PG, którzy z powodzeniem się usamodzielnili, nie cieszyli się u wszystkich uznaniem; już wówczas funkcjonowało owo – niestety chwytliwe – peerelowskie, pogardliwe określenie „prywaciarz”. Pamiętam uszczypliwe komentarze asystentów pod adresem jednego z ich kolegów ze studiów, który utworzył zakład pogrzebowy. Zakład mieścił się w eksponowanym lokalu sklepowym przy alei Grunwaldzkiej, gdzieś między willą rozgłośni radiowej a teatrzykiem lalek (później mieściła się w tym lokalu księgarnia). Ów właściciel zakładu pogrzebowego i kolega niektórych asystentów Katedry nazywał się Perdion. Którejś nocy jakiś złośliwiec wywiesił na drzwiach tego zakładu pogrzebowego duży arkusz papieru z odręcznie napisanym następującym tekstem:
W młodości rozkosz to młoda żona, a na starość trumna od Perdiona

http://pl.wikipedia.org/w...=20050920071953


Warszawa
Wędrówki etap kolejny – Pruszków

Ojca krewnych w Pruszkowie, na których pomoc liczyliśmy, nie zastaliśmy, a ich niewielki domek zajmowało kilka obcych rodzin, także uciekinierów z podwarszawskich osiedli.
Po krótkim błądzeniu po osiedlu zajęliśmy jako „dzicy lokatorzy” niewielki, niewykończony dwuizbowy domek. Budowę tego domu przerwano w stanie surowym, otwartym, najwidoczniej jeszcze przed wojną. Przez całe lata stał on przemoknięty i wyziębiony, bez okien i podłóg, ale za to ze sprawnym, tradycyjnym kuchennym piecem kaflowym. W miejsce okien wstawiliśmy doraźnie okna inspektowe „zorganizowane” przez nas w pobliskim ogrodnictwie. Za posłanie posłużyły wiązki słomy z dużego gospodarstwa rolniczego w Helenowie. Spaliśmy oczywiście w odzieży. Zresztą jedynej, jaką posiadaliśmy. Rychło też staliśmy się ofiarami istnej inwazji wszawicy.
Nabyte jeszcze w Żeraniu umiejętności w „organizowaniu” najbardziej niezbędnych dla życia rzeczy, tu okazały się być mało skuteczne; drewno na opał zmuszeni byliśmy teraz przynosić z odległego o około 3 - 4 km niewielkiego lasu w Leśnej Podkowie. A kiedy zabrakło w tym lesie uschłych gałęzi, ścinaliśmy - idąc za przykładem innych pruszkowian - młode buki, znosząc kłody na plecach. Wielogodzinne dźwiganie mokrego drewna w jesiennym czy zimowym chłodzie przy permanentnym, dokuczliwym głodzie, było niezwykle wyczerpującym zajęciem. Nasza sytuacja bytowa w nowym lokum znacznie się jeszcze pogorszyła, kiedy do zajmowanego przez nas owego domu wprowadzili się inni wygnańcy, którzy podobnie do nas umknęli z kolumn pędzonych przez Niemców do pruszkowskiego obozu przejściowego. Pierwszymi współlokatorami była kobieta z dwojgiem dzieci z warszawskiego śródmieścia. Mąż tej kobiety, powstaniec, został wywieziony jako jeniec do obozu. Następnie przybyła bardzo liczna, hałaśliwa rodzina Skwarków, wulgarnych badylarzy wypędzonych z podwarszawskiego Wawrzyszewa. Później przybyło jeszcze paru innych tułaczy.
W czasie jednej z obław przeprowadzonej na naszej ulicy, żandarmi niemieccy zabrali z naszego domu pod pretekstem braku aktualnych kenkart dwie kobiety (m.in. matkę tych dwojga dzieci). Po kilku godzinach zrozpaczone kobiety powróciły skarżąc się, iż zostały zgwałcone.

Przez Pruszków przetaczają się w tym czasie wojska różnych formacji niemieckich, w tym także liczne jednostki kolaboranckie, głównie rosyjskie (RONA) i konnice kaukaskich legionów SS. Ci ostatni przedziwnie odziani - części umundurowania wojsk niemieckich połączone z tradycyjnymi kaukaskimi; na głowach charakterystyczne karakułowe papachy z krzyżem, niektórzy nosili sztywne peleryny z czarnej wielbłądziej wełny, które widywałem później także u niektórych oficerów krasnoarmiejców.

Przez cały czas naszego pobytu w Pruszkowie nękał nas nieustanny huk wystrzałów. Systematycznie, w odstępach kilkudziesięciominutowych odpalano olbrzymie działo kolejowe (bodaj kalibru 500 mm). Stało ono na pobliskiej bocznicy kolejowej, skąd ostrzeliwano zajęte przez Rosjan tereny prawobrzeża. Ochronę tego działa stanowili rosyjscy esesmani.

Teraz, w Pruszkowie, pozbawieni byliśmy nawet głodowych, kartkowych racji żywnościowych, jakimi dysponowaliśmy w Żeraniu. Ojciec nigdy nie należał do ludzi obdarzonych talentem przedsiębiorczości, a w „pruszkowskiej sytuacji” był już całkowicie bezradny. Tutaj też spotkało ojca, a tym samym całą naszą rodzinę, kolejne nieszczęście – ojciec został na pruszkowskiej stacji kolejki EKD w czasie łapanki ujęty. O obławie tej (przeprowadzanej zwykle przez niemiecką żandarmerię wespół z polską granatową policją) dowiedzieliśmy się od przypadkowych osób dopiero po kilku dniach bezskutecznych poszukiwań ojca. Matkę to wydarzenie załamało, zwłaszcza, że nadzieja na to, że ojciec przeżyje aresztowanie i dalsze konsekwencje, była wobec ojca stanu zdrowia nikła. Dobrze też wiedzieliśmy, że „zakładników” z łapanek zwykle rozstrzeliwano albo deportowano do obozu.
Ojca wprost z łapanki wywieziono do obozu w Buchenwald, a stamtąd trafił do obozu w Weißenfels w Saksonii, gdzie w skałach, w dawnych kamieniołomach więźniowie budowali groty dla zakładów zbrojeniowych. O ojca losach dowiedzieliśmy się dopiero po kilku miesiącach, już po wyzwoleniu, po jego powrocie z obozu.

W tym czasie nasze już i tak nędzne warunki bytowe zdecydowanie się pogorszyły, zapanował skrajny głód, owo nieustanne cierpienie, uniemożliwiające myślenie o czymkolwiek innym, niż o zdobyciu jedzenia.
Skwarkowie, dzielący z nami to nasze doraźne, dwuizbowe mieszkanie, mieli nie tylko powóz konny, ale i psa łańcuchowego uwiązanego przy komórce przed domem. Wprawdzie ludzi tych nie lubiłem, tym niemniej starałem się w jednej czynności ich wyręczać - uczynnie zanosiłem ich psu karmę sporządzoną z resztek jedzenia właścicieli kundla. Myślę, że psisko …wybaczyło mi, że nie wszystkie przeznaczone dlań kąski dotarły do jego budy.

Tu, w Pruszkowie, głód, skrajna bieda zmuszały nas obu z bratem do nieustannego sięgania po nasze wcześniej wypróbowane sposoby „organizowania” środków do życia. I tak, w pobliskim majątku, w Helenowie udawało nam się czasem „zorganizować” pastewne
ziemniaki i marchew – owe wielkie, zdrewniałe bulwy. A naszym współmieszkańcom, Skwarkom, ubywało za naszą przyczyną przechowywane przez nich na strychu zjełczałe i już niezbyt apetycznie pachnące sadło, przeznaczone przez Skwarków na mydło.

Z zamiarem zrobienia dobrego interesu, wykonaliśmy z bratem z gałązek żarnowca
kilkadziesiąt mioteł (bez stylisk), usiłując je następnie sprzedać na pruszkowskim rynku.
Mimo obniżanej przez nas z godziny na godzinę ceny (panował przenikliwy ziąb), nie
sprzedaliśmy nawet jednego egzemplarza.
Wreszcie znaleźliśmy pracę zarobkową - kopanie okopów dla Niemców. Niemiecka komendantura wojskowa w Pruszkowie werbowała w ostatnich tygodniach 44. roku w podwarszawskich osiedlach ludzi do kopania okopów w samym centrum Warszawy (wówczas całkowicie opróżnionej z mieszkańców). W tym celu Niemcy wykorzystywali też ludzi wziętych w łapankach ulicznych. Wynagrodzeniem za przepracowane dni była pewna ilość wódki, proszku do prania i cukru (nie pamiętam tych wielkości). Z tychże zarobionych przez nas dóbr rzeczowych (wielce dla nas luksusowych) nie korzystaliśmy oczywiście wprost, była to bowiem bardzo użyteczna ”waluta” wymienna.
Z Pruszkowa dowożono nas do pracy, do stacji W-wa Zachodnia koleją, wagonami towarowymi, a dalej prowadzono nas do różnych dzielnic miasta pieszo, w zwartych kolumnach i pod silną eskortą. Nie trudno było stwierdzić, że wielu spośród zwerbowanych doraźnie robotników było dobrze odżywionymi cwaniakami; wytrawnym tym spryciarzom chodziło nie tyle o owo wynagrodzenie w towarze - bo były tego ilości na ich oczekiwania nie warte zabiegów, nieopłacalne. Ludziom tym zależało na możliwości legalnego wejścia do miasta i łupienia opuszczonych, w miarę ocalałych mieszkań.
Mimo widniejących na peronach dworca W-wa Zachodnia dużych rozmiarów tablic z dwujęzycznymi ostrzeżeniami o zakazie wynoszenia z miasta pod karą śmierci jakichkolwiek przedmiotów (Niemcy określili to mianem „Plünderung” – szabrowanie, łupienie), a zwłaszcza broni i złota, to przecież niemal wszystkim udawało się coś w opustoszałym mieście „zorganizować”. Pod koniec każdego dnia pracy, tzn. zwykle o zmierzchu (listopad i grudzień ‘44), Niemcy w asyście askarysów wybiórczo przeprowadzali na peronie dworca W-wa Zachodnia osobistą rewizję powracających z pracy ludzi (doprowadzanych na dworzec także w kolumnach eskortowanych przez żandarmów) z wrzaskiem wydzierając im różne przedmioty, a były to czasem nawet jakieś niewielkie meble, wyrzucając większość tych „skonfiskowanych” rzeczy na torowisko. Raz jeden byliśmy z bratem świadkami dramatu, gdy za próbę wyniesienia jakiegoś pierścionka wachmani zastrzelili mężczyznę wrzucając zwłoki do szybu windy służącej kiedyś do transportu wózków pocztowych. Budki owych szybów nadal istnieją na peronach dworca Warszawa Zachodnia.

Pozdrawiam
Antek
 
Henio 

Dołączył: 24 Maj 2011
Posty: 149
Wysłany: Nie Wrz 18, 2011 2:37 am   

Antek napisał/a:
Autorytety i legendy
Student ma coraz większe trudności z poprawnymi odpowiedziami w czasie egzaminu komisyjnego na Wydziale Mechanicznym.
Profesor Adolf Polak zadaje studentowi pytanie ostatniej szansy:
- „Czym się smaruje mechanizmy w starych angielskich patefonach?”
- student: ??
Profesor Polak:
- „Niech więc członkowie komisji podpowiedzą studentowi, czym je się smaruje.”
Członkowie komisji:
- „Ależ panie profesorze…?!”
Profesor Polak:
- „Skoro szanowni członkowie komisji także nie wiedzą, to i student ma prawo nie wiedzieć.” I profesor uznał egzamin za zdany.


Ja słyszałem taką opowieść o Profesorze:
Były to lata , gdy Stocznia im Lenina przechodziła z technologii nitowania kadłubów na spawanie i przyjechał Minister od czegoś tam . Popatrzył , spodobało mu się i prawi do Prof. Polaka :
No to wicie rozumicie , trza by wysłać tych niterów na tygodniowy kurs spawania i będziemy spawać.
Odpowiedż Profesora :
Po tygodniowym kursie to oni mogą zostać co najwyżej ministrami , bo spawać to jeszcze nie będą .

Ze względu na autorytet uniknął zsyłki.
 
Antek 

Dołączył: 08 Lip 2011
Posty: 43
Wysłany: Sro Wrz 21, 2011 9:13 pm   Powspominam, pomarudzę

GDAŃSK.
Legendy

Przez dłuższe okresy czasu do moich stałych obowiązków należały prace konserwacyjne sprzętu w pracowniach Katedry, w których studenci odrabiali ćwiczenia z poszczególnych działów fizyki. Wspólnie z asystentami ustawiałem także nowe ćwiczenia. W trakcie trwania ćwiczeń pomagałem studentom mającym trudności z wykonaniem ćwiczenia. Tu zawierałem przyjaźni, również bardzo trwałe. Tu też poznałem kiedyś studenta (kursu wieczorowego) o znanym w swoim czasie nazwisku – Sołdek. Sołdek, będąc traserem w Stoczni Gdańskiej, zasłyną jako racjonalizator, przyczyniając się do opracowania znacznie wydajniejszej technologii w jego wydziale. Zapamiętałem go jako człowieka będącego zaprzeczeniem stereotypu powszechnie wyszydzanego stachanowca; ten już niemłody wówczas człowiek był nieśmiałym i sumiennym studentem.
W późniejszych czasach dowiedziałem się, że Sołdek, będąc już inżynierem okrętownictwa, zmienił specjalność i konstruował jachty żaglowe, później ponoć nawet kierował stocznią jachtową.
Na załączonych zdjęciach jedna z pracowni studenckich Katedr Fizyki; na stołach poszczególne ćwiczenia z działów mechaniki, ciepła i elektryczności, z boku kabiny (białe) z ćwiczeniami z optyki.


Warszawa, Pruszków
Okopy

Kolumna, w której znalazłem się z bratem, kierowana była do kopania przeciwczołgowych rowów zaporowych. Rów był nieciągły, jego odcinki budowano był w różnych miejscach miasta.
Wygląd takiego rowu przedstawiają załączone dwa obrazy znalezione przeze mnie w sieci, które w miarę wiernie przypominają „mój” rów budowany w Warszawie. Bliższy zapamiętanego przeze mnie obrazuje fotka. Także rów przedstawiony na szkicu odpowiada zapamiętanemu, jeśli przyjąć szerokość dna rowu nie 300 a max. 100 cm.

Praca była niezwykle ciężka, ponad nasze, wówczas młokosów (wygłodzonych), siły. Trwała po kilkanaście godzin dziennie i w dokuczliwym chłodzie. Zwykle część robotników kilofami kruszyła zmarzniętą ziemię, bądź jakieś napotkane fundamenty, czy gruzowiska, a inni – w tym i my z bratem - usuwali ziemię i gruz poza rów, formując z tego urobku niewysokie obwałowania wzdłuż całego rowu. Przyznać muszę, że wobec nas, młodocianych, niemieccy wachmani byli względnie pobłażliwi i zbyt srodze nie popędzali do pracy.
W osłupienie, złość i zawiść wprawiał nas obu widok bułki z szynką u niektórych naszych współtowarzyszy. Ku naszemu zgorszeniu ci z szynkowymi wałówami częstowali swoimi smakowitymi kanapkami, a bywało także wódką - wachmanów, przez co ci przymykali oko, kiedy owi cwaniacy „urywali się” do pobliskich, w miarę ocalałych domów po łupy. Bywało, że także niektórzy wachmani udawali się wraz z nimi na takie łupieżcze akcje.
Któregoś dnia kopanie rowów wyznaczono naszej brygadzie na terenie kirkutu. Tam, do wszystkich nękających nas dolegliwości doszedł jeszcze huk cyklicznych wystrzałów ze stacjonującej w bezpośredniej bliskości wykopów baterii dział ostrzeliwujących prawobrzeże zajęte przez wojska sowieckie i polskie.
Tutaj wachmani stali się niezwykle aktywni, krocząc z większą częstotliwością wzdłuż budowanego rowu czujnie obserwowali robotników. Gdy ktoś wykopał czaszkę ludzką ze złotym uzębieniem, musiał ją podać wachmanowi, który z niemiecką Sorgfältigkeit szczypcami pozbawiał czaszkę metalowego uzębienia.
Tego samego dnia w jednym z dział eksplodował w momencie kolejnego odpalania pocisk w mechanizmie działa. Krzyki Niemców świadczyły, iż żołnierze załogi działa zostali skutkiem eksplozji poranieni. Niezwłocznie po tym incydencie roboty na tym odcinku przerwano i całą naszą grupę poprowadzono do pracy w pobliże Wisły. Nazwy tej dzielnicy, jak zresztą i miejsc w jakich pracowałem – niestety - nie zapamiętałem.
Po drodze napotkaliśmy zwłoki odziane w niemiecką „panterkę”, a więc najprawdopodobniej poległego powstańca. Któryś ze współtowarzyszy widząc obrączkę na nabrzmiałym palcu, łopatą odciął go zwłokom dla pozyskania tej obrączki. Nie pamiętam, aby incydent ten wywołał jakąś stosowną reakcję współtowarzyszy.

W bliskości Wisły, w prześwitach między ruinami, bądź w miarę ocalałymi budynkami, zawieszone były dywany i różnego rodzaju dużych rozmiarów plandeki, ale i koce czy kołdry, mające na celu utrudnienia wojskom na zajętej przez Rosjan i kościuszkowców Pradze, obserwacji i ostrzału poruszających się po lewobrzeżu Niemców. Zadaniem naszej grupy było zgromadzenie dalszych płacht do maskowania.
Nie pamiętam, ile dni przepracowaliśmy z bratem „na okopach”, było ich niewiele, bo nie starczyło nam sił, a i chłody ciężko znosiliśmy (odzież zimowa została w Żeraniu).

Pozdrawiam
Antek

Pracown studencka.gif
Plik ściągnięto 16261 raz(y) 82,88 KB

Kat Fiz., pracown..gif
Plik ściągnięto 16261 raz(y) 114,23 KB

Rów panc..doc
Pobierz Plik ściągnięto 601 raz(y) 42,5 KB

Rowy ppanc.doc
Pobierz Plik ściągnięto 486 raz(y) 67,5 KB

 
Antek 

Dołączył: 08 Lip 2011
Posty: 43
Wysłany: Pon Wrz 26, 2011 1:31 am   Powspominam, pomarudzę

GDAŃSK.
USP

O panującej w moim otoczeniu dążności do zdobywania wiedzy już wspominałem; moi koledzy (laboranci) w Katedrze uczyli się w technikach bądź studiowali. Wszyscy moi współpasażerowie wagonu „tylko dla młodzieży szkolnej” dojeżdżający z Lęborka i z kolejnych stacji udawali się do szkół w Trójmieście. Gdy oni zajęci byli w czasie jazdy korektami swoich zadań domowych i powtórką obowiązkowej lektury, moją lekturą była byle jaka beletrystyka. Zżerały mnie kompleksy, ale i lęki przed nauką (w czasie wojny niemal w ogóle nie pobierałem nauki). Upokarzała mnie sytuacja, gdy studenci zwracali się do mnie w czasie pełnienia przeze mnie dyżuru w studenckich pracowniach, o wyjaśnienie teoretycznych kwestii związanych z ćwiczeniem, a ja wobec braku wiedzy zmuszony byłem rejterować.
Szkoły wieczorowe czy zaoczne nie wchodziły w rachubę, ze względu na moje codzienne dojazdy do pracy z Lęborka (ok. 1,5 h i więcej w jedną stronę). Jedyną moją szansą była szkoła dzienna. Ja jednakże nie wyobrażałem sobie rezygnacji z pracy na PG, zwłaszcza wobec nienajlepszej sytuacja materialnej moich rodziców (moje wynagrodzenie z PG w całości uzupełniało bardzo skromny budżet rodzinny).

Swoją jedyną szansę upatrywałem w USP. Kolega, od którego o istnieniu tego studium się dowiedziałem, właśnie po roku z nauki w USP zrezygnował, twierdząc, że nie mógł się pogodzić z panującym w tej uczelni zamordyzmem. Wbrew tej przestrodze i dwuznacznej sugestii rodziców, aby naukę odłożyć na czas późniejszy, zdecydowałem się na podjęcie nauki.

USP - Uniwersyteckie Studium Przygotowawcze, przemianowane później na Studium Przygotowawcze do Wyższych Uczelni, przygotowywało do nauki na wyższych uczelniach ludzi, którzy w czasie wojny i w burzliwym okresie powojennym nie mieli możliwości normalnego kształcenia się. Studium zapewniało słuchaczom zdobycie w ciągu dwóch lat nauki wiedzy niezbędnej do podjęcia studiów na uczelniach wyższych.
Słuchacze USP podzieleni byli na trzy ukierunkowane grupy, stosownie do zamierzonych studiów: grupy humanistyczne - dla kandydatów na uniwersytety, grupy przyrodnicze - na akademie medyczne i rolnicze oraz grupy matematyczno-fizycznych - dla kandydatów na studia techniczne. Studium zapewniało zakwaterowanie i wyżywienie.

Obligatoryjnym warunkiem przyjęcia do USP było skierowanie (wraz ze stosowną opinia o „kręgosłupie politycznym”) wydane przez POP PZPR lub ZMP w miejscu pracy kandydata (dyrekcja USP z dumą określała swoją uczelnię mianem „szkoły bolszewickiej”). Skierowania takiego otrzymać z oczywistych względów nie mogłem, bowiem do żadnej z tych organizacji nie należałem (N.B. nie należałem do żadnej z nich do końca istnienia PRL). Dokumentem, który umożliwił mi przyjęcie na USP było skierowanie wystawione przez profesora Arkadiusza Piekarę. Profesor uznał mój zamiar za rozsądny, zgodził się na moje zwolnienie z pominięciem okresu wypowiedzenia i niezwłocznie wystawił skierowanie do USP. Treść skierowanie wbiła mnie w niemałe zdziwienie nie tylko dobrą opinią o mojej pracy, wynikało z niej, że profesor dobrze znał moje obowiązki i wykonane przeze mnie ważniejsze prace, bowiem dotąd byłem przeświadczony, że profesor, ów „pierwszy po Bogu” w Katedrze, nie wiedział, że taki laborant, jak ja, w jego królestwie w ogóle istnieje. Ów dokument z podpisem powszechnie znanego autorytetu naukowego działał magicznie – nikt w dyrekcji studium nie zakwestionował braku wymaganej opinii owych organizacji politycznych.

W lipcu 1951. roku odbył się dwutygodniowy kurs selekcyjny (w budynku szkolnym przy ul. Miszewskiego we Wrzeszczu). Wszyscy kandydaci zostali zakwaterowani w kilku poniemieckich barakach mieszczących się obok Opery Bałtyckiej (nieliczne z nich stały tam jeszcze przez wiele późniejszych lat). Zajęcia trwały od rana do wieczora (wykłady i testy). W studium panował niemal koszarowy dryl: poranna pobudka, zbiorowa gimnastyka i przemarsz czwórkami z owych baraków do szkoły. W czasie trwania tego kursu, ale i w późniejszym czasie panowała duża presja polityczna; obowiązywał udział w szkoleniu politycznym.

O ile pamiętam, kandydatów dotyczyło ograniczenie wieku 18 do 30 lat. Jak się mogłem później przekonać, kandydaci stanowili ilustrację przekroju losów Polaków pokolenia wojennego; byli tu m. in. władający kiepską polszczyzną reemigranci z Francji (n.p. Alfred P., Jasia T.), z Argentyny, z Brazylii (większość z nich przybyła do ojczyzny z sympatii do ustroju „sprawiedliwości społecznej”). Bardzo liczni słuchacze pochodzili z polskich kresów wschodnich, z zsyłki sowieckiej, byli też i Ukraińcy (n.p. Michał K.). Wielu spośród kandydatów to niedawni partyzanci i niedawni żołnierze II Korpusu (n.p. mój serdeczny przyjaciel Jasio Duszyński), albo też usunięci z wojska w ramach czystek oficerowie LWP, jak n. p. lotnicy Hermenegild W. czy Olek W.. Słowem, było to zbiorowisko ludzi o trudnych, wojennych życiorysach. Odsiew był duży, bo spośród ponad 600 kandydatów do dalszej nauki zakwalifikowano nieledwie około 130 osób, których podzielono na ok. 30-osobowe, ukierunkowane grupy (humanistyczne, przyrodnicze i techniczne), stosownie do obranego kierunku późniejszych studiów. Domy studenckie dla słuchaczy USP mieściły się w barakach, o których wyżej oraz w czynszowej kamienicy koło dworca we Wrzeszczu. Ja natomiast, wobec nieznośnej atmosfery panującej w barakach - tłoczne, bo ok. 20-osobowe sale i agresywna działalność polityczna zetempowskich aktywistów, zamieszkałem wraz z przyjacielem z Lęborka - Bogusiem W. (wówczas już studentem PG) w prywatnej kwaterze w Oliwie, w dużej willi przy ul. Piastowskiej. Na zamieszkanie poza akademikiem musiałem uzyskać zgodę dyrektora USP.
W mojej grupie USP do ZMP/PZPR nie należeli poza mną jeszcze tylko moi dwaj późniejsi przyjaciele - Mietek Gaweł i Jasio Duszyński (Pomorzanin Jasio był byłym żołnierzem Wehrmachtu, a później armii Andersa). Z relacji niektórych zaprzyjaźnionych ze mną kolegów należących do ZMP dowiadywałem się, że na zebraniach tych organizacji z reguły żelaznym punktem zebrań było obrabianie „nie zrzeszonym” d...., a między innymi omawianiem donosów; np. kogo widziano w kościele (duża „krecha”), albo kto ze słuchaczy uczestniczył w ważnych uroczystościach kościelnych (tacy z reguły wylatywali ze szkoły), no i oczywiście kto, jakie opowiadał polityczne dowcipy bądź wygłaszał komentarze z gatunku „anty…”.

Incydent: W domu studenckim USP we Wrzeszczu bywałem często nie tylko dla wspólnej nauki, ale i towarzysko. Późną jesienią 51. r., na jednym z podobnych spotkań kilku kolegów sybiraków wspominało swoje dramatyczne przeżycia na zsyłce i w łagrach. Rychło po owym spotkaniu zarówno ci opowiadający jak i część spośród przysłuchujących się relacjom wyleciała ze studium. Niewątpliwie w następstwie donosu.

Z głęboką sympatią wspominam wspaniałych nauczycieli gdańskiego USP: mądrego, zawsze pogodnego, dowcipnego historyka - dr Kazimierza Kubika (jeden z pionierów szkolnictwa w Gdańsku), p. Zielińską - polonistkę, dzięki której poznałem i pokochałem muzykę klasyczną, fizyka - p. Kitowskiego, czy matematyczkę (uczyła w USP w niewiele czasu od powrotu z Omska, z zsyłki).
Pani Zielińska, owa skądinąd b. systematyczna i zrównoważona nauczycielka, na jednym z zajęć nie potrafiła się skupić, była wyraźnie podekscytowana i na swoje usprawiedliwienie powiedziała nam słuchaczom, że następnego dnia wieczorem wybiera się na koncert do filharmonii, na pierwsze po wojnie wykonanie w Gdańsku IX. symfonii Beethovena. Wielu z nas śmieszyło jej zachowanie - jakże można się tak ekscytować z powodu jakichś „be-moli”? Zaintrygowany poprosiłem ją, a uczyniło to także i kilka innych osób z mojej grupy, o zakupienie biletów na ów koncert i dla nas. Za jej przyczyną USP nam te bilety zafundowało. To zdarzenie, tamta moja pierwsza bytność na koncercie zapoczątkowała moje trwałe hobby – umiłowanie muzyki klasycznej. (N.B. W ciągu wielu późniejszych lat przekonałem się, że dla większości zaprzyjaźnionych ze mną melomanów właśnie muzyka Beethovena zapoczątkowała ich muzyczną pasję.)

Warszawa, Pruszków
Wyprawa do Warszawy.

Skwarkowie, nasi pruszkowscy współmieszkańcy, owi badylarze z podwarszawskiego Wawrzyszewa, wraz ze swoją czwórką dzieci nie cierpieli głodu, a dolegliwości tułaczki łatwiej było im znosić, mieli oni bowiem dochody. Tu, w Pruszkowie, Skwarek z pomocą swojej podwody zajmował się nieźle prosperującymi usługami, mógł więc zapewnić rodzinie skromne utrzymanie, a sobie codzienne flaszki bimbru.

Obaj z bratem wielokrotnie napraszaliśmy się Skwarkowi o zatrudnienie nas do pomocy przy jego rozlicznych usługach. Któregoś dnia Skwarek zabrał nas na próbę do konkretnej roboty, do zwózki jarzyn. Okazało się, że nasz pryncypał usiłował przygotowane do zwózki jarzyny z cudzego uprawnego pola w Piastowie „zorganizować”, czyli po prostu sobie przywłaszczyć. Wyprawa nasza zakończyła się karczemną awanturą i niemal pobiciem nas przez rozwścieczonego właściciela tych upraw.
Na początku października, w kilka dni po kapitulacji powstania, zaoferował Skwarek nam obu konkretną pracę - pomoc przy przewozie chorych i rannych z jednego ze szpitali, nadal jeszcze czynnych w Warszawie (niestety, nie pamiętam z którego) do obozu przejściowego w Pruszkowie. Akcję tę organizował PCK.
Do Warszawy wyruszyliśmy o brzasku. Długa kawalkada furmanek oznaczonych chorągiewkami z czerwonym krzyżem dotarła wraz z delegatami PCK do rogatki miasta na ul. Puławskiej. Na jezdni wzniesiony był typowy bunkier z worków z piaskiem, a w poprzek jezdni ustawione liczne kozły hiszpańskie. Wokół szlabanu stali liczni żandarmi. Po dopełnieniu formalności, w dalszej drodze towarzyszyła nam eskorta wojskowa. Niemal cała trasa wiodła pośród ruin, wąskim pasem jezdni utworzonym po z grubsza usuniętych ze środka ulic gruzów. Wokoło nas wiele budynków wciąż jeszcze płonęło. Obraz zniszczeń był przejmujący: ponure szkielety ścian budynków, kikuty kominów i wszędzie sterty gruzów sięgające kilku pięter. Po drodze dwukrotnie minęły nas – prowadzone pod silną eskortą Niemców - długie kolumny wciąż jeszcze wypędzanych z miasta mieszkańców. Osobliwe – owe kolumny składały się wyłącznie z ludzi dorosłych i w większości z mężczyzn, przy tym ludzie ci nie mieli większych bagaży i szli w szyku (powstańcy?).
Widok po drodze: Na początku ulicy Polnej, w bliskości placu Unii Lubelskiej, Niemcy załadowywali auta ciężarowe meblami i dywanami wynoszonymi z ocalałej okazałej kamienicy czynszowej. Tuż przy placu Unii Lubelskiej, przed budynkiem straży pożarnej, przy bramach garaży wozów gaśniczych stała grupa bezczynnie rozglądających się strażaków (w mundurach i w hełmach strażackich). Jak wiadomo, Niemcy zabronili straży pożarnej gaszenia w Warszawie pożarów.
Już po zakończeniu wojny dowiedziałem się, że byliśmy przypuszczalnie jedni z ostatnich, którzy tych strażaków widzieli żywych, bowiem wszyscy ci ludzie zostali przez Niemców rozstrzelani.


Już na miejscu, na terenie częściowo zburzonego szpitala, siostry zakonne i krzątający się nieliczni cywile (lekarze?) przygotowywali chorych do transportu, pakowali toboły i walizki. Powozów nasz załadowywaliśmy chaotycznie, w nerwowej atmosferze i przy wtórze krzykliwego popędzania przez licznych zbrojnych Niemców z różnych formacji.
Na wierzchołkach bezładnej sterty tobołów sadowiono chorych i rannych. Także i nasz powóz był pełny z czubem, a na tobołkach usadowiono jednego chorego i dwie siostry zakonne. Na koniec i ja znalazłem tam miejsce, brat natomiast zasiadł na zydlu, obok woźnicy - Skwarka.
Obaj z bratem byliśmy rozgoryczeni, wbrew nadziei, nie udało nam się zdobyć niczego do jedzenia, ani też zorganizować choć jednej sztuki odzieży, wszędzie nas Niemcy w trakcie naszego myszkowania przepędzali, a siostry zapewniały, że żywność już zapakowały.
W drodze powrotnej, po minięciu kontroli na rogatce, wozy podążały już dalej bez eskorty i w rozproszeniu. Nasz przeładowany wóz zdołał dotrzeć zaledwie do Ursusa, gdzie z powodu godziny policyjnej i zmęczenia postanowiono zanocować. Tylko dzięki aktywności sióstr zakonnych udało się znaleźć nocleg u przygodnych ludzi, w lichym, małym drewnianym domu, w jakiejś maleńkiej klitce. Brata i moim legowiskiem było kilka zdjętych z wozu tobołków. Tam też wreszcie otrzymaliśmy upragniony posiłek; siostry zakonne wydobyły ze swojego bagażu topione masło, a i chleba też miały pod dostatkiem. Nasz głód był wreszcie zaspokojony i choć „osobiste” robactwo nękało nas wyjątkowo dotkliwie, zasnęliśmy natychmiast.
Nad ranem zbudziły nas nerwowe krzyki. Na podwórzu domu rozpętała się karczemna awantura. Okazało się, że Skwarek wczesnym rankiem usiłował cichcem odjechać swoim powozem ...wraz z większością szpitalnych bagaży i pozostawić chorego, siostry i nas na łasce losu. Okazało się jednak, że koń się rozchorował i nie chciał ruszyć. „Kara Boża!” zawyrokowały siostry. Zwierzę pokładło się i nie było w stanie wstać z ziemi. W końcu na siłę zostało z ziemi podniesione przez Skwarka i jakichś przygodnych ludzi. Pędzone batem na lejcach wokół podwórka, biedne zwierzę zaniemogło do reszty i w końcu padło. W dalszą drogę pociągnął nas koń wypożyczony.
Nie pamiętam jakie i czy w ogóle wówczas otrzymaliśmy od Skwarka wynagrodzenie. Myślę, że były to jakieś niewielkie ilości wiktuałów, stracił on przecież w tej wyprawie konia, swojego żywiciela, no i nie powiodła się nieszczęśnikowi paskudna kradzież. Miał też Skwarek z tego powodu kłopoty z policją granatową.
Już po niewielu dniach Skwarek zdobył skądś innego konia (czyżby ten koń także został …„zorganizowany”?).

Pozdrawiam
Antek
 
pascolo 
Piecki-Migowo


Dołączył: 18 Sty 2010
Posty: 74
Wysłany: Pon Paź 17, 2011 11:56 pm   

Za każdym razem zaglądając na forum, odwiedzałem ten wątek by sprawdzić czy nie pojawiła się kolejna część opowieści Antka... To jest bardzo interesujące. Od jakiegoś czasu nie ma kontynuacji, hm...
_________________
Pietzkendorf-Müggau
 
Antek 

Dołączył: 08 Lip 2011
Posty: 43
Wysłany: Sro Paź 19, 2011 10:32 pm   Powspominam, pomarudzę

GDAŃSK.
USP i PG

Po likwidacji gdańskiego USP, kontynuacja drugiego roku nauki w szczecińskim USP. Także w szczecińskim USP kadra nauczycielska to ludzie niemłodzi, doświadczeni i zaangażowani: polonista - dr Władysław Drobny (w czasie wojny współtwórca szkolnictwa średniego i wyższego dla polskich żołnierzy internowanych w Szwajcarii. Później, po likwidacji USP został nauczycielem akademickim Uniwersytetu Szczecińskiego). Matematyk Perczuk, wykładowca na Politechnice Szczecińskiej, był człowiekiem wielkiego serca; zanim wystawił ocenę słuchaczowi mającemu trudności z jakimś matematycznym zagadnieniem, cierpliwie spędzał z nim swój wolny czas po zajęciach, aż ów słuchacz w pełni je pojął. Pan Perczuk i dyrektorka USP, p. Epsztajn, wyemigrowali - podobnie jak to uczyniło bardzo wielu mieszkających w tym czasie w Szczecinie Żydów - do Izraela.
Po latach, już po studiach, kiedy zostałem przez mojego pracodawcę przeniesiony służbowo do Szczecina, dr Drobny często pomagał swoimi mądrymi radami mnie bezpartyjnemu, pełniącemu trudne stanowisko kierownicze, unikać politycznych pułapek peerelowskich czasów.

Słuchacze USP musieli – ze zrozumiałych względów - znacznie intensywnej przyswajać sobie wiedzę, niż uczniowie w liceach ogólnokształcących. Zajęcia w studium i nauka własna absorbowały praktycznie cały dzień. Kino, czy koncert były rzadkością, choć ceny jednych i drugich biletów należały do wręcz symbolicznych.
W Szczecinie koncerty odbywały się w hallu rektoratu Akademii Medycznej, a ówczesnej szczecińskiej orkiestrze filharmonicznej nadano - zgodnie z peerelowską modą - nazwę iście robociarską: „Orkiestra Robotniczego Towarzystwa Muzycznego”.

Wraz z kolegą z Gdańska zrezygnowaliśmy z wiadomych względów z akademika i zamieszkaliśmy w wynajętym pokoju (za symboliczną opłatą). Mimo że zimą marzliśmy niemiłosiernie (w pokoju zamarzała* woda w misce), na zamieszkanie w zatłoczonym, choć ciepłym akademiku mimo to nie zdecydowaliśmy się.
*) Całe osiedle (ul. Ojca Bejzyma w Szczecinie) dysponowało wprawdzie siecią c. o., ale od czasu zakończenia wojny ogrzewanie pozostawało nieczynne, a mieszkańcy posługiwali się różnorodnym sprzętem doraźnym.

Przez cały okres nauki utrzymywałem się wyłącznie z niewielkiego stypendium, stąd też nie byłem w stanie wspierać materialnie moich wiodących bardzo skromne życie rodziców, którzy takiego wsparcia ode mnie wciąż oczekiwali. W krytycznych sytuacjach dawali mi niejednokrotnie do zrozumienia, że naukę mógłbym odłożyć na później, gdy nastaną „lepsze czasy”. Wcześniej bowiem całą moją pensję dokładałem do wspólnego budżetu rodzinnego. W Gdańsku, w czasie pierwszego roku nauki w USP, miałem możliwość dorywczego zarabiania, np. pracami zleconymi w Katedrze Mostów Stalowych, w której pracował mój brat, uczestnicząc wraz z nim przy budowie mierników tensometrycznych (niżej, na zdjęciu mój brat przy wspólnie zbudowanym mostku tensometrycznym). Sporadycznie dorabiałem też pracą fizyczną w porcie. W efekcie udawało mi się od czasu do czasu wesprzeć rodziców niewielkimi kwotami. W Szczecinie takich możliwości już nie miałem.


Wspomnę jeszcze o osobliwej propagandowej akcji zorganizowanej przez dyrekcję USP wespół z ZMP. Bodaj zimą 1953 roku przez długie okresy czasu brakowało na rynku pieczywa. Propaganda partyjna głosiła, że to wynik masowego wykupywania pieczywa przez rolników, którzy jakoby chlebem …karmili bydło i trzodę chlewną. Słuchaczy nakłaniano do pisania do rodzin i krewnych mieszkających na wsi kartek pocztowych nakłaniając ich, aby ...”niezwłocznie zaprzestano karmienia inwentarza żywego chlebem”.

Pierwszy rok studiów na Wydziale Łączności PG był w pewnym sensie odprężeniem po wysiłku na USP. Dla absolwentów USP cały pierwszy semestr matematyki i fizyki stanowił praktycznie powtórkę w zakresie wiedzy zdobytej w USP.
Całkowitą nowością była dla mnie instytucja o nazwie „Studium Wojskowe PG”. Bodaj jeden dzień w miesiącu przeznaczony był na szkolenie wojskowe w SW PG.

Dzień zajęć w SW studenci rozpoczynali od zmiany garderoby; naszymi mundurami były zwykłe zielone kombinezony robocze, które dzień wcześniej wdziewali nasi koledzy np. z Wydziału Mechanicznego, a ci nosili je po kolegach z Wydz. Chemicznego itd.. Podobnie jak rzeczą przypadku było znalezienie wymiarowego ciucha, równie przypadkowe zakładało się kamasze, rogatywki itp.. Myślę, że każdego nieprzyjaciela można byłoby wystraszyć samym wyglądem takich kompanii studenckich.
Przez kilka pierwszych godzin zajęć uczono nas śpiewu wojskowego. Do dziś pamiętam tę miłą skądinąd ludową pieśń słowacką, z gatunku tzw. „verbunk” (werbownicze pieśni i tańce), którą musieliśmy śpiewać w marszu na szkolenia polowe przez cały okres zajęć w SW.
Ponieważ jestem pasjonatem nie tylko muzyki klasycznej, ale i folkloru, a zwłaszcza słowackiego, więc dobrze zapamiętałem tę pieśń. Przytaczam jej tekst (wzięty z sieci):
Na tu svatú Katerinu, katerinskú nedělu,
verbovali šohajíčka na vojnu.
Sama královna, sama královna ceduličku psala,
aby šohajka na vojnu dostala.
Čabogaj, nebogaj, čáry nebogaj,
čabogaj nebogaj, čáry nebogaj,
čabogaj, nebogaj, čáry nebogaj,
bogaj, bogaj, bogaj, bogaj, čáry nebogaj.
Prečo ste mňa zverbovali, zverbovali v nedělu,
prečo ste to nenechali na stredu?
Sama královna, sama královna ceduličku psala,
aby šohajka z vojny dom dostala.
Čabogaj, nebogaj, čáry nebogaj,
čabogaj nebogaj, čáry nebogaj,
čabogaj, nebogaj, čáry nebogaj,
bogaj, bogaj, bogaj, bogaj, čáry nebogaj

Zainteresowanym proponuję wysłuchanie także oryginału tej pieśni: http://www.youtube.com/wa...feature=related
Skoro już wspominam o verbunku, to proponuję obejrzeć tradycyjny słowacki taniec werbunkowy:
http://www.youtube.com/wa...feature=related
http://www.youtube.com/wa...feature=related


Kierownikiem (dowódcą?) SW był pułkownik Grzenia-Romanowski, o którym fama niosła, że SW było dla tego dobrego oficera banicją, był on bowiem Kaszubem, a Kaszubi, Mazurzy wg peerelowskiej władzy stanowili „opcję niemiecką” (użyłem niedawnego sformułowania pewnego polskiego polityka współczesnego). Po przejęciu władzy przez Gomułkę i jego ekipę, pułkownik, a raczej komandor Grzenia-Romanowski powołany został na ważne stanowisko w dowództwie Marynarki Wojennej.
Jego zastępcą był major Oleszkiewicz, który – wg mnie - jakby nie pasował do tej funkcji (odbyłem z nim kilka rozmów prywatnych). W późniejszych latach odwiedził mnie w Szczecinie.
Oficerem od drylu był kapitan Józefowicz, reemigrant z Rumunii. Fama głosiła, iż ten przystojniak jako „podrywacz” nie miał sobie równych w Gdańsku.

Wspomnę jeszcze, że „po cichu” podkochiwałem się w urodziwej sekretarce SW, w Basi A.. Być może niepotrzebnie wówczas uznałem, że nie mam u niej żadnych szans?
Basia ukończyła później studia na Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku i jest znaną artystką nie tylko w Trójmieście.


Warszawa, Pruszków
Jeszcze jedna wyprawa do Warszawy.

Późną jesienią 1944 r., jeszcze przed moim udziałem w akcji „okopy”, pewien krewny zaproponował mi udział (jako tłumacza**) w organizowanej przezeń wyprawie do śródmieścia Warszawy po wartościowe przedmioty jakoby zakopane przez niego w piwnicy kamienicy na Solcu.
Przepustki pozwalające na wejście do miasta-widma mogły otrzymać tylko określone niemieckie jednostki wojskowe i to też w wyjątkowych przypadkach, a uzyskanie takiego zezwolenia przez Polaka było praktycznie nie do pomyślenia. Nawet już same zabiegi o taki dokument mogły być dla czyniącego starania groźne. Okazało się, że nie dla owego krewnego, który taką przepustkę uzyskał! Można się było tylko domyślić, że za niemałą ilość „twardych” albo „miękkich”. Przepustka imienna opiewała w dodatku na kilka osób: na oboje krewnych, na jakiegoś kolegę mojego krewnego, niejakiego Z. i na mnie.
Z Pruszkowa wyruszyliśmy o brzasku. Przemierzyliśmy osiedle Ursus i ominąwszy lotnisko dotarliśmy do rogatki miasta przy ul. Puławskiej. Już pierwsza wacha (znacznie mniejsza liczba żandarmów w porównaniu z wyprawą PCK), mimo posiadanej przez nas „absolutnie pewnej” przepustki, usiłowała nas zawrócić twierdząc, że obowiązuje bezwzględny zakaz wpuszczania do miasta kogokolwiek, a zwłaszcza Polaków. Dodając, że nawet jeśli nas posterunek rogatki przepuści, to następne patrole z pewnością nas zawrócą, a nawet może się to dla nas skończyć dramatem. Żandarmi ostrzegli nas ponadto, że poruszanie się po mieście jest niebezpieczne także i z tego względu, że całe miasto jest nieustannie ostrzeliwane z prawobrzeża przez Rosjan. W końcu po długich targach, w trakcie których dołączył do pyskówki jakiś bardziej wyrozumiały podoficer, nas przepuszczono. Po drodze mijaliśmy kilka dużych tablic z dwujęzycznym złowróżbnym napisem: „WER PLÜNDERT, WIRD ERHÄNGT” i „GRABIEŻ KARANA JEST ŚMIERCIĄ”. Po pewnym czasie zatrzymał nas patrol złożony z kilku żandarmów i znów długie, denerwujące wykłócanie się z powoływaniem się na posiadaną przepustkę, ale w końcu i oni pozwolili nam iść dalej.
Zaskakujące zdarzenie: W pewnym miejscu przy ulicy Puławskiej wyszedł z częściowo zburzonego domu pucołowaty ...Azjata (Chińczyk?) odziany w elegancki, lekko tylko przybrudzony, czarny płaszcz z aksamitnym kołnierzem, w staroświeckim meloniku i z olbrzymią walizką w ręku. Uśmiechnął się przyjaźnie, coś pomruczał, śpiesznie przeszedł na drugą stronę ulicy i zniknął w gruzowisku.

Idąc długą ulicą Puławską i dalej Marszałkowską dotarliśmy do skrzyżowania z alejami Jerozolimskimi. Obraz zniszczeń przerażał - ściany wypalonych, bądź zburzonych domów i piętrowe sterty gruzów. W oddali widoczny był zburzony centralny dworzec kolejowy. Na środku skrzyżowania dwóch niedawnych arterii miasta stało kilku esesmanów i Rosjan z RONA. Zaskoczeni naszym widokiem zdjęli z ramion broń i ze złym uśmiechem przywołali nas do siebie. Wszyscy byli pijani. Oficer SS, chyba ich dowódca, trzymał w ręku dziecięcy karabinek-zabawkę, taki na kapiszony i celując w nas bełkotał „paf-paf”. Poczym krótko nas przesłuchał i nie bacząc na mojego krewnego argumenty (w moim nieudolnym tłumaczeniu) wziął do ręki naszą zbawienną przepustkę, przeczytał ją uważnie, ze złością ją zmiął i rzucił na ziemię. Poczym nakazał nam stanąć pod ścianą w bliskości częściowo zburzonego hotelu „Continental”. Jak zwykle przytomna żona krewnego – O. zdołała w pośpiechu podnieść z ziemi naszą zmiętą przepustkę. Pod ścianą stało już kilku innych równie spanikowanych Polaków (chyba z podobnymi przepustkami). Nawet owa O., ta skądinąd dzielna i pewna siebie Herod-baba, głośno pochlipywała. Po pewnym czasie ów dowódca patrolu przywołał nas czworo do siebie i powołując się na swoją wielkoduszność (wciąż przy tym pstrykając ową zabawką) polecił biegiem zawrócić (z komentarzem „...pókim dobry”). Co też pilnie uczyniliśmy.
W drodze powrotnej, kiedy już trochę ochłonęliśmy ze strachu, oboje krewni zarządzili „zorganizowanie” jakichś wartościowych dóbr w którymś z ocalałych mieszkań, „...bo przecież nie powrócimy z pustymi plecakami!”. Po otaksowaniu kilku domów wybrali do przeszukania okazałą, dość nowoczesną i w miarę jeszcze całą kamienicę czynszową w jednej z przecznic ulicy Puławskiej (mniemam, że była to ul. Madalińskiego albo Narbutta). Na typowym podwórzu-studni leżały sterty przemokniętej, stęchłej odzieży, mnóstwo mebli i innych domowych przedmiotów. Oboje krewni niemal biegiem jęli „przeczesywać” mieszkania i po chwili utraciliśmy z nimi całkowicie kontakt. Pan Z. nieporadnie szperał wśród leżących na podwórzu mokrych rzeczach, nie mogąc się zdecydować na zabranie czegokolwiek. Natomiast ja gorączkowo poszukiwałem jakiegoś jadła. Bez powodzenia. Przecież wszystko, co się nadawało do spożycia zostało zjedzone podczas powstania. Jedyną zdobyczą była mała filiżanka przetopionego masła i napoczęty słoik marmolady. Tak bardzo potrzebnej odzieży, czy butów dla mnie, bądź dla rodzeństwa, nie udało mi się znaleźć. Leżało wprawdzie tu na podwórzu bardzo dużo niemal nowej odzieży, ale była praktycznie zniszczona - przemoknięta i spleśniała.
Kolejne osobliwe zdarzenie: W pewnej chwili wyszła z oficyny niemłoda, ubrana tylko w letnią sukienkę kobieta i - rzecz niepojęta - zupełnie nie zdziwiona moją obecnością. Krótko zapytała, „...co ty tu chłopcze porabiasz?!”. Poczym nie czekając na odpowiedź zniknęła w innej części budynku. Była to – być może - ukrywająca się Żydówka należąca do tzw. „robinsonów warszawskich”, a być może jedna z bohaterek memuarów Bernarda Goldberga („Tylko gwiazdy są świadkami”). Fakt nie znalezienia przeze mnie jakiejkolwiek żywności w opuszczonych domach, jest w świetle wspomnień Goldberga zrozumiały, bowiem mieszkania były systematycznie penetrowane przez wygłodniałych, ukrywających się w bunkrach ludzi. Zresztą w większości Żydów.

Późny popołudniem Z. postanowił wracać. Okazało się jednak, że nie można znaleźć buszujących gdzieś po domach oboje moich krewnych. Po dłuższym na nich czekaniu Z. jednak zdecydował, że ruszamy w drogę powrotną sami, bez moich krewnych. Jednakże uszedłszy paręset metrów Z. zreflektował się, bo przecież bez nieodzownej przepustki, którą mieli przy sobie krewni, poruszanie się po mieście było wielce niebezpieczne. Objuczony tobołami ze „zorganizowanymi” łupami postanowił na moich krewnych zaczekać, a mnie wysłał z powrotem na miejsce naszych penetracji polecając odnaleźć oboje krewnych. Z lękiem graniczącym z paniką przemierzałem samotnie pustą Puławską.
Po przebyciu kilkuset metrów usłyszałem charakterystyczny jazgot pojazdu na gąsienicach i co pewien czas huki wystrzałów. Śpiesznie ukryłem się w najbliższym rozbitym przez pociski sklepie. Był to sklep z zabawkami. Po chwili ujrzałem toczący się Puławską transporter opancerzony na gąsienicach (Panzerspähwagen), który jadąc w kierunu śródmieścia strzelał co parędziesiąt metrów z pokładowego działka pojedynczymi strzałami po mijanych budynkach. Był to zapewne Niemców rodzaj rozrywki.

Po kolejnych przebytych setkach metrów spotkałem wreszcie powracających z łupami oboje rozeźlonych na Z. i na mnie krewnych („…uciekliście obaj!”). Po dotarciu do czekającego na nas Z. doszło między moimi dorosłymi współtowarzyszami do karczemnej kłótni; wykłócali się o to, kto kogo wystawił na niebezpieczeństwo. Kłótnia trwała zresztą przez całą drogę powrotną i ponawiana była w związku z tą wyprawą jeszcze wielokrotnie i w późniejszych czasach, także nawet i po wojnie.
W drodze powrotnej, mimo że byliśmy podejrzanie objuczeni tobołami, nie mieliśmy już konfliktów z posterunkami niemieckimi; jeden, bardzo liczny, ominęliśmy klucząc przez gruzy, a przy ostatnim tylko pobieżnie nas „obmacano”, choć toboły moich współtowarzyszy wyraźnie wskazywały na dokonaną przez nas zabronioną „Plünderung“.
Osobliwe mi się teraz wydaje, że trwający przez cały czas naszej wyprawy ostrzał z granatników z za Wisły, te rozrywające się w oddali granaty (w czasie ich lotu daje się słyszeć charakterystyczny furkot) nie przyprawiały nas o strach tak bardzo, jak lęk przed posterunkami niemieckimi.
Nie dowiedziałem się już nigdy, czy moi warszawscy krewni swój cenny skarb z ulicy Solec kiedykolwiek odzyskali. Nigdy już później o tym nie wspominali.

Adam,, mostek, PG.jpg
Plik ściągnięto 16037 raz(y) 114,04 KB

 
Antek 

Dołączył: 08 Lip 2011
Posty: 43
Wysłany: Sro Paź 19, 2011 10:40 pm   Uzupełnienie

Warszawa, Pruszków
Jeszcze jedna wyprawa do Warszawy.

Późną jesienią 1944 r., jeszcze przed moim udziałem w akcji „okopy”, pewien krewny zaproponował mi udział
(jako tłumacza**)

Zapomniałem dodać następujący komentarz: W czasie okupacji spędziłem kilka miesięcy u moich krewnych w Grudziądzu, wówczas zwanym Graudenz, jako że miasto leżało na ziemiach inkorporowanych przez Niemców do Rzeszy. Tam chodziłem z konieczności do niemieckiej szkoły, co w przekonaniu niektorych naszych warszawskich krewnych oznaczało "posiadać znajomość języka niemieckiego".
 
Antek 

Dołączył: 08 Lip 2011
Posty: 43
Wysłany: Czw Paź 20, 2011 1:28 am   errata

Z niezrozumiałychpowodów adresy uległy przekłamaniu, wałaściwy adres słowackiej pieśni verbunk „Natu svatu..”:
http://www.youtube.com/watch?v=nhyBmVahibg&feature=related

oraz słowackich tańców verbunk:
http://www.youtube.com/watch?v=Kdqyibe4d8A&feature=related

http://www.youtube.com/watch?v=AeAMEtQoVMs&feature=related
 
Antek 

Dołączył: 08 Lip 2011
Posty: 43
Wysłany: Czw Paź 27, 2011 1:12 am   Powspominam, pomarudzę

GDAŃSK.
ZNÓW NA PG

Zarówno Studium Wojskowe, jak i obowiązkowe zajęcia z Podstaw Marksizmu-Leninizmu były obowiązkowe, a wyniki zaliczeń i egzaminów z obu przedmiotów odpowiednio odnotowywane w indeksie.
Muszę wspomnieć o jeszcze jednym przedmiocie obowiązkowym zarówno w USP, jak i na PG – o nauce języka rosyjskiego. Pozytywnym skutkiem dużego nacisku kładzionego na ten przedmiot była na tyle dobra moja i wielu moich kolegów znajomość rosyjskiego, że pozwalała na skuteczne korzystanie z rosyjskich podręczników, których księgarnie oferowały szeroki asortyment. Wobec braku stosownej literatury technicznej polskiej i wobec śmiesznie niskich cen książek rosyjskich, z podręczników sowieckich korzystano powszechnie. Cechą wspólną wszystkich tych podręczników był niezwykle długi wstęp ideologiczny, w którym czytelnik mógł się dowiedzieć, że we wszystkich naukowych dziedzinach „pierwszymi na świecie” byli Rosjanie albo naukowcy radzieccy. Te wstępy inspirowały zresztą do niezliczonych przesmiewczych komentarzy i dowcipów.
Jedynie jako podręczniki do fizyki i matematyki obowiązywały prace konkretnych autorów polskich.
Studenci dzisiejsi nie są sobie w stanie wyobrazić, ile trudu wymagało zdobycie np. wszystkich pięciu tomów podręcznika do matematyki Pogorzelskiego; tom najtrudniejszy – piąty (bodaj matematyka wykreślna) pojawił się najpóźniej i w nielicznych egzemplarzach (wydany był w Szwecji). Studentów dzisiejszych, rozpieszczonych przeróżnymi kalkulatorami specjalistycznymi, o komputerze nawet nie wspomnę, mogą przyprawić o kolkę ze śmiechu suwaki logarytmiczne, które różnorakimi koneksjami sprowadzane były z zagranicy (krajowe i radzieckie były stosunkowo prymitywne). To samo dotyczy przyborników kreślarskich.
Zajęcia z kreśleń technicznych prowadził z moim rokiem prof. Kazimierz Bogacz (patrz zdjęcie). Świadomy cen bristolu namawiał nas, aby do sporządzania szkiców elementów maszyn (w czasie ćwiczeń) użyć taniego papieru pakunkowego. Kiedyś, gdy któryś z kolegów posłużył się takim papierem, ale wcześniej wymęczonym do opakowań, profesor rozeźlony pochwycił ów zmięty fragment arkusza i demonstrując go grupie stwierdził zgryźliwie, że oto swój szkic student-niechluj nanosi „na wielokrotnie używanej onucy”.
Załączam zdjęcie prof. K. Bogacza. (Niebawem dołączę zdjęcia kilku „moich” profesorów.

Mój brat uzyskał w tym czasie przydział na pokój sublokatorski w obszernym służbowym mieszkaniu na ul. Politechnicznej, zajmowanym przez rodzinę docenta na Wydz. Chemii PG, p. Andrzeja L.. (Oboje państwo L.. brali czynny udział w Powstaniu Warszawskim; małżonka p. Andrzej była łączniczką). Oboje państwo L. bez najmniejszego wahania zgodzili się na to, abym i ja zamieszkał wraz z bratem. Także nie mieli ci zacni państwo obiekcji, gdy wespół z nami zamieszkał później także mój serdeczny przyjaciel i kolega z roku, Zygmunt R., Kaszub rodem z podpuckiej wsi – z Mieroszyna. Umeblowanie naszego pokoju stanowiło stare, rozklekotane, ciężkie biurko oraz trzy kondygnacje metalowych łóżek (ze słomianymi siennikami!), bodaj wypożyczonych z któregoś z domów asystenckich. Państwo L. tylko z rzadka i bardzo nieśmiało prosili nas o zachowanie większej ciszy w nocy ze względu na ich małe dzieci (myślę, że na tym forum nie muszę odwoływać się do wyobraźni czytelnika, jak zachowuje się trójka młodych ludzi zmuszona wspólnie mieszkać w pomieszczeniu o wielkości ok. 2,5x4 m.).
Dopiero po latach, mając własne, przestronne mieszkanie i liczną rodzinę, mogłem w pełni docenić wielkoduszność i bezgraniczną cierpliwość owych naszych gospodarzy.

Pruszków
Wspomnę jedno z moich najbardziej dramatycznych wydarzeń, które w sposób szczególny utkwiło mi w pamięci. W listopadzie 1944 roku tenże mój nieszczęsny krewny St., organizator wyprawy po swoje skarby w Warszawie, zabrał mnie w roli tłumacza do pomocy w załatwianiu jakoby jakiejś intratnej transakcji z Niemcami. Wcześniej jednak nie poinformował mnie dokąd pójdziemy i z kim konkretnie zamierzał on odbyć rozmowę o owym „interesie”. O obojga moich krewny talentach do geszeftów, zwłaszcza tych niezbyt klarownych, okupacyjnych, krążyły w naszym klanie już wcześniej legendy, więc jego zamiar mnie nie zdziwił.
W umówionym dniu krewny St., już lekko wstawiony - co zresztą nie było u niego rzadkością - zaprowadził mnie do dużej piętrowej, luksusowej willi w bliskości pruszkowskiej stacji kolejki EKD. Przed bramą ogrodzenia budynku - jak zresztą przed wszystkimi zajętymi w czasie okupacji przez Niemców obiektami - wzniesiony był bunkier z worków z piaskiem, a w otworach strzelniczych ustawione były karabiny maszynowe. Z przerażeniem stwierdziłem, że była to siedziba jakiejś jednostki SS. Już u wejścia nastąpiły długie ceregiele z „wachą”, z dwoma zbrojnymi esesmanami. W końcu, w efekcie uporczywego żądania krewnego, zaprowadzono nas na piętro tej willi, do gabinetu zapewne dowódcy placówki (u wejścia do budynku wachman pobieżnie przeszukał mojego krewnego). W olbrzymim gabinecie przyjął nas wysoki, niemłody już oficer SS. Potraktował nas chłodno, ale bez gestu wrogości. W oknach tego wytwornie umeblowanego salonu ułożone były worki z piaskiem i wstawione karabiny maszynowe. Oficer odprawił eskortującego nas wachmana, poczym zasiadłszy za biurkiem (my stojąc w pewnej odległości od biurka) polecił wyłuszczyć sprawę. Krewny z naciskiem kazał mi dosłownie tłumaczyć treść swoich słów. Poczym zwrócił się do Niemca z następującą prośbą: „Chciałbym niezwłocznie wstąpić do ochotniczego polskiego legionu SS, aby u boku armii niemieckiej walczyć z bolszewikami”. Z przerażenia nie mogłem sklecić w miarę składnego zdania po niemiecku. Rozpaczliwie próbowałem nawet odwieść krewnego od dalszej rozmowy z SS-manem. Krewny jednak uparcie, wręcz gniewnie zażądał przetłumaczenia przeze mnie sformułowanych przez niego zdań. Z dużym trudem, jąkając się, wygłosiłem po niemiecku żądanie krewnego. Oficer przyglądał się nam długo, nie przerywając mojego nieskładnego bełkotu. Po chwili ciszy wstał z za biurka, podszedł do krewnego, poklepał go po ramieniu i oświadczył, że takiego polskiego legionu nie ma i z ironicznym uśmiechem stwierdził, że mój krewny zapewne przybył tu po kłótni ze swoją żoną, więc niech nie szuka pocieszenia u władz niemieckich. Następnie oznajmił, że nie ma teraz czasu na dalszą rozmowę i że powinniśmy niezwłocznie opuścić tę placówkę, a krewny powinien sobie pójść teraz do domu. Krewny upierał się jednak przy swoim, a ja jego wywody z konieczności ponownie tłumaczyłem na niemiecki. Oficer powtórzył raz jeszcze, że nie ma możliwości przyjęcia go na służbę, poczym zniecierpliwiony stwierdził, że owszem, być może przyjmie krewnego do swojej jednostki, ale najpierw powinien się on wyspać i pogodzić ze swoją „starą”. Powinien raz jeszcze swoją deklarację przemyśleć i zgłosić się doń ponownie następnego dnia. Tego krewny St. szczęśliwie już nie uczynił. Mój krewny się później wobec mnie wielokrotnie sumitował, zwłaszcza następnego dnia, po wytrzeźwieniu, tłumacząc, że istotnie miał ze swoją żoną burzliwą awanturę - co dla mnie nie było nowością, kłócili się oni oboje przecież nieustannie - i że chciał jej …w ten sposób dokuczyć. Prosił mnie też, żeby nikomu o tym zdarzeniu nie opowiadać. Słowa danego nie dotrzymałem, bo tę dla mnie dramatyczną przygodę jednak zrelacjonowałem matce, a po wojnie też i ojcu, po jego powrocie z obozu. Nigdy natomiast nie opowiedziałem o tym zdarzeniu zarówno małżonce krewnego St., ani też ich córce. Myślę jednak, że uczynił to przy jakiejś okazji i po dużym kielichu on sam, był on bowiem - będąc na rauszu - bardzo gadatliwy.
Powyższe muszę uzupełnić istotną informacją: ów niemiecki oficer nie miał racji twierdząc, że nie istniała polska kolaboracyjna jednostka militarna. W tym czasie uparcie krążyła w Pruszkowie pogłoska o formowaniu przez Niemców legionu polskiego do walki z Sowietami. Myślę, że krewny o tych pogłoskach również słyszał. Dopiero po latach dowiedziałem się, że owe pogłoski nie były pozbawione podstaw. Pod koniec listopada 1944 r. Niemcy ogłosili w Krakowie i w szeregu innych miejscowości Generalnego Gubernatorstwa nabór do „Polskiej Służby Pomocniczej przy Niemieckich Siłach Zbrojnych”, która docelowo miała liczyć 12000 polskich uzbrojonych ochotników. W ślad za tym odbył się w Krakowie nawet przemarsz 50-osobowej polskiej jednostki złożonej z mężczyzn i kobiet w mundurach niemieckich i śpiewających polskie piosenki wojskowe. Według danych organizacji podziemnych Niemcom udało się wówczas pozyskać 471 polskich ochotników.

Inna moja przygoda, a raczej zdarzenie tragikomiczne: Powracając pewnego mroźnego dnia zimą ‘44/’45 do „naszego” domu, na ulicę Helenowską, pobiegłem drogą wiodącą na przełaj, przemierzając także podwórza pruszkowskich podmiejskich ruder. (Powracałem od fryzjera, z którym moja matka wynegocjowała wcześniej zgodę na strzyżenie mojej od miesięcy nie strzyżonej i pełnej robactwa grzywy). Za jedną z przydomowych komórek wystawał ponad poziom gruntu niski murek w kształcie prostokąta, sprawiający wrażenie fundamentu pod jakąś przyszłą przybudówkę istniejącej komórki. Wnętrze tego obmurowania było przyprószone śniegiem i wyglądało jak zwykły grunt. Wbiegłszy na to wnętrze wpadłem nagle po szyję ...w fekalia. Było to bowiem prymitywne, niczym nie zabezpieczone szambo. W pobliżu nie było ludzi, nikt nie usłyszał mojego rozpaczliwego wołania o pomoc. Resztkami sił udało mi się jednak jakoś z tego gęstego, częściowo zmarzniętego błota wydostać i przemarznięty z trudem dotarłem do domu, do domu przecież prawie nie ogrzanego, no i oczywiście pozbawionego łazienki. Nie posiadaliśmy nawet większej miednicy, w której mógłbym się porządnie umyć, a przy tym nie miałem nawet jakiejkolwiek zapasowej części bielizny ani odzieży.

Zimowe miesiące ‘44/’45 były okresem naszej skrajnej nędzy; głód i zimno sprawiły, że moja siostra i ja pokryci byliśmy wrzodami, po których głębokie blizny nosimy do dzisiaj.

W nocy z16. na 17, stycznia 1945 roku Niemcy opuścili Pruszków.
Pozdrawiam
Antek

Prof. Kazimierz Bogacz.gif
Plik ściągnięto 15941 raz(y) 61,55 KB

 
Antek 

Dołączył: 08 Lip 2011
Posty: 43
Wysłany: Pon Lis 07, 2011 12:28 am   Powspominam, pomarudzę

GDAŃSK.
PG

Trudności materialne pierwszego roku studiów skłoniły mnie do ponownego podjęcia pracy w I Katedrze Fizyki i do kontynuacji studiów na kursie wieczorowym. I Katedrą Fizyki kierował teraz prof. Włodzimierz Mościcki. Poza przypisaną mi obsługą serwisową pracowni studenckich katedry uczestniczyłem w pracach związanych z montażem urządzeń elektronicznych do badań izotopowych. Mój budżet uzupełniałem pracami zleconymi, a także naprawami sprzętu radiotechnicznego. Dużym udogodnieniem w tym względzie była możliwość zaopatrywania się w niezwykle tanie, a na rynku trudnodostępne lampy elektronowe w magazynach SKRK (Społeczny Komitet Radiofonizacji Kraju). Rzecz na tamte czasy niesłychana - wystarczyło być członkiem tej politycznie całkowicie neutalnej organizacji, aby dostąpić tego cennego przywileju. I to w sytuacji, gdy warunkiem nabycia w sklepie uspołecznionej sieci handlowej zwykłej żaróweczki do latarki, należało …zdać w sklepie podobną żaróweczkę uszkodzoną, bądź tylko jej metalowy cokolik!

W połowie lat 50. brat się ożenił i otrzymał wygodniejsze mieszkanie, a ja, nie mając formalnego prawa do zajmowanego dotąd przez brata pokoju, zmuszony byłem z tego wygodnego pokoiku u państwa L. się wyprowadzić. Mój ożenek sprawę lokum skomplikował jeszcze bardziej. Jednakże po dłuższych staraniach otrzymałem pokój asystencki na pierwszy piętrze budynku „Bratniaka” przy ul. Siedlickiej. To jednopokojowe mieszkanie miało wprawdzie swoje zalety, ale więcej wad. Na parterze pod naszym pokojem miała swoją aktywną i bardzo głośną działalność kawiarnia „Kwadratowa”. W szeregu pomieszczeń na naszym piętrze mieściła się studencka spółdzielnia produkująca świece (mocno smrodliwą technologią) i modne plastikowe krawaty (takie pokraczne króćce na gumkę). W biurach spółdzielni odbywały się często huczne i zakrapiane imprezy. Na tymże piętrze mieścił się osobliwy „węzeł kuchenno-toaletowy”, z którego korzystali mieszkańcy pokoi asystenckich (kilka Rodzin), pracownicy spółdzielni oraz liczni studenci (na parterze mieściła się duża stołówka studencka). Ów „węzeł” mieścił kilkolufowe toalety, a przedsionek tej toalety (między oboma pomieszczeniami nie było drzwi!) stanowił kuchnię dla mieszkańców (wielopalnikowy ruszt z prymitywnie pospawanych kątowników). Na podłodze toalety nierzadko odpoczywali uczestnicy spółdzielnianych fet. Plagą małżeństw zamieszkujących pokoje asystenckie było niszczenie wózków dziecięcych; bowiem na wystawianych na korytarz wózkach studenci urządzali sobie przejażdżki.

Dużym przeżyciem dla studentów i pracowników PG były w roku 1956 tzw. wydarzenia październikowe. Powrócę do nich w innym moim wpisie.

Pruszków
W połowie stycznia 1945 r. władze okupacyjne rozplakatowały zarządzenie głoszące, że 16. stycznia winna nastąpić ewakuacja całej cywilnej ludności Pruszkowa, z dobrze znanym nam uzasadnieniem - aby uchronić ludność cywilną przed skutkami mających nastąpić walk. Tu, w Pruszkowie jednak nikt się do tego nie zastosował. My jednakże, pomni wcześniejszych doświadczeń, spakowaliśmy mimo wszystko nasz skromny dobytek i przygotowaliśmy się do kolejnej wędrówki. Nie mieliśmy zresztą tutaj wiele do stracenia.
Tego wieczora solidnie nagrzaliśmy resztką opału naszą izbę (kuchnia) i spakowani, leżąc w odzieży na naszym słomianym barłogu, czekaliśmy ranka na ew. przymusowy wymarsz. Jeszcze tego samego wieczora Niemcy opuścili rejon Pruszkowa bez walki. Opuszczając Pruszków i okolice Niemcy wysadzili w powietrze swoje magazyny materiałów bojowych mieszczące się w bunkrze-ziemiance w pobliskim Komorowie,.
W nocy z 16. na 17. stycznia dotknęło mnie kolejne tragikomiczne wydarzenie.
Uwaga! Czytelnik wrażliwy (czyli tzw. „obrzydliwy”) nie powinien tego akapitu czytać!
Na kuchni kaflowej stał jak zwykle gliniany garnek z kawą zbożową. Tej nocy, spragniony, bo gorączkujący sięgnąłem w ciemności po tę ciepłą jeszcze kawę. Pijąc stwierdziłem, że połykam jakby kożuchy z mleka. Zdziwiło mnie to niepomiernie, bo przecież mleka nie piliśmy od miesięcy. Poczym w ustach znalazły się jakby zapałki. Po pełnym oprzytomnieniu i zaświeceniu świeczki stwierdziłem, że to resztki ...rozgotowanej myszy, która widocznie wpadła w nocy do kawy. Incydent zakończyły zbiorowe wymioty całej rodziny.
Przez wiele późniejszych lat wydarzenie to było w naszej rodzinie przedmiotem wygłaszanych pod moim adresem uszczypliwości. Skutkiem tego wydarzenia pozostał mój trwały wstręt do kożuchów w mleku.


Reakcja ludności na wkraczanie do Pruszkowa oddziałów kościuszkowskich nie miała wiele wspólnego z obrazami euforycznej radości, jakie oglądaliśmy przez późniejsze lata w kronikach filmowych. Wg mnie pośród pruszkowian zapanował nastrój ulgi i radości z cieniem przygnębienia. Zresztą wojsko raczej przez Pruszków tylko przetaczało się, zmierzając na zachód.
Jedyni Rosjanie, jakich w czasie następnych dni sporadycznie widywałem na ulicach miasta, to małe grupy liczące trzech lub czterech żołnierzy w błękitnych czapkach najczęściej prowadzących pojedynczych cywilów. Niebawem słyszało się o aresztowaniach tzw. „zdrajców narodu”, czyli żołnierzy AK i BCh dokonywanych przez NKWD i już aktywnych funkcjonariuszy UB.

Wiele więcej szczegółów zapamiętanych przeze mnie z owego 17. stycznia dotyczyło jednakże całkowicie innego zdarzenia.
Owego dnia obaj z bratem wywołani zostaliśmy z domu wcześnie rano przez naszych pruszkowskich przyjaciół. (Nawoływali się śpiewnym hasłem o brzmieniu: „kaczaaaaik”!)
Posłużenie się wobec tych znacznie starszych od nas młodych mężczyzn mianem przyjaciół nie odzwierciedla w pełni mojego brata i moje z nimi związki. Dorośli mieli dla nich określenie zdecydowanie pejoratywne: „tutejsza łobuzeria”. Już wówczas znane było uszczypliwe określenie dla Pruszkowa - „Opryszków”.
Nas obu, po krótkim okresie „obwąchiwania” nas, traktowali z sympatią i niejako opiekuńczo, wprowadzając nas w tajniki lokalnych zwyczajów; np. pouczali, jak „organizować” opał z pobliskiego lasu (użyczali nam piły i siekiery), ziemniaki i buraki z pobliskiego Helenowa itp.. Częstokroć obdarowywali nas chlebem i wiktuałami przynoszonymi z domu. Przed wigilią Bożego Narodzenia mieliśmy od niektórych z nich zaproszenia na kolację, z czego nie mogliśmy skorzystać z wiadomych względów higienicznych (oględnie rzecz określając).

Opuszczając Pruszków Niemcy wysadzili w powietrze magazyn materiałów bojowych mieszczący się w bunkrze-ziemiance w pobliskim Komorowie. Nasi zbrojni w plecaki pruszkowscy koledzy poprowadzili nas do Komorowa do miejsca owego zdetonowanego niemieckiego magazynu. Tutaj gawiedź, a głównie okoliczna dzieciarnia, skrzętnie zbierała porozrzucane przez eksplozje atrakcyjne bojowe „zabawki”. Łupy, stanowiące jeszcze przed niewieloma godzinami chronione niemieckie materiały wojskowe, znosiliśmy do domu i my obaj z bratem. M.in. skrzynki z laskami dynamitu, kostki amerykańskiego trotylu w osobliwych metalowych, hermetycznych pojemnikach (zapewne przejęte przez Niemców ze zrzutów alianckich), drewniane „piórniki” ze spłonkami lontowymi, spłonki elektryczne, zwoje lontu, różnorakie zapalniki do min przeciwpiechotnych i t.p..
Dokonywane następnie przez nas obu doświadczalne eksplozje i to w bliskości naszego i sąsiedzkich domów sprawiły, że w paru z nich wyleciały szyby. Kiedy sobie przypomnę różne związane z tymi praktykami szczegóły z owych dni, to nasuwa się wniosek, że obaj tylko cudem uszliśmy z tych eksperymentów z życiem.

W arkana posługiwania się tymi materiałami bojowymi wprowadzali nas, pouczając co do czego służy i demonstrując, jak te materiały „spożytkować” (nigdy nie znalazłem odpowiedzi na to, skąd ci młodzi ludzie tę wiedzę posiedli). Natomiast naszymi eksperymentami pirotechnicznymi mocno naraziliśmy się naszym skądinąd porządnym pruszkowskim sąsiadom, którzy przecież aż do owych dni odnosili się do nas z dużą życzliwością.
Zdobyte w tamtych dniach doświadczenia rychło nam się przydały w Grudziądzu i być może uchroniły od nieszczęścia w chwili ponownego zetknięcia się przez nas z nieprawdopodobnie licznym asortymentem i mnogością tego rodzaju akcesoriów bojowych.

Pozdrawiam
Antek
 
Antek 

Dołączył: 08 Lip 2011
Posty: 43
Wysłany: Wto Lis 22, 2011 1:05 am   Powspominam, pomarudzę

GDAŃSK.
PG

Wspomnę o znamiennym zdarzeniu, jakie miało miejsce na PG w pierwszej połowie lat 50. Owego dnia wykonywałem prace zlecone w pracowni Katedry Mostów. Przybyły asystent poinformował obecnych, że jakiś domorosły wynalazca właśnie demonstruje w parkowej części PG swój wynalazek.
W miejscu pokazu już pracowała duża przemysłowa sprężarka, na trawie leżały węże i różnych rozmiarów walcowate metalowe przedmioty przypominające pociski artyleryjskie. Po chwili prowadzący pokaz wynalazca zademonstrował działanie tych urządzeń. W jego komentarzu padało odnoszące się do urządzeń określenie - „kret”. Jeden z demonstrowanych „kretów” wprowadzony w niewielkie wzniesienie wynurzył się po pewnym czasie w odległym miejscu wzniesienia. Komentarze widzów były bardzo różne, w większości krytyczne. W późniejszych rozmowach w Katedrze stwierdzono, że żaden z profesorów katedr, do których adresowany był pokaz, nie pojawili się na pokazie. Sprawa „kretów” była w Katedrze Mostów jeszcze niejednokrotnie dyskutowana. Myślę, że nie tylko w tej katedrze.
Jeśli dobrze pamiętam, ów wynalazca miał zarówno trudności w opatentowaniu swojego wynalazku, jak i w znalezieniu potencjalnego producenta dla swoich – teraz tak powszechnie używanych - kretów.

Wielkim przeżyciem zarówno dla społeczności studenckiej, jak i dla pracowników PG były tzw. wydarzenia październikowe roku 1956.
W końcu października odbyło się na placu przed głównym budynkiem szereg wieców, przez kilka dni wiecowano do późnych godzin nocnych. Żarliwe przemówienia wygłaszali z zaimprowizowanej trybuny nie tylko studenci, niektórzy pracownicy, delegaci dużych zakładów przemysłowych, ale także oficerowie wojska i Marynarki Wojennej. Jeden z oficerów MW w dramatycznym geście podeptał swoją sowieckiego kroju czapkę wojskową i deklarował już więcej nie wdzieje munduru (wówczas także sowieckiego kroju), póki nie zostanie przywrócone tradycyjne umundurowanie marynarki polskiej. Inny oficer oświadczył – ku niesłychanemu entuzjazmowi zebranych - że dołoży starań, aby w gdańskim garnizonie sformowany został specjalny batalion marynarzy, który uda się do Warszawy, by stanowić gwardię przyboczną nowego genseka – Gomułki. Wielokrotnie wygłaszano żądanie, aby wykładowcy Katedry Podstaw Marksizmu-Leninizmu zadeklarowali swoje poparcie dla Gomułki i nowych władz partyjnych. Jednakże nikt z tej katedry na wiecach się nie pojawił.
Oczywiście i ja w swojej naiwności uczestniczyłem w tym burzliwym wiecowaniu. Jedyne dwa spośród wykonanych przeze mnie na jednym z wieców zdjęć z pomocą flesza (z lampami spaleniowymi), załączam niżej. Ich jakość techniczna całkowicie je dyskwalifikuje, załączam je jako ciekawostkę.
Niestety nie pamiętam, kto te wiece organizował, przypuszczalnie ZSP.

Rychło polskie społeczeństwo przekonało się, że cała ta zmiana garnituru partyjnych dygnitarzy i głoszone hasła w rodzaju „odnowa”, „demokratyzacja” i tym podobne, były tylko kolejnym oszukańczym manewrem komunistów.

Pruszków
Przyznana przez nowe władze kwota bodaj 500 zł na Kenkartę ( nowy banknot. tzw. lubelski, kolokwialnie nadal określany „góralem”, potocznym mianem okupacyjnej pięćsetki) szybko została przez moją rodzinę skonsumowana, łagodząc nędzę tylko na krótko. Z licznych rodzinnych narad wypływał niezmiennie jeden wniosek – szukajmy pilnie pomocy u naszych krewnych w Grudziądzu. Ostatecznie ustalono wspólnie, że w podróż do Grudziądza, do naszych krewnych, udam się ja sam, bowiem mama i mała siostra były najbardziej schorowane, a brat, jako z nas najsilniejszy i najbardziej operatywny powinien się nimi zaopiekować.
W tamtym czasie żadna instytucja nowej władzy nie była w stanie udzielić informacji o aktualnym przebiegu frontu, także nie mogła odpowiedzieć na pytanie, czy linia frontu już Grudziądz minęła. Mimo to, wyjazd mój był sprawą przesądzoną i pilną, bowiem w istniejących warunkach nie byliśmy w stanie utrzymać się dłużej przy życiu.

Jedyną, w miarę funkcjonującą stacją kolejową w najbliższej okolicy, była mała stacyjka w Ożarowie. Po wielogodzinnym oczekiwaniu przybył sowiecki wojskowy pociąg towarowy zmierzający z dostawami gdzieś na północ, ponoć w kierunku frontu; stacja docelowa pociągu była, oczywiście, ściśle tajna, ale według pogłosek - Toruń. Po długich targach z Ruskimi popartych przezornie zabraną przez współpodróżnych uniwersalną w tych czasach „walutą” – bimbrem - wpuszczono wreszcie czekającą na peronie gromadę złożoną z kilkudziesięciu osób do jedynego wolnego, odkrytego wagonu towarowego, do tzw. lory. Jazda przy siarczystym mrozie trwała szereg godzin, ziąb był więc wielce dokuczliwy, zwłaszcza że miałem na sobie tylko połatane letnie ubranie, zresztą moje jedyne. Dokuczały niezabliźnione wrzody.
Mimo wielogodzinnej jazdy, pociąg ujechał zaledwie kilkadziesiąt kilometrów, a postój miał potrwać do następnego dnia. Do kolejnej stacji kolejowej, skąd jakoby miały kursować jakieś wojskowe pociągi w kierunku zachodnim, wszyscy podróżni musieli udać się już pieszo. Wielokilometrowa wędrówka polnymi drogami, przez pobojowiska, trwała kolejne godziny. Mijaliśmy ponure obrazy spalonych gospodarstw i rozbitych wojskowych pojazdów, wszędzie świeże ślady walk; swąd pogorzelisk i padłych zwierząt. Nocleg w jakiejś niewielkiej stacyjce; pośrodku niewielkiego pomieszczenia będącego kiedyś poczekalnią Rosjanie, przy rozpalonym na posadzce ognisku, spożywali wojskowy posiłek; menu tradycyjne - chleb ze słoniną i cebula. Oczywiście nie bez sowitego zakrapiania. Przysiadłszy się do nich, aby się ogrzać przy ognisku, ci bez pytania podali i mnie pajdy chleba z sała i łuk, co przyjąłem z niepomierną radością. Podobnie zresztą traktowali mnie Ruscy – i nie tylko mnie - w kilku innych sytuacjach.
Następnego dnia znowu jazda przypadkowymi wojskowymi pociągami i okrężnymi trasami (szosy zdewastowane, zatarasowane zniszczonymi pojazdami, mosty wysadzone). Duże odcinki trasy pokonywałem wespół z innymi podróżnymi pieszo. Po drodze liczne mniej lub bardziej zniszczone miejscowości, m. in. Włocławek. Późnym wieczorem, po kilkunastu godzinach wędrówki, dotarłem do Wąbrzeźna.
Przytoczę tu pewien epizod. W Wąbrzeźnie, podobnie jak zresztą i w innych miejscowościach, mieszkańcy na ogół odmawiali podróżnym noclegu. I trudno się było tym zastraszonym ludziom dziwić - zewsząd czyhały na nich zagrożenia; niemiecki okupant dopiero co uszedł, a „wyzwoliciele” okazali się od nich nie lepsi. Trudno było oczekiwać, aby mnie, zwłaszcza wobec mojego wyglądu, potraktowano inaczej (najczęściej nawet drzwi nie chciano otworzyć). W swojej bezradności poprosiłem o nocleg kwaterujących w opuszczonym budynku sowieckich żołnierzy. Jakiś oficer postanowił pomóc w zakwaterowaniu mnie u tutejszych mieszkańców. W najbliższym niewielkim budynku stanowczo odmówiono udzielenia mi schronienia. Oficer sięgnął do kabury, a mieszkańcy uznali ten gest jako „propozycję nie do odrzucenia”. Nie muszę opisywać mojego w zaistniałej kłopotliwej sytuacji paskudnego samopoczucia. W całej tej wędrówce tkwiła we mnie, podobnie, jak i w większości wędrujących podróżnych brzydka, irracjonalna niechęć do tubylców.
Ludzie ci po dłuższej ze mną rozmowie złagodnieli, poczęstowali kolacją, a nawet przygotowali na dalszą podróż wałówkę. Przezornie jednak umieścili mnie w cudzym, luksusowym zresztą, mieszkaniu, nad którym tylko sprawowali opiekę, bowiem właściciele tego mieszkania, folksdojcze, uciekli wraz z Niemcami na zachód. Tu wreszcie, w komfortowej, choć zimnej sypialni (nie ogrzewane było całe owo mieszkanie) wypocząłem po królewsku. Jakoś w najmniejszej mierze nie gryzło mnie, „besprizornego”, wówczas sumienie, że pozostawiłem tu część moich „osobistych” pasożytów.


Podróżni w czasie tułaczych wędrówek z reguły starali się dla bezpieczeństwa łączyć w liczniejsze grupy. Czyniłem to i ja, ale raczej z innych motywów.
Za Radzynem przyłączyłem się do dwóch niedawnych więźniów obozu koncentracyjnego. Jednym z nich był już niemłody pan Ł.. Po drodze Ł. dobywał często swojego pistoletu (niemal nowy Luger-„parabellum”) i powielekroć powtarzał, czemu miała służyć jego „spluwa”. Zmierzał on mianowicie do Łasina, do swojego domu, do żony, żeby ją - jak twierdził - zastrzelić, bo jak się wcześniej dowiedział, w czasie, gdy on siedział w obozie, ona rzekomo zabawiała się z Niemcami.

Pod koniec lutego dotarłem do podgrudziądzkiej wsi Marusza. Już z odległości dziesiątków kilometrów docierał do nas nieustanny grzmot dział i ryk katiusz, a horyzont przesłaniał dym płonącego Grudziądza. Przez ostatnie kilometry drogi, wobec bliskości frontu, nękani byliśmy często przez sowieckie patrole wojskowe usiłujące podróżnych zawrócić z drogi (z reguły pokrzykiwano: „...paszli won, zdzieś front!”). Moi dorośli towarzysze doskonale radzili sobie z Rosjanami, równie dobrze posługując się łamanym rosyjskim i biegłą słowiańską „łaciną”.
Tu okazało się, że o Grudziądz, przez Niemców określony jako „Festung Graudenz”, wciąż trwają walki.

Pozdrawiam
Antek

Październik 56a.gif
Plik ściągnięto 15729 raz(y) 67,99 KB

Październik 56b.gif
Plik ściągnięto 15729 raz(y) 61,42 KB

 
Antek 

Dołączył: 08 Lip 2011
Posty: 43
Wysłany: Wto Lis 29, 2011 11:57 am   Powspominam, pomarudzę

GDAŃSK.
PG

Na zakończenie wspomnień z lat moich związków z Politechniką Gdańską jeszcze tylko krótko o pewnym epizodzie.
Moim przełożonym w ostatnich latach pracy w Katedrze Fizyki był prof. Włodzimierz Mościcki. Ten wymagający – choć już nie tak surowy zwierzchnik jak prof. Piekara – wyraził zgodę na remontowanie przeze mnie na terenie PG mojej (zdobytej jakimś handlem wymiennym) mieczowej jolki żaglowej (8 m2 żagla). Stanowisko remontowe urządziłem sobie w bliskości lewego skrzydła budynku głównego mieszczącego obie katedry fizyki, vis-a-vis okien Audytorium Maximum i mieszkania rodzinnego woźnego Katedry.
Teraz, w jesiennym wieku, wydaje mi się niepojęte, że w tym hektycznym czasie - studia, praca, rodzina - znajdywałem jeszcze czas na tak czasochłonną pasję: remont drewnianego kadłuba i wykonanie wielu metalowych okuć, m. in. wantów, stalowych płatów miecza i steru itp.. I jeszcze rzecz zapewne teraz w Trójmieście nie do zrealizowania - przewiozłem z Sopotu do Wrzeszcza przytroczony do roweru 8-metrowej długości świerkowy maszt do mojej łódki.

Wobec faktu powiększenia się mojej rodziny i stosunkowo niskiego wynagrodzenia na PG, zmieniłem po ukończeniu studiów miejsce pracy. Niewiele lat później mój pracodawca (instytucja państwowa, której działalność oparta jest na technologii elektronicznej) przeniósł mnie służbowo (i awansował) do swojej placówki w Szczecinie, gdzie zapewnił mi także wygodne mieszkanie rodzinne.
N.B. W Szczecinie współpracowałem z jednym z byłych asystentów Katedry Fizyki, z Wackiem O., który po ukończeniu studiów (we wczesnych latach 50.) zgodnie z nakazem pracy zajmował odpowiedzialne stanowisko w bratniej instytucji w Szczecinie.
W owej instytucji pracowałem do emerytury, także poza mój wiek emerytalny.


Pozwolę sobie jeszcze na kontynuację moich wspomnień z lat 1945 – 1947, zamieszczając kilka dalszych wpisów na nin. forum.

Wędrówka
Grudziądz
Za sprawą liczebności sowieckiego wojska niewielka wioska Marusza sprawiała wrażenie małego ruchliwego miasteczka. N.B. także współczesna Marusza jest nadal niewielką podgrudziądzką wioską. Na skraju wsi okopane były stanowiska baterii artylerii i katiusz, które co parędziesiąt minut z rykiem ostrzeliwały Grudziądz, zwany przez Rosjan z niemiecka „graudenc” (Graudenz).
Tu, w tej małej wiosce, przyjęła mnie pod dach swojego ubogiego folwarcznego czworaka rodzina robotników rolnych pobliskiego majątku. Mimo, iż była to liczna rodzina, a czworacze mieszkanie ciasne, uczynili to bez wahania. We wsi panował „chemiczny” swąd prochu i spalenizny docierający z płonącego miasta, nękał huk dział i ryk katiusz. Dla mnie najważniejszy teraz był fakt, że wreszcie mam dach nad głową, że nie marznę, że mam pod dostatkiem jedzenia i jestem pośród przychylnych mi ludzi!
Wciąż przybywającym podróżnym dalej pójść stanowczo nie pozwolono - nieopodal przebiegała linia frontu. Większość przybyszów udawała się w drogę powrotną. Ja postanowiłem cierpliwie czekać do zakończenia walk.
Moi gospodarze byli do tej sytuacji dobrze przygotowani; przechowywali parę zakopanych beczek z zasoloną rąbanką i wędlinami, pod dostatkiem też mieli ziemniaków i mąki. Dobra te zmyślnie i skutecznie ukrywali zarówno przed rekwizycjami niemieckimi, jak i sowieckimi. Mięso było wprawdzie zjełczałe, ale któż z tego powodu wówczas grymasił, a już na pewno nie ja. Liczni Rosjanie zachowywali się w miarę układnie, nie nękali tutejszej ludności rabunkami, nie słyszało się też tu o gwałtach. Być może była to zasługa bliskości sowieckiego sztabu zainstalowanego w pobliskim majątku.

Wreszcie też po raz pierwszy od dłuższego czasu mogłem się myć w ciepłej wodzie i dokonać odwszenia, choć mało skutecznego, przecie sami gospodarze toczyli z własnym robactwem trudne boje.
Na zadawane Rosjanom pytania o czasową perspektywę wyzwolenia Grudziądza, odpowiedź z reguły brzmiała: „...uże zawtra”. Czekając więc na zakończenie walk o Festung Graudenz i zażywając atmosfery odprężenia, mogłem penetrować najbliższe okolice. W pobliskim lesie napotkałem pozostawione przez jakąś niemiecką jednostkę wojskową obozowisko ze sprzętem bojowym. Świadom jednak byłem, że jakiekolwiek próby jego „użytkowania” byłyby - ze względu na toczące się w pobliżu walki - niezbyt bezpieczne. Niemcy pozostawili tu m. in. osobliwe namioty wykonane ze sklejki (wielobok o średnicy ok. 3 m z dachem w formie płaskiego ostrosłupa). Wokół namiotów leżały wojskowe tobogany w kształcie niewielkich białych łódek o konstrukcji „słomkowej” (o długości ok. 2 m, szerokości 0,8 m i głębokości 0,4 m).

Któregoś dnia dało się zauważyć wielkie poruszenie wśród sowieckich żołnierzy. Do operujących tu jednostek artylerii i katiusz przybył jakiś wyższej rangi oficer (znacznie później, w oparciu o historiografię wywnioskowałem, że mógł to być generał Rachimow). Odziany był - podobnie, jak kilku innych widywanych przeze mnie oficerów sowieckich - w kaukaską, czarną filcową pelerynę i w kozacką karakułową papachę. Wśród Rosjan rozeszła się fama, jakoby Niemcy powiesili na wieży kościoła ewangelickiego sowieckich parlamentariuszy, a rozpętany później wzmożony ostrzał miasta, jakby tę wieść potwierdzał. Jednakże w powojennej historiografii znalazłem jedynie informację, że niemieckie dowództwo „Festung Graudenz” (gen. Fricke) odrzuciło sowieckie ultimatum żądające bezwarunkowej kapitulacji. Natomiast o zamordowaniu sowieckich parlamentariuszy nigdzie nie znalazłem najmniejszej wzmianki, było to zapewne celowe sianie propagandy grozy przez politruków dla wzmocnienia ducha bojowego krasnoarmiejców. Z memuarów starszego kaprala wermachtu Conrada, uczestnika tamtych walk, wynika, że Rosjanie wysyłali oficjalnych parlamentariuszy po kilkakroć, a rolę tę powierzano najczęściej jeńcom niemieckim, działaczom „Antifa”. Kilku z nich udawało się nawet na własną rękę do „kotła” usiłując przekonać poszczególnych dowódców jednostek wermachtu i swoich wermachtowskich towarzyszy do złożenia broni.
W rzeczywistości kapitulacja Niemców była zasługą sowieckiego majora Lwa Kopelewa (znanego radzieckiego pisarza, Żyda z pochodzenia, biegle władającego niemieckim), który wynegocjował z Niemcami kapitulację. N.B. Kopelew został w ostatnich dniach wojny osadzony w łagrach za „okazane współczucie z Niemcami”. W istocie Kopelew zabiegał u sowieckiego wyższego dowództwa o spowodowanie zaprzestania gwałtów na Niemkach i masowych rabunków.

Bodaj 6. marca wybuchła radość pośród wojska – obrońcy „Festung Graudenz” skapitulowali. Wczesnym rankiem następnego dnia ruszyłem z grupą przybyłych byłych więźniów obozu w kierunku miasta. Moi dorośli współtowarzysze niecierpliwie usiłowali zatrzymać przejeżdżające wojskowe pojazdy, bowiem przed nami było kilka kilometrów drogi. Wreszcie zatrzymał się GAZ pełen beczek z benzyną. Moi współpodróżni musieli jednak za przewóz oddać kierowcy resztę swojego zapasu „waluty”, czyli butelkę bimbru. Wczesnym przedpołudniem dotarliśmy owym autem do przedmieścia Grudziądza. Przed rogatką miasta ustawionej na ul. Chełmińskiej (posterunek wojskowy z prowizorycznym szlabanem) lękliwy ruski kierowca kazał nam zsiąść z wozu.
Do śródmieścia zmierzałem ulicami Chełmińską i Toruńską. Widok tego niegdyś przytulnego, spokojnego miasta był żałosny – dewastacje, ruiny, zgliszcza. Obrazy dobrze znane mi z Warszawy: ulice zalegały gruzy i zwłoki - niemal wyłącznie żołnierzy niemieckich. W wielu miejscach wciąż jeszcze płonęły budynki. Z dużym trudem dobrnąłem do śródmieścia, do Trynki (niewielki płynący przez miasto strumyk). Dawne reprezentacyjne centrum - otoczenie obecnego pl. 23-go Stycznia - całkowicie legło w gruzach, w miejscu dawnego mostu przez Trynkę widniała wielka pryzma gruzu powstała z sąsiadujących z mostem zburzonych domów. Wzdłuż stromych brzegów tej niewielkiej rzeczki leżały rzędy trupów esesmanów leżących jeszcze przy swoim sprzęcie bojowym. Na ulicach trwał ożywiony ruch pieszy sowieckich żołnierzy (ulice były nieprzejezdne), tylko tu i ówdzie truchtem przemykali pośród Rosjan wylęknieni grudziądzanie. Właśnie tu, przy zburzonym moście na Trynce spotkałem zaaferowaną moją ciotkę H.. Na mój widok osłupiała, była zaskoczona, że widzi mnie żywego, bowiem według krążącej w Grudziądzu rodzinnej famy (tu mieszkali wszyscy nasi krewni po kądzieli), cała moja rodzina jakoby zginęła w powstaniu warszawskim. Zasypała mnie pytaniami, ale nie czekając na odpowiedzi podała mi śpiesznie swój nowy adres przy ul. Strzeleckiej, bowiem ich dotychczasowe mieszkanie przy Ogrodowej zostało rozbite przez pocisk. Poczym śpiesznie pobiegła do swoich.
Jednym z moich celów było dotarcie do wujostwa mieszkających przy ulicy Groblowej. Ciotka H. uprzedziła mnie, że wujostwa tam nie zastanę, ale nie mogłem się oprzeć, by zajrzeć do ich mieszkania, było ono dla mnie niegdyś jakby drugim domem, bowiem wcześniej mieszkali tam moi dziadkowie, u których często przed wojną bywaliśmy. Drzwi do wujostwa mieszkania, jak zresztą i do większości mieszkań tego domu, były ordynarnie wyłamane, a mieszkanie totalnie splądrowane i obsr..e - w tamtym czasie nieomylny znak bytności krasnoarmiejców. W pokoju wypoczynkowym brakowało połowy zewnętrznej ściany - skutek uderzenia pocisku. Spenetrowałem mieszkanie nie znajdując jednakże wiele ze znanego mi jego wyposażenia; sprawcami grabieży mebli i odzieży zapewne nie byli Rosjanie. Pośród bezładnie rozrzuconych poniszczonych sprzętów domowych znalazłem niemieckie wojskowe buty narciarskie strzelców górskich, t.zw. „Gebirgsjäger”. Były one wprawdzie o kilka numerów za duże, ale ważne, że całe i suche. Służyły mi one (z późniejszym przyzwoleniem wujka) jako całodzienne zimowe i letnie obuwie jeszcze przez długi okres czasu, bo niemal do końca lat 40..
Wujek P., w niewiele czasu po podpisaniu folkslisty III. grupy, został wcielony do wermachtu i rychło znalazł się na Bałkanach (w Jugosławii i Albanii).

Zmierzchało. Obawiając się, że nie zastanę pod znanym mi starym adresem także i wujostwo T.K., przezornie udałem się do ciotki H. na ul. Strzelecką. Tam jednakże odczułem, że moim przybyciem wprawiłem ją w niemałe zakłopotanie. Odniosłem wrażenie, że już sam widok mojej powierzchowności sprawił, że ciotka z niechęcią powitała moje przybycie. Być może i dlatego, że pojawiła się dodatkowa gęba do nakarmienia. W tamtej sytuacji trudno zresztą było się ciotce dziwić. Moi kuzyni, a zwłaszcza najstarszy z nich, pilnie zajęci byli „organizowaniem” w opuszczonych przez Niemców mieszkaniach różnych dóbr na potrzeby rodziny.
Ich ojciec, wujek J. (także podpisał folkslistę III. Grupy), trafił jako żołnierz wermachtu na włoski front, gdzie przeszedł na stronę aliantów i do końca wojny walczył w szeregach II. Korpusu.

Pozdrawiam
Antek
 
EwkaW 


Dołączyła: 04 Wrz 2011
Posty: 589
Wysłany: Wto Lis 29, 2011 10:21 pm   

Antku, może tu znajdziesz jakieś znajome twarze

usp_50-52_kopia.jpg
Plik ściągnięto 15612 raz(y) 110,42 KB

 
EwkaW 


Dołączyła: 04 Wrz 2011
Posty: 589
Wysłany: Wto Lis 29, 2011 11:20 pm   

I tu też jest gdańskie USP albo Studium Przygotowawcze.
Wydaje mi się, że po lewej stronie u góry, trochę niżej po skosie w prawo od mężczyzny, którego głowa jest na tle opaski okna, w jakby kamizelce, stoi Sołdek.

usp50_kopia.jpg
Plik ściągnięto 15602 raz(y) 99,7 KB

 
EwkaW 


Dołączyła: 04 Wrz 2011
Posty: 589
Wysłany: Wto Lis 29, 2011 11:39 pm   

A tu uroczystość pomaturalna.
Przy prawym stole, czwarty od prawej, pochylony siedzi Stanisław Sołdek.

USP_soldek_kopia.jpg
Plik ściągnięto 15596 raz(y) 85,27 KB

 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  
Dawny Gdańsk Strona Główna

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Template subTrail v 0.4 modified by Nasedo. adv Dawny Gdansk